sobota, 23 lipca 2011

Dni 20-21. O jedzeniu…

…bo zawsze znajdzie się pretekst, żeby napisać coś o jedzeniu. W tym wypadku był to obiad z Gertem i Ianem, podczas którego wymienialiśmy się historiami o co bardziej egzotycznych potrawach, jakie jedliśmy lub widzieliśmy w Chinach. Tysiącletnie jaja (kurze jaja zakopywane na parę dni w ziemi), kurze stopy, kacze móżdżki, suszone szczury, pieczone psy i zupa z kotów (ponoć znakomicie rozgrzewa w zimie) – standard, o którym zawsze się słyszy.
Przy czym żaden z nas nie próbował szczurów, psów i kotów. Nawet kaczego móżdżka nie tknęliśmy. Po części dlatego, że jemy w paru punktach w pobliżu akademika, które nie oferują tego typu specjałów, po części dlatego, że są one po prostu rzadko spotykane. Tak, w Kantonie widywałem psie półtusze na bazarze, ale nawet tam większość Chińczyków, z którymi rozmawiałem, nie była szczególnie entuzjastycznie nastawiona do idei jedzenia najlepszych przyjaciół człowieka.
Oczywiście, można snuć teorie na zasadzie „w końcu nie mogę być pewien, co tak naprawdę jem”, siłę oddziaływania których wzmacnia to, że w nazwach wielu potraw „mięso” występuje bez żadnych dodatkowych informacji („makaron z mięsem”, „kawałki mięsa o smaku/zapachu ryby”, etc.). Ale zasada jest prosta – samo „mięso” oznacza wieprzowinę, która po prostu jest najpowszechniejsza. Mięsne fundamenty chińskiej kuchni tworzą oprócz niej: cielęcina, baranina i kurczaki. W nadmorskich prowincjach dochodzą jeszcze ryby i owoce morza, ale nawet tu świnia to podstawa.
Egzotyka zaczyna się na poziomie tego, co z taką świnią się robi. Na śniadaniu świnia może występować np. w podsmażanych pierożkach mięsno-warzywnych (jiaozi) lub bułkach faszerowanych mięsem, gotowanych na parze (baozi). Swoją drogą mięsne baozi i słodkawe kulki ryżowo-sezamowe to jedyne, co mi smakuje z oferty śniadaniowej restauracji mieszczącej się na parterze akademika. Chińskie śniadania z kleikami ryżowymi (z mięsem lub warzywami), smażonymi kluskami (z mięsem lub warzywami) i smażonymi w głębokim tłuszczu pałkami z ciasta chlebowego nieszczególnie mi podchodzą. Jem więc baozi i kulki sezamowe na zmianę z bananami z jogurtem, lub po prostu odpuszczam śniadanie – zwłaszcza, kiedy spóźniam się na zajęcia.
W przerwie między zajęciami odwiedzamy stoisko z zhen zhu nai cha (czyt. dżen dżu naj cza) – rozrabianymi z proszku owocowymi napojami mlecznymi, zazwyczaj z kulkami z tapioki. Tapioka nie jest szczególnie smaczna, na szczęście można ją wymienić na całkiem niezłe galaretki z kokosa (często spotykane w jogurtach). Na tym samym stoisku można dostać tacos i burrito, jak dotąd jednak brakowało mi odwagi, by spróbować chińskiej kuchni meksykańskiej.
Wraz z końcem zajęć (11:30) przychodzi pora na obiad, lunch, czy jak kto tam chce to nazywać. Próbowaliśmy kilku miejsc, jednak najczęściej wybór sprowadza się do restauracji w akademiku i pobliskiej jadłodajni muzułmańskiej. Muzułmańskie jadłodajnie można znaleźć w wielu chińskich miastach, zazwyczaj są prowadzone przez Ujgórów z prowincji Xinjiang i Gansu. To jedne z niewielu lokali, które raczej nie podają wieprzowiny. Można w nich za to dostać najlepsze makarony – z mięsem (cielęcina, baranina), na ciepło, na zimno i w zupie. To właśnie tu przekonałem się, że jajko sadzone utrzymuje się na powierzchni zupy. Człowiek uczy się całe życie.
A skoro już o jajkach mowa – ryż z jajkiem to jedna z najprostszych i najtańszych potraw, jakie można dostać w Chinach. Moja ulubiona wersja pochodzi z koreańskich restauracji, które mieszają ryż z kimchi – kiszoną kapustą i papryczkami – a na wierzch rzucają sadzone jajko z płynnym żółtkiem. Jest jednak coś prostszego i tańszego – jajko z pomidorem. Ot, jajecznica z pomidorem. Można ją dostać wszędzie. Również w postaci zupy, choć tego już nie polecam, konsystencja jajecznej zawiesiny w cieczy nie musi wszystkim pasować (czyt. mi nie pasuje).
Inne potrawy, które najczęściej wybieramy w restauracji w akademiku to standardowa wieprzowina w sosie słodko-kwaśnym, wieprzowina w sosie kwaśnym i gotowana zielona fasolka z czosnkiem i jakimiś podejrzanymi grzybami.
(Nawiasem mówiąc, każdy indywidualnie zamawia małą miskę ryżu. Ryż, choć towarzyszy większości chińskich posiłków, zazwyczaj nie jest składnikiem potraw, a dodatkiem.)
Nie, żebyśmy trzymali się tylko tych potraw, ale na początku trochę ograniczało nas menu – chińskie trudno było rozczytać, a karty z obrazkami przygotowano tylko dla kilkunastu wybranych potraw, i jakoś tak się przyzwyczailiśmy. Po kilku próbach rozczytania chińskiego menu zacząłem eksperymentować, ale zazwyczaj kończyło się to marnie – „jajko na parze z suszonymi krewetkami” okazało się miską wypełnioną jajeczną masą o konsystencji ledwo ściętej galaretki, posypaną suszonymi krewetkami bez smaku, od której będę się w przyszłości trzymał z daleka. Z kolei kluski ryżowe z krabem zaskoczyły mnie stanem skupienia kraba (leżał w skorupie na wierzchu sterty kluch; na szczęście był częściowo rozczłonkowany, i jakoś dało się do niego dobrać). Odkryciem zeszłego tygodnia są za to ciastka ryżowe z dodatkiem zielonej herbaty, posypane sezamem, ze słodką pastą z bulw taro (nazwa gatunkowa: kolokazja jadalna).
Menu kolacyjne pokrywa się z obiadowym, więc nie mam co się rozpisywać na jego temat.
Z bieżących wiadomości – jutro drugie podejście do chińskiego raftingu. Poprzednim razem utopiłem aparat, więc waham się, czy tym razem w ogóle go brać. Z jednej strony głupio byłoby utopić kolejny, z drugiej – żeby tak nie mieć ani jednego zdjęcia?
Pozostaje rzucić monetą.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Bierz aparat, ale może włóż go do foliowej torby.
Pozdrawiam
T.