wtorek, 12 lipca 2011

Dni 9 i 10. Kanał i smocza studnia.

9
W sobotę wziąłem udział w jedynej organizowanej przez uniwersytet wycieczce dla uczestników kursu. Nie wiedziałem nic ponad to, że mieliśmy obejrzeć Wielki Kanał.
(Wielki Kanał, nawiasem mówiąc, powstał na przełomie szóstego i siódmego wieku naszej ery, choć według Wikipedii jego najstarsze odcinki pochodzą z piątego wieku przed naszą erą. Przez stulecia łączył Hangzhou z Pekinem, przyczyniając się do rozwoju całego regionu. Liczy 1776 kilometrów i jest najdłuższym kanałem świata. Obecnie tylko niektóre jego odcinki są spławne.)
Autokar zabrał nas – w sumie może czterdzieści osób (zainteresowanie wycieczką nie było duże, poza tym poprzedniego wieczora wielu ludzi wyszło na miasto i wróciło w różnych stanach rozkładu) – na przystań z której popłynęliśmy łodzią wycieczkową. Zadaszoną, zabudowaną, z zabójczą klimatyzacją – dziękuję za taką żeglugę, równie dobrze mogliśmy całą trasę przejechać autokarem, wrażenia byłyby podobne. Hangzhou – podobnie jak wiele innych miast i miasteczek w tym regionie Chin – jest podzielone siecią kanałów (obecnie nie pełniących już żadnych funkcji), także nie jestem pewien, czy cały czas płynęliśmy Wielkim Kanałem, czy też z początku płynęliśmy byle kanałem, by później wypłynąć na Wielki Kanał. Kiedy mieszkalne bloki po obu stronach ustąpiły miejsca klasycznym budynkom i herbaciarniom, a w oddali zamajaczył wznoszący się stromo, kamienny most znany z miejscowych pocztówek, nie miałem już wątpliwości. Okolica wyglądała ładnie i interesująco, zapowiadało się ciekawe parę godzin.
Pięć minut po opuszczeniu pokładu okazało się, że idziemy do Muzeum Chińskiego Rękodzieła, w którym spędziliśmy resztę wycieczki. Mógłbym więc poświęcić kilka akapitów na tajniki wyrobów tradycyjnych wachlarzy, nożyczek, parasolek i papierowych wycinanek, ale oszczędzę tego tak wam jak i sobie. Zresztą jednym z powodów, dla których się mocno wynudziłem, było to, że widziałem już kilka tego typu prezentacji, a niektóre z nich chyba nawet opisałem na tym blogu.
Zwiedzanie skończyło się na muzeum, ale nie był to koniec wycieczki. Przeprowadzono nas wzdłuż Kanału (przynajmniej wtedy miałem okazję zrobić kilka zdjęć – zresztą powietrze było wyjątkowo mętne tego dnia, więc i tak wyszły słabo) na grupowy obiad w restauracji, której wystrój i lokalizacja sugerowały różnicę paru gwiazdek w porównaniu z jadłodajniami w których zazwyczaj się stołuję. Na obiad podano nam dania tradycyjne dla kuchni Hangzhou. A przynamniej tak mi się wydaje – były plastry lotosu w cukrze, chyba ziemniaki z czymś co mogło być mięsem, coś z grzybami, diabli wiedzą jaka ryba, tajemnicze warzywo na surowo, podejrzany bakłażan na ostro i rewelacyjne krewetki pływające w sosie przypominającym delikatne curry. Obiad – cała wycieczka, tak naprawdę – był również dobrą okazją, by złapać podstawowy kontakt z kursantami, których dotąd nie znałem. Okazało się, że Indonezyjczyków jest wśród nas o wiele więcej, niż myślałem; ponadto w grupie jest jeden Litwin, rozmawiałem również z Brazylijczykiem, który kiedyś studiował przez miesiąc w Łodzi.

10
Plan na niedzielę był prosty. Wraz z Ianem chcieliśmy odwiedzić muzeum herbaty, następnie odbyć krótki spacer z muzeum do wioski Longjin, gdzie hoduje się herbatę o tej samej nazwie, a stamtąd przejechać taksówką w okolice znajdującej się na wzgórzu Feilai świątyni Lingyin. Pod muzeum znaleźliśmy się krótko po dwunastej. Mieliśmy spotkać się tam z Jordan – Amerykanką, która chciała zwiedzić muzeum razem z nami. Ponieważ mieszka poza kampusem, postanowiła przyjechać na własną rękę. Kiedy z Ianem wysiadaliśmy z taksówki pod muzeum, Jordan wciąż bezskutecznie próbowała złapać jakąś dla siebie. Nigdzie się nam nie spieszyło a okolica była wyjątkowo ładna – zaledwie parę kilometrów od Zachodniego Jeziora, u podnóża wzgórz, koło pola herbaty – więc postanowiliśmy zaczekać na Jordan. Przeglądając przewodnik Iana zorientowałem się, że trzy lata temu byłem w świątyni, którą chcieliśmy tego dnia odwiedzić, więc nie zmartwiłem się szczególnie, kiedy okazało się, że do niej nie zdążymy, ale nie uprzedzajmy wydarzeń.
Jordan przyjechała nie dłużej jak pół godziny później. Muzeum nie było szczególnie interesujące – w dużym skrócie: herbatę odkryli starożytni Chińczycy, bardzo ją polubili i piją ją do dzisiaj – ale w ramach zwiedzania wzięliśmy udział w krótkiej prezentacji i degustacji. Pracownica muzeum opowiadała o czterech rodzajach herbaty – oolong, pu’er, longjin i jaśminowej – i nalała nam po naparstku każdej do skosztowania. Następnie zostaliśmy przeprowadzeni do muzealnego gift shopu, gdzie mogliśmy kupić herbatę i filiżanki po zawyżonych cenach. Nie skorzystaliśmy z tej szczodrej oferty, ale pracujące tam panie były na tyle miłe, że nie wciskały nam niczego na siłę. Zresztą wstęp i prezentacja są darmowe, więc łatwo wybaczyć, że muzeum dorabia przeciągając wszystkich zwiedzających przez sklepik z upominkami. Przed ruszeniem w dalszą drogę spędziliśmy chwilę spacerując po uroczym ogrodzie znajdującym się na tyłach muzeum, potem musieliśmy schronić się na parę minut przed deszczem. Wreszcie ruszyliśmy.
Następny etap – krótki spacer do wioski Longjin – trochę się skomplikował, kiedy skręciliśmy nie w tę drogę, co powinniśmy – lub skręciliśmy gdzieś, gdzie powinniśmy byli iść prosto? Nie jestem pewien co poszło nie tak. Dość powiedzieć, że zamiast wspiąć się na wzgórze malowniczo wijącą się drogą (przynajmniej na mapie) przeszliśmy tunelem samochodowym pod sąsiednim wzgórzem. Postanowiliśmy nie zawracać, tylko dojść do wioski Longjin trochę dłuższą drogą, odrobinę naokoło.
Tym razem się nie zgubiliśmy, ale i tak pokonanie całej trasy zajęło nam sporo czasu i zmusiło do zdobycia wzgórza na które w ogóle nie powinniśmy byli się zapuścić. Co prawda było to tylko pięć przystanków autobusowych, ale przez większość czasu szliśmy pod górę. Wystarczyło, by się porządnie zmęczyć – zwłaszcza przy niezmiennie wysokiej temperaturze. A jednak, choć cały czas szliśmy poboczem szosy, był to bardzo przyjemny spacer. Samochody nie jeździły często, otaczał nas las, a kiedy wspięliśmy się już na pewną wysokość raz na jakiś czas mieliśmy świetny widok na okoliczne wzgórza lub rozciągające się w oddali budynki Hangzhou. Musieliśmy również przejść przez wioskę Longjinshan, gdzie przed każdym domem czekała starsza Chinka pytająca, czy nie chcemy kupić herbaty, co szybko zrobiło się irytujące, i nie nastrajało optymistycznie do głównego celu podróży.
Kiedy wreszcie weszliśmy do wioski Longjin byłem przekonany, że cała wyprawa była po nic – kilka budynków wzdłuż szosy nie obiecywało wiele. Wtedy Jordan zapytała starszą Chinkę swoją bardzo łamaną chińszczyzną o to, gdzie tu najlepiej kupić herbatę. Ponieważ nie mogła się z nią dogadać, a mnie i Iana akurat nie było w pobliżu, przechodząca obok druga Chinka (z synem) zatrzymała się, by tłumaczyć. Okazało się, że starsza Chinka właśnie szła do farmera u którego zazwyczaj kupuje herbatę i zaoferowała, że nas do niego zaprowadzi. Druga Chinka – turystka z Qingdao – zdecydowała się nam towarzyszyć. Po drodze na chwilę zboczyliśmy ze ścieżki, by wspiąć się na garb niewielkiego wzgórza, porośniętego rzędami herbacianych krzewów. Wioska Longjin otaczała je półkolem, a jej budynki z kolei otaczał pierścień łagodnych wzgórz. Oglądane z tej perspektywy, ich falujące grzbiety mają przypominać grzbiet smoka (chiń. „long”) – stąd nazwa wioski i pochodzącej z niej herbaty. Poza tym starsza Chinka wyjaśniła nam, że najlepiej kupować herbatę wiosną, kiedy zbierane są świeże, niewielkie listki – teraz, w lecie, są już za duże i parzona z nich herbata nie smakuje tak dobrze.
Kiedy dotarliśmy do domu farmera starsza Chinka zaczęła przyglądać się suszonym liściom. W tym czasie farmer usadził nas dookoła stołu na swoim tarasie i poczęstował własnoręcznie zbieraną herbatą. Pijąc ją opowiadaliśmy Chinkom o naszym kursie i innych chińskich doświadczeniach. Na tarasie wylegiwał się mały piesek, na niebie odcinały się sylwetki wszechobecnych ważek i nawet dobiegające z sąsiedniego gospodarstwa odgłosy szlifierki nie zakłócały relaksującej atmosfery.
Wkrótce później, zmęczeni ale zadowoleni, opuściliśmy wioskę. Po chwili natknęliśmy się na wolną taksówkę i przed osiemnastą byliśmy z powrotem na kampusie. Dzisiaj obudziłem się z zakwasami i obiecałem sobie przeznaczyć całe popołudnie i wieczór na relaks i odpoczynek, co oczywiście nie wyszło, bo na kolejnym „krótkim” spacerze znowu beznadziejnie się zgubiliśmy...

Brak komentarzy: