piątek, 8 lipca 2011

Dni 6 i 7. Ucząc się od Gerta i Phila.

W środę wybrałem się z Ianem do pagody, którą widzieliśmy znad Jeziora. Kilkupoziomowa, ze złotym czubem, jest jednym z charakterystycznych punktów w okolicy. Nazywa się Leifeng i zbudowano ją w dziesiątym wieku naszej ery... Nie, to nie do końca prawda. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że od dziesiątego wieku naszej ery nad Zachodnim Jeziorem stoi pagoda nazywająca się Leifeng.
Rzecz w tym, że to nie ta sama pagoda. Przez ostatni tysiąc lat kilkakrotnie była niszczona i odbudowywana, przez najeźdźców, trzęsienia ziemi, pożar, Japończyków itd. Obecna pochodzi z 2001 roku i, jak na pagodę XXI wieku przystało, jest wyposażona w windę dla niepełnosprawnych, a jej pierwszy poziom przypomina hotelowe lobby. Z tarasu na najwyższym poziomie można podziwiać niesamowitą panoramę Jeziora, Hangzhou i okolicznych wzgórz – to jeden z najładniejszych widoków, na jakie trafiłem w Chinach. Pozwala zrozumieć, czym właściwie zachwycał się Marco Polo i niezliczeni chińscy poeci. Niestety, nie byłem w stanie zrobić zdjęcia, które choć w przybliżeniu oddawałoby urok tego miejsca. Do tego unoszący się nad miastem smog (siedem milionów ludzi musi czymś jeździć) sprawia, że wszystkie zdjęcia okolicy są przygnębiająco ciemne.
Do pagody przyjechaliśmy autobusem, w drogę powrotną ruszyliśmy taksówką. Postanowiłem skorzystać z rady Gerta i nawiązałem rozmowę z taksówkarzem, do której szybko włączył się Ian. Taksówkarz pochodził z sąsiedniej prowincji Jiangsu, urodził się na wsi, miał dwójkę dzieci, których utrzymywanie kosztowało go coraz więcej w miarę, jak rosły. Morał z tego taki, że udało mi się wziąć czynny udział w dość długiej rozmowie. Co prawda ograniczała się do podstawowych spraw, ale i tak była sprawdzianem moich możliwości komunikowania się po chińsku. Gert sugerował, że taksówkarze są rozmowni, a skoro i tak w taksówce nie ma co robić… Poza tym taksówkarz kasuje za kurs, więc nie wypada mu nie odpowiadać na zadawane łamaną chińszczyzną pytania. Okazało się, że miał całkowitą rację, a Ian i ja poczuliśmy, że coś umiemy.
Następnego dnia to uczucie zostało spotęgowane.
Duży udział miał w tym przypadek. Ian poprosił, żebym pokazał mu pole herbaty i cmentarzyk, które zdążyłem już tu opisać. Zaprowadziłem go, gdzie trzeba, a ponieważ zajęło to może dziesięć minut, Ian postanowił sprawdzić, co jest za cmentarzem. Szliśmy wąską, krętą ścieżką, miejscami prowadzącą bardzo stromo, po gołych skałach. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd nas zaprowadzi, wiedzieliśmy tylko, że jesteśmy na wzgórzu do którego przylega nasz kampus.
Nagle wyszliśmy na wytyczony grzbietem wzgórza szlak turystyczny. Kiedy już zrobiliśmy zdjęcia kolejnej panoramy Hangzhou i Jeziora – oraz kampusu z lotu ptaka (wzgórze okazało się całkiem wysokie) – postanowiliśmy odpocząć pod jedną z mijanych altanek, gdzie akurat rozciągał się na oko pięćdziesięcioletni Chińczyk (Chińczycy często ćwiczą w miejscach publicznych, więc nie było to nic szczególnego). Ów Chińczyk, nie indagowany, nawiązał z nami rozmowę. Zaczęło się od small talku – skąd jesteśmy, jak nam się podobają Chiny, ile się uczymy chińskiego. Potem zaczęliśmy mówić o nauce chińskiego i tym, co sprawia nam trudności. Potem o różnicach między chińskim i angielskim. Potem krótko o Polsce i Ameryce. Kiedy okazało się, że nasz rozmówca był w Europie i w Stanach Ian zapytał go, czy lubi Amerykę.
…i zrobiło się politycznie.
Nasz rozmówca nie lubił Ameryki. To młode państwo, stworzone przez imigrantów, którzy na dodatek przywieźli sobie niewolników, pozbawione własnej kultury a mimo to pretendujące do przewodzenia światu.
Mniej więcej w tym czasie koło altanki pojawili się dwaj chińscy studenci, którzy przyłączyli się do rozmowy. W gruncie rzeczy, teraz to oni rozmawiali z naszym rozmówcą a ja mogłem tylko przysłuchiwać się coraz bardziej skomplikowanej rozmowie, odgadywać w czym rzecz i przekazywać swoje interpretacje Ianowi. W zasadzie było to więcej tego samego, nie licząc paru momentów, kiedy rozmowa zeszła na temat drugiej wojny światowej i Niemiec oraz deliberacji, czy Polska jest krajem słowiańskim, jak Rosja.
Wreszcie nasz rozmówca skończył się rozciągać, wypalił ostatniego papierosa (Chińczycy prowadzą zdrowy tryb życia, ale nie aż tak zdrowy) i poszedł. Ian i ja porozmawialiśmy jeszcze chwilę ze studentami o Ameryce, „Gangach Nowego Jorku” i filmach z Edwardem Nortonem. Wreszcie rozeszliśmy się.
Od pierwszego do ostatniego słowa trwało to niemal dwie godziny. Wydaje mi się, że zrozumiałem dwie trzecie wypowiedzianych kwestii i muszę przyznać, że jestem z tego wyniku bardzo zadowolony. Zwłaszcza, że tym razem wyszliśmy daleko (…bardzo, bardzo daleko) poza small talk. Trochę brakuje mi – nie jestem pewien czego, otwartości? – żeby zaczepiać ludzi na ulicy tak, jak to robi Phil, ale mam wrażenie, że te dwie godziny dały mi więcej, niż jakakolwiek lekcja. I jeśli mam naprawdę skorzystać na tym wyjeździe, to nie mogę czekać aż przypadkiem przytrafią mi się takie sytuacje, tylko muszę do nich dążyć.
Nie mówię, że od tej pory będę biegał od przechodnia do przechodnia, ale… No cóż, zobaczymy.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Jak to się mówi - praktyka matką wszystkich nauk... Czy jakoś tak. Doszedłeś do dobrych wniosków ;) Ja takie zderzenie z prawdziwym światem języka miałem, kiedy pojechałem do Anglii. Do rozmów trzeba samemu doprowadzić, nie czekać aż same się zaczną. W każdym razie spoko. Podesłałbyś zdjęcie kampusu z lotu ptaka... :)

Anonimowy pisze...

Zaczepiaj, rozmawiaj, ćwicz.
Pozdrawiam
T.

Anonimowy pisze...

Ja pierwszy raz rozmawiałam po portugalsku poza sklepem, dworcem, szkołą, jak w środku nocy wracaliśmy z imprezy. podobno zupełnie skutecznie zagadywałam taksówkarza na bardziej skomplikowane geopolitycznie tematy. wniosek: trzeba chodzić na imprezy!

Baw się dobrze,
Szu

Anonimowy pisze...

Jauczylem się portugalskiego rozmawiając na plaży z brazylijczykami o podstawowych sprawAch np. O dziś mamy słoneczną pogodę ;) probuj..