4
Poniedziałek, ósma rano, pierwsze zajęcia. Nauczycielka, pani Zhuang Huaping, na wstępie obiecuje nam 强化班 (qianghuaban, czyt. mniej więcej „cieng-hła-ban”) – krótki, intensywny kurs. W cztery tygodnie – dwadzieścia dni zajęć – mamy przerobić cały podręcznik, składający się z trzynastu lekcji. Do czwartku włącznie utrzymywaliśmy tempo ok. jednego rozdziału podręcznika na dwa dni, więc jeszcze trochę nam brakuje. Pracę nad każdym rozdziałem zaczynamy od grupowego skandowania nowych słówek, następnie przez co najmniej godzinę słuchamy, jak należy się nimi posługiwać (znaczenie, kontekst etc.) a potem przechodzimy do ćwiczeń lub krótkiego omówienia czytanki. Prace domowe polegają na przeczytaniu kolejnej czytanki, uzupełnieniu kilku ćwiczeń i/lub napisaniu kilkunastu zdań z wykorzystaniem części słów poznanych podczas danej lekcji. Jak dotąd pani Zhuang tylko raz urozmaiciła tę rutynę, dzieląc grupę na pary, które miały w wolnym czasie ułożyć dialog na zadany temat. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało dalej. Wiem, że w połowie kursu panią Zhuang zastąpi inna nauczycielka – tak jest we wszystkich grupach, nie wiem tylko, czy nauczycielki zmieniają grupy czy też kurs przejmie nowa grupa nauczycielek.
Skoro o grupach mowa – bez przesady mogę napisać, że na kurs ściągnęli uczniowie z całego świata. W mojej grupie jest kilka osób z Korei, kilka z Hiszpanii, kilka z Rosji, bodajże dwie ze Stanów Zjednoczonych, dwie z Australii, jedna z Kolumbii, jedna z Indonezji, jeden pochodzący z Konga obywatel Francji i chyba ktoś z Wielkiej Brytanii, ale nie wiem kto. Do tego parę osób, których narodowości nie kojarzę. No i ja.
Żeby było zabawniej jedna z Rosjanek uczy hiszpańskiego a jedna z Hiszpanek – niemieckiego.
Na dodatek wielu kursantów ma chińskie, hongkońskie, koreańskie lub jeszcze inne korzenie, co gmatwa sytuację do tego stopnia, że naszym językiem pierwszego kontaktu dla uproszczenia powoli staje się chiński. Nie, żebym narzekał – to może nam tylko pomóc.
5
Wtorek był dniem rozpaczliwej walki o dostęp do Internetu. Wspominałem już o kosztach i konieczności okazania paszportu i legitymacji. We wtorek dostałem rachunek, kartkę z informacjami nt. dostępu do sieci na terenie uniwersytetu, wizytówkę z danymi kontaktowymi webmastera i mnóstwem znaków, których nie znam, oraz karteluszek z moim numerem IP, loginem, hasłem i innymi danymi potrzebnymi do podłączenia się do sieci. Następnie recepcjonistka kazała mi odczekać godzinę i przyjść z laptopem do rezydującego na parterze informatyka.
Godzinę później stałem w kolejce do informatyka, który oprócz ustawiania połączeń na kolejnych przynoszonych mu komputerach co jakiś czas odwiedzał sąsiednie pokoje, by rozwiązywać techniczne problemy ich lokatorów. Chwilę to trwało. Kiedy przyszła moja kolej, informatyk trochę zgłupiał, poruszając się po ustawieniach mojej przeglądarki, atakującej go polszczyzną ze wszystkich stron, ale metodą prób i błędów odkrył, co i jak. Dalej poszło gładko.
Informatykowi, nie mnie.
Myk polega na tym, że wszyscy lokatorzy akademika łączą się lokalnie z uniwersyteckim serwerem. Dopiero ów serwer dopuszcza nas do globalnego Internetu. To ma kilka konsekwencji – po pierwsze, przepływ danych jest niemiłosiernie wolny. Po drugie, ściąganie lub wysyłanie plików większych niż 30, 35 megabajtów jest niemożliwe. Co za tym idzie, nie tylko nie mogę ściągać seriali, ale nawet wysyłanie zdjęć jest utrudnione, stąd radykalna kompresja tych, które wrzuciłem dzisiaj na wUpload. Po trzecie, mam wrażenie, że uniwersytecki serwer dodaje swoje zabezpieczenia do już irytujących, rządowych, dodatkowo utrudniając wszystko, co wykracza poza zwykłe sprawdzanie poczty i prognozy pogody (dziś było 38 stopni i słońce, jeśli to was interesuje), nawet nie wspominając o szukaniu informacji na temat Falun Gong czy wydarzeniach na placu Tiananmen. Chcąc dostać się do Facebooka i blogu, który właśnie czytasz, drogi czytelniku, przetestowałem kilkanaście, jeśli nie więcej, serwerów proxy – stron internetowych kodujących wyszukiwanie strony, z którą użytkownik chce się połączyć, umożliwiających m.in. szerzenie demokracji, obchodzenie rządowych firewalli i marnowanie czasu na portalach społecznościowych pracownikom biur, które zablokowały do nich dostęp. Ostatecznie znalazłem serwer, który umożliwił mi dostęp do panelu kontrolnego bloga. I tylko tyle. Mogłem napisać, co tylko chciałem, ale nie mogłem tego opublikować.
Zrządzeniem losu, kiedy już miałem się poddać, do moich drzwi zapukali Ian i Gert, chcąc wyciągnąć mnie na kolację z jakimś Chińczykiem, którego Ian poznał w Ameryce. Grzecznie podziękowałem, po czym zdałem relację z moich problemów. Gert poradził mi, żebym skorzystał z holenderskiego serweru proxy, podając mi jego adres.
Ów magiczny, holenderski serwer proxy jest obecnie moim jedynym okienkiem na wirtualny świat poza chińską kontrolą i jedynym sposobem na opublikowanie czegokolwiek na blogu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz