sobota, 30 lipca 2011

Dni 28-29. Waiguoren i ostatki

28
„Waiguoren” to chińskie określenie obcokrajowców. Dosłownie znaczy „ludzie spoza kraju”. Regularnie można je usłyszeć wypowiadane przez Chińczyków, którzy właśnie zobaczyli białego. Nawet tu, w Hanghzou, gdzie obcokrajowców jest całkiem sporo – choć możliwe, że Chińczycy, których dziwi ich widok, to przyjezdni z rzadziej odwiedzanych przez zachodnich turystów części Chin.
W wielu miejscach nie trzeba się nawet szczególnie wsłuchiwać, by usłyszeć owo „waiguoren” – jest ono wypowiadane głośno i połączone z pokazywaniem palcami, zwłaszcza w wykonaniu dzieci. Najczęściej pada wtedy fraza „waiguoren, ni hao!”, lub, jeśli zostaliśmy spostrzeżeni przez lingwistę, „waiguoren, hello!”.
Niedawno na terenie kampusu pewna Chinka nawiązała rozmowę z Ianem i ze mną. Rekrutowała nauczycieli angielskiego do szkoły, w której pracuje. Ian stwierdził później, że gdyby wszedł do Chinatown w swoim mieście i zaczął nagabywać miejscowych, by nauczyli go chińskiego, spotkałby się z odpowiedzią w rodzaju „ty taki owaki rasisto, urodziłem się tutaj, nie znam chińskiego”. W Stanach, dopóki ktoś się nie odezwie, nie da się ocenić, czy jest Amerykaninem czy nie. Tu sprawa opiera się na podstawowych skojarzeniach. Jest biały – zna angielski. A przede wszystkim: jest biały – jest obcy, i nie da się o tym zapomnieć.
Takie warunki sprawiają, że bardzo łatwo nawiązuje się znajomości, u podstawy których leży najprostszy wspólny mianownik – fakt nie bycia Chińczykiem. Działa również pewien pierwotny instynkt – w stadzie bezpieczniej – który przyciąga klientów do lokali przeznaczonych dla ekspatów, od miejsc nastawionych na studentów (tu – Ellen’s Bar, w Tianjinie – Alibaba; ściany obu pokrywają napisy pozostawione przez klientów z całego świata) po trochę szykowniejsze, przyciągające również szeroko pojętych ludzi interesu, jak Vineyard. Ludzie, którzy pewnie nie zamieniliby ani słowa, gdyby spotkali się w ojczyźnie (…szeroko pojętej ojczyźnie – „sferze kultury zachodniej”), od pierwszego słowa przechodzą na ty i wymieniają się doświadczeniami – bo nie są u siebie, więc czują potrzebę trzymania się razem.

A skoro o Vineyardzie mowa, w czwartek po raz trzeci i ostatni wzięliśmy udział w trivia night. Po dwukrotnym zajęciu drugiego miejsca staliśmy się zbyt pewni siebie i nawet nie zbliżyliśmy się do podium (co, biorąc pod uwagę to, że tym razem grało tylko pięć drużyn, jest osiągnięciem samym w sobie). Przynajmniej po raz trzeci wygraliśmy rundę filmową, udowadniając wszem i wobec naszą przewagę na tym polu.


29
Ostatni dzień Jaime i Iana w Hangzhou. Do tematu podeszli odmiennie – Ian pojechał wczesnym popołudniem na silk market kupić jedwabne szale dla mamy, pod wieczór poszedł na masaż a późnym wieczorem wrócił do akademika by się spakować.
Późnym wieczorem Jaime dopiero się rozkręcała, po paru godzinach spędzonych ze znajomymi z klasy w barze spotkała się z Ianem by się pożegnać, po czym ruszyła w dalszy obchód po mieście.
Jestem takim dobrym przyjacielem, że postanowiłem w miarę możliwości towarzyszyć obojgu.

Silk market składa się z trzech uliczek wzdłuż których stoją budynki wzorowane na klasycznej architekturze tego regionu (parterowe, o białych ścianach i spadzistych dachach krytych czarnymi dachówkami) i kilka równie nowych, ale niczego nie udających. We wszystkich mieszczą się sklepy z jedwabnymi koszulami, sukienkami, szlafrokami (co do jednego w stylu Hugh Hefnera), szalami i krawatami. Można tu również dostać całe bele jedwabiu, jeśli komuś zależy.
Mnie interesowały głównie wystawowe manekiny – niektóre miały fryzury rodem z amerykańskich filmów z lat 80., inne wyglądały, jakby strzelano do nich na poligonie a jeszcze inne straszyły pustym spojrzeniem martwych oczu i zastygłym wyrazem twarzy. Niektóre łączyły wszystkie te cechy.
Wieczorny masaż był drugim, na który wybraliśmy się podczas pobytu w Hangzhou, zresztą w tym samym składzie (Ian, Gert i ja). Poprzedniego zażyliśmy niedaleko kampusu, w wykonaniu twardych Chińczyków z muzułmańskiej prowincji Xinjiang. Jakby go opisać… pomyślcie o najbardziej relaksującym masażu, jaki możecie sobie wyobrazić, a następnie spróbujcie wyobrazić sobie jego przeciwieństwo… a ja zapewnię, że było jeszcze gorzej. To było dzień po powrocie z Huang Shan, a „zdrowotny” w nazwie „zdrowotny masaż” oznacza głównie to, że masażysta koncentruje się na miejscach, w których najbardziej boli. Owszem, zabiegł pomógł na zakwasy, ale wciąż nie jestem pewien, czy nie było to lekarstwo gorsze od choroby.
Tym razem wybraliśmy się do centrum i trafiliśmy w dziesiątkę. Znaczy: tym razem trafiliśmy na autentycznie relaksujący masaż. Pewnie dlatego, że żaden z nas nie wybrał opcji „zdrowotnej”.
Ostatnie spotkanie Jaime i Iana miało miejsce w McDonaldzie, do którego trafiłem z Ianem i Yi, jego chińskim przyjacielem z Ameryki (oryginalnie z Hangzhou). Od tego punktu zacząłem towarzyszyć Jaime w jej poszukiwaniach lokalu, w którym mogłaby spędzić ostatni wieczór w Hangzhou. Zaczęliśmy od wewnętrznego pierścienia budynków otaczających Yellow Dragon Sports Centre, które ku mojemu zaskoczeniu okazały się wypełnione barami. Prawdziwymi, chińskimi barami, rzadko (wcale?) odwiedzanymi przez obcokrajowców. Większość organizowała karaoke – cała sala patrzy, jak jedna osoba śpiewa – i jako takie nie były obiektem zainteresowania Jaime.
Po dwóch kolejnych, niezbyt udanych próbach, wylądowaliśmy w klubie który ktoś obdarzony niewiarygodną inwencją nazwał „Co-Co”. To dobry moment, żebym wyjawił, że nie przepadam za klubami. Sam nie tańczę a muzyka jest za głośna, żeby dało się rozmawiać, więc nie pozostaje mi nic innego, jak cierpliwie czekać, aż osoby, którym towarzyszę się wybawią. Jeśli dodać do tego tłum szczelnie wypełniający Co-Co, wyjątkowo złą muzykę i stroboskopowe oświetlenie otrzymamy coś, co w moim osobistym rankingu oscyluje pomiędzy trzecim a czwartym kręgiem piekła.
Ale to był ostatni wieczór Jaime w Hangzhou, więc zacisnąłem zęby i towarzyszyłem jej, dopóki sama nie miała dość.
(Fakt, że nie miałem już pieniędzy na taksówkę mógł, ale nie musiał, wpłynąć na moją determinację.)

____

Piątek był również dniem końcowego egzaminu. Który oblałem. Pocieszam się, że miałbym lepszą średnią, gdyby – podobnie jak na teście wstępnym – odbyła się również część ustna. A kiedy to nie działa, pocieszam się również tym, że dostałem maksymalne oceny za frekwencję i pracowitość, a zatem wina leży po stronie nauczycielek a nie mojej.
Zresztą certyfikat ukończenia kursu dostaliśmy jeszcze w czwartek. Mój dumnie obwieszcza: „ Mr. CERAN, KRZYSZTOF WOJCIECH from POLISH attended the courses of studies in Chinese Language and Culture in the International College of Zhejiang University” (pisownia oryginalna). Z kolei z mojego Student’s Academic Record można wyczytać, oprócz tego, że nie zdałem, że jestem dziewczynką, więc kto wie – może punkty też mi źle obliczyli?
Tak czy inaczej mam poczucie, że kurs mi sporo dał, a to, że nie zaliczyłem testu – cóż, trudno. Zdarza się.

Odpowiadając na pytania zawarte w komentarzach (…ponieważ nie jestem w stanie zamieszczać własnych komentarzy; dziwne te firewalle):
- nie próbowałem, ale widziałem lokale sieci Pho1000, więc zakładam, że da się.
- do Foshan jednak mam daleko. Poza tym chcę jeździć po miejscach, których jeszcze nie znam. A w ogóle, to nie mam żadnych namiarów na moich studentów, ani żadnego sposobu nawiązania kontaktu z nimi.

Ogłoszenia parafialne:
Mamy już z Janem bilety pociągowe Hangzhou-Suzhou i Suzhou-Nanjng. Nadal nie jestem pewien, co po Nanjingu, ale mam jeszcze parę dni na podjęcie decyzji.

Brak komentarzy: