Ostatnich parę dni przed weekendem regularnie kropiło. W sobotę słońce powróciło w pełni chwały, a temperatura skoczyła do trzydziestu paru stopni. Dobrze się złożyło, że akurat tego dnia wybraliśmy się na „rafting”.
Cudzysłów jest jak najbardziej na miejscu – spływ bambusowymi tratwami był wyjątkowo leniwy, po drodze mieliśmy do pokonania tylko dwa łagodne progi. Okolica była całkiem ładna, składała się głównie z zielonych wzgórz, kęp bambusa i bawołów leżących po pysk w wodzie. Główną atrakcją byli Chińczycy, którzy wybierając się na spływ zabierali pistolety na wodę, od najprostszych ręcznych pompek po wielolufowe karabiny, więc tratwy prowadziły regularną wymianę ognia. Na szczęście był z nami Yi, chiński przyjaciel Iana, który przekonał nas do zakupu najprostszych pompek, więc mogliśmy się bronić, choć ich zasięg był mizerny. Zresztą na tratwie mieliśmy parę Chińczyków z sześciomiesięcznym dzieckiem, więc nasz sternik trzymał nas z dala od większości starć.
Po powrocie na parking przekonaliśmy się, że musimy czekać jeszcze dwie godziny na autokar. W pobliżu były schodki schodzące nad samą wodę, a ponieważ początek spływu był w górze rzeki, co chwila przepływały tamtędy tratwy. Dla zabicia czasu wziąłem pompki Iana i Yi, zasadziłem się nad wodą i przez półtorej godziny lałem Chińczyków. Sam również byłem lany, zazwyczaj dużo bardziej – choć nie byłem jedyną osobą atakującą z brzegu, Chińczycy na tratwach zazwyczaj koncentrowali się na mnie, jako jedynym obcokrajowcu. W każdym razie bawiłem się dobrze, Chińczycy – zazwyczaj dysponujący przewagą liczebną i lepszym uzbrojeniem – również, a na dodatek dookoła mnie zgromadził się mały tłumek kibiców. Pod koniec nawet oddawali mi swoje pompki, kiedy moje się psuły.
Trochę spaliło mnie słońce, co skutecznie zniechęciło mnie do dalszych wypadów poza kampus. Poza tym po południu rozpętała się burza.
Przy okazji dziękuję wszystkim za troskę, ale nie zbliżałem się do pociągów w sobotę. A do Wenzhou, koło którego doszło do zderzenia, nawet się nie wybieram.
W niedzielę temperatura oscylowała wokół 33 stopni, choć według Internetu „temperatura odczuwalna” wynosiła 44. Wystarczyło, by poza posiłkami nie wyściubiać nosa poza akademik. Po południu znowu rozpętała się burza. Po burzy, kiedy jeszcze zaszło słońce, zrobiło się na tyle znośnie, że pojechaliśmy na nightmarket. Znowu kupiłem trochę filmów na dvd, dla odmiany działające. Dla jeszcze większej odmiany kupiłem je w celach edukacyjnych – zamierzam szlifować język na japońskich animacjach z chińskim dubbingiem. Mógłbym również ćwiczyć znaki, gdyby nie to, że to piracka kopia tajwańskiego wydania, więc napisy wykorzystują tradycyjne (czyt. o wiele bardziej skomplikowane) znaki.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
"Chińczycy – zazwyczaj dysponujący przewagą liczebną" - ciekawa uwaga :) Pozdrawiam Łukasz
Prześlij komentarz