piątek, 15 lipca 2011

Dzień 13. O chińskich słodyczach

Wraz z Jaime i Ianem wybrałem się w środę na poszukiwanie „starej uliczki Qinghefang”, nie wiedząc właściwie czego się spodziewać – mój przewodnik poświęca jej może dwa zdania a przewodnik Iana jest po chińsku.
Znaleźliśmy kwartał starych, odrestaurowanych budynków z przełomu XIX i XX wieku. Wśród nich było kilka tradycyjnych aptek, przychodnia, parę herbaciarni/kawiarni i restauracji oraz hostel. Resztę wypełniały sklepy z rękodziełami lub tandetą dla turystów. Zazwyczaj jedno i drugie można było znaleźć pod jednym dachem. Na skraju, w widocznie nowszych (choć udających stare) budynkach mieściły się McDonald’s, Häagen-Dazs i inne takie.
Okolica roiła się od turystów, którzy mogli się zaopatrzyć (jak Jaime) w wyplatane z liści figurki zwierząt lub plastikowe, machające liśćmi kwiatki zasilane baterią słoneczną (jak Ian). Można było również skosztować lokalnych słodyczy.
A właściwie „słodyczy”, ponieważ większość semi-deserowych przekąsek dostępnych w Chinach nie jest szczególnie słodka – przynajmniej nie te tradycyjne. W sklepach można oczywiście kupić batoniki, czekoladki i co tam jeszcze (choć ze względu na powszechną wśród Azjatów nietolerancję laktozy i przyzwyczajenie do innych smaków, one również pozostawiają wiele do życzenia), ale tradycyjne słodycze to np. ciastka z pastą ze słodkich ziemniaków lub z czerwonej fasoli. Taka pasta jest… powiedzmy, że słodkawa. Zresztą jeśli o czerwoną fasolę chodzi, to wolę ją w takiej postaci, niż zmieszaną z lodami. A ponieważ Chińczycy trochę inaczej rozróżniają między owocami a warzywami, to nie jedyne lody, których raczej nie znajdziemy w ofercie Grycana - są jeszcze lody groszkowe i kukurydziane. Kukurydziany może być również jogurt.
Nie, żeby Chińczycy w ogóle nie robili dobrych lodów. Niedaleko Qinghefang trafiliśmy na mały sklepik, w którym można dostać świeże lody owocowe, robione na oczach klienta ze zmiksowanych owoców. Cały proces, od wybrania owocu do otrzymania tekturowego kubka lodów, trwa może pięć minut i kosztuje 10 yuanów (równowartość jednego dania w większości tanich, ulicznych knajp). Lody były przepyszne.
Zresztą owoców jest wiele i łatwo je dostać – nie tylko na bazarach, pojedyncze uliczne stragany, sklepiki czy całkiem spore markety wyłącznie z owocami rozrzucone są gęsto po całym mieście. W ofercie mają jabłka, czereśnie (absurdalnie drogie; w miarę tanie są może przez trzy tygodnie w szczycie sezonu), banany, winogrona, mango, papaje, liczi, pitaje (smocze owoce) i wiele innych, których nazw nie znam. Ponieważ warzywa w kuchni chińskiej niemal zawsze są zagotowane na śmierć, dobrze się składa, że niedobór witamin można uzupełnić owocami. Dla wygody można kupować fragmenty owoców na patyku (pałeczce) – zazwyczaj plastry melona lub arbuza – lub posiekane na kawałki i zapakowane w plastikowe torebki ananasy, jedzone przy pomocy wykałaczki. Trochę bardziej skomplikowanym deserem są owoce na patyku oblane karmelem, choć wśród truskawek, kawałków jabłek itd. można czasem trafić pomidora. A to i tak lepsze połączenie, niż kartofle w karmelu, które jadłem w Kantonie.
Ot, egzotyka.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

W Olsztynie tez pada:P Podoba mi sie ten post, w ogole posty kulturalne sa fajniejsze. Czy ta fasola smakuje tak jak w slodkich kulkach w WOKu??Pozdrowienia:)
E.