Tego dnia zaplanowaliśmy z Ianem wypad do centrum Hangzhou. Kierowaliśmy się na azymut, ku opisanej w przewodniku „ciekawej, starej uliczce”, jednak w drodze na przystanek autobusowy natknęliśmy się na Phila i dwóch innych uczestników kursu – Niemca Jana i Belga Gerta. Szli do parku Jaskini Żółtego Smoka, a ponieważ uliczka nie zając, nie ucieknie, postanowiliśmy się do nich przyłączyć.
Nawiasem mówiąc, od tamtej chwili zazwyczaj opuszczając kampus – nieważne, czy wybieram się gdzieś daleko, czy tylko za róg, na obiad – idę z tą grupą. Lub jej częścią. W każdym razie – przebywam w ich gronie.
Wracając do parku Jaskini Żółtego Smoka – nazwano go tak na cześć pawilonu zbudowanego koło źródła przy którym znajduje się skała przypominająca smoka. „Jaskinia” figuruje w nazwie na zasadzie licentia poetica. Sam park nie jest przesadnie duży, jest jednak częścią sporego zielonego terenu przylegającego do Jeziora (jeśli, pisząc o Hangzhou, wspominam Jezioro zaczynające się wielką literą mam na myśli Xi Hu – West Lake – Jezioro Zachodnie – najsłynniejsze ze słynnych jezior), więc wycieczka do parku gładko przeszła we wspinaczkę na leżące między nami a Jeziorem wzgórza. W pewnym sensie był to spacer przez wspomnienia – tym samym szlakiem szedłem niemal dokładnie trzy lata temu z rodziną. Z tą różnicą, że leżąca na trasie taoistyczna świątynia Baopu o charakterystycznych, żółtych ścianach była tym razem otwarta dla zwiedzających. Z jednego z jej tarasów mieliśmy ładny widok na Jezioro, nad które wkrótce zeszliśmy. Mieliśmy już wracać na kampus, kiedy pojawił się pomysł, by przepłynąć się łódką – ale nie jedną z dużych, regularnie kursujących między wysepkami a kilkoma punktami na brzegu, tylko niewielką, najwyżej sześcioosobową. Rejs trwał może pół godziny, ot, okrążyliśmy najbliższą wysepkę i wróciliśmy. Phil cały czas rozmawiał ze sternikiem. Później miałem okazję się przekonać, że to jego sposób na ćwiczenie chińskiego – przy każdej okazji zagaduje Chińczyków: ekspedientkę w sklepie, studenta na przystanku, turystę w parku, Bogu ducha winnego przechodnia na ulicy. Muszę przyznać, że to działa – jesteśmy w jednej grupie, ale Phil mówi dużo płynniej ode mnie. Z drugiej strony Gert wylądował w grupie oczko wyżej od nas, choć rozmawia tylko z taksówkarzami – najwyraźniej zaczepianie przechodniów to nie wszystko.
Wracając umówiliśmy się na późniejszy wypad na nocny bazar. Mając parę godzin wolnego czasu postanowiłem zwiedzić część kampusu, której jeszcze nie znałem. O samym kampusie napiszę więcej przy innej okazji, na razie wystarczy wspomnieć, że przylega do jednego z wielu wzgórz otaczających Hangzhou. W najdalszym od akademika zakątku kampusu znalazłem niewielką furtkę, za którą czekały tytułowe niespodzianki. Opuszczając teren uniwersytetu tą furtką wychodzi się na niewielką uliczkę, przy której robotnicy wykańczają nowe, wielopiętrowe budynki mieszkalne. Wąska droga prowadzi wzdłuż muru kampusu i skręca w prawo, za jego załomem. Za zakrętem zamienia się w wiejską ścieżkę, wiodącą między murem a lasem. Po kilkudziesięciu metrach las się kończy, a zaskoczony spacerowicz wychodzi na niewielkie pole herbaty. Ostatnie rzędy krzewów rosną na tarasach, ponieważ wzgórze zaczyna się ostrzej wznosić. Z jednej strony pola znajduje się ogrodzone bambusowym płotem gospodarstwo, z drugiej dobiega końca budowa nowoczesnego, piętrowego domku. Ścieżka biegnie dalej, zawalona gruzem z budowy, ku kolejnym blokom mieszkalnym, po czym – wyłożona betonowymi płytami – zakręca w lewo. Znów zaczyna prowadzić w górę, między dziwnymi, należącymi do uniwersytetu budynkami, których przeznaczenie jest mi obce. Otacza je las, a im wyżej, tym znowu robi się coraz bardziej wiejsko. Przy kolejnych domach kręcą się kury, psy szczekają, na drogę wybiega szczeniak i towarzyszy przez kilkadziesiąt metrów. W pewnym miejscu od drogi odchodzi mniejsza ścieżka, prosto w las, jeszcze wyżej. Jej utwardzona część szybko się kończy, ale można iść dalej, jeszcze trochę wyżej, aż w końcu dociera się na niewielki cmentarzyk. Groby umieszczono tradycyjnie, na zboczu wzgórza, tak, by górowały nad okolicą. I górowałyby, gdyby nie porastający wzgórze las.
A to wszystko w zasięgu piętnastominutowego spaceru od kampusu. Obróciłem w dwie strony w jakieś czterdzieści minut po czym pojechaliśmy w sześciu (wsparł nas małomówny – i nielubiany z tego powodu – Rosjanin; na tyle małomówny, że nawet nie wiem, jak mu na imię) na nocny bazar. Noc jak noc – gorąca, lepka od wilgoci i potu, którym każdy pokrywa się w parę minut po opuszczeniu klimatyzowanego wnętrza pokoju. Bazar też – jak bazar. Zatłoczony do tego stopnia, że pomiędzy rozkładanymi na ulicy stoiskami jest o parę stopni goręcej. Dominują ubrania, buty, czapki, portfele, torebki i breloczki do telefonów. Nic szczególnego, choć zaskoczyły mnie pirackie dvd z pełnym sezonem „Gry o tron”. Z drugiej strony ostatni odcinek wyemitowano ponad dwa tygodnie temu, a przecież czas to pieniądz.
OGŁOSZENIA PARAFIALNE
Albo Blogger wyłączył możliwość dodawania zdjęć, albo wielowarstwowe chińskie firewalle mi to uniemożliwiają. Wrzucenie ich na Picasę również się nie powiodło. Wygląda na to, że w tym sezonie blog będzie się musiał obyć bez zdjęć. Mogę je co najwyżej wysyłać mailem. Zainteresowanych proszę o kontakt mailowy, facebookowy lub w komentarzach.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz