Droga z Hangzhou pod znajdującą się w sąsiedniej prowincji Anhui Huang Shan (Żółtą Górę) wiedzie wśród pokrytych mieszanymi, liściasto-sosnowo-bambusowymi lasami wzgórz. Nad ranem, spowite mgłami, nawet oglądane z trasy szybkiego ruchu, miały w sobie coś magicznego, a i tak były zaledwie przedsmakiem tego, co czekało nas na miejscu.
Wbrew nazwie, Huang Shan to nie pojedyncza góra, lecz niewielkie pasmo, którego najwyższy wierzchołek znajduje się 1864 metry nad poziomem morza. Cytując Wikipedię: „Charakterystyczne dla gór Huang Shan są granitowe szczyty […] w 1990 roku wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Góry Huang Shan wielokrotnie wykorzystywane były jako motyw w chińskiej literaturze i malarstwie. Były też inspiracją dla Jamesa Camerona dla gór Alleluja z filmu Avatar.”
Na górę można się wciągnąć jedną z dwóch gondolek marki Doppelmayr (odetchnęliśmy z ulgą, widząc, że nie zawierzamy naszych żyć dziełu chińskiego przemysłu). Potem od wierzchołka do wierzchołka, od jednego punktu widokowego do drugiego i od jednej słynnej sosny do drugiej chodzi się na piechotę. Nie ma mowy o górskich szlakach – ścieżki są wybetonowane, każdą różnicę wysokości pokonuje się kamiennymi schodkami – jednak przy tej ilości turystów nie można narzekać na to rozwiązanie. Gdyby przy takim tłoku trzeba było jeszcze radzić sobie z osuwającymi się kamieniami i innymi takimi… byłoby źle.
Chodziliśmy z przewodnikiem. Nasza siódemka (Ian, Paulina i jej znajomi z pracy – Włoszka, dwóch Kanadyjczyków i Niemiec – no i ja) była tylko częścią większej wycieczki, złożonej, poza nami, z samych Chińczyków. Przewodnik mówił więc po chińsku – dużo i szybko, tak, że rozumiałem może jedną piątą, pewnie mniej. Na szczęście niemal wszystkie tabliczki na szlaku były dwujęzyczne, więc mogliśmy się dowiedzieć, czym jedna słynna sosna (np. „Sosna czarnego tygrysa”) różni się od innej (np. „Sosny witającej gości”). Żadna nie zdołała przebić „Jednoczącej sosny”, pod którą „w maju 2001 roku towarzysz Jiangzemin odśpiewał wraz z partią pieśń „W jedności siła””.
Nabijam się z sosen – a pośrednio z chińskiego stylu zwiedzania, od jednego obiektu z tabliczką do drugiego, byle zrobić sobie zdjęcie pod jakimś słynnym napisem – ale góra zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Skalne iglice o dziwnych kształtach, pionowe ściany, co chwila skrywające się za chmurami, tak, że odnosiło się wrażenie, że na świecie nie ma niczego poza wierzchołkiem, na którym akurat byliśmy. Niesamowite przeżycie. Zresztą – obejrzyjcie zdjęcia:
http://www.wupload.com/file/59520670/16-17_Huang_Shan.rar (to ten sam pakiet, który wrzuciłem w niedzielę na Facebooka).
Najsłynniejszym widokiem, który można dostrzec z Huang Shan, jest „morze chmur”, widziane kiedy warstwa chmur leży poniżej szczytu, a nad nim rozpościera się błękitne niebo. Niestety, kiedy my tam byliśmy chmury były na wysokości szczytu, a nie poniżej. Co również miało swój urok (patrz wyżej), ale miało też i złe strony. Po pierwsze, mgła co jakiś czas ograniczała widoczność, by późnym popołudniem zgęstnieć tak, że nie było już mowy o żadnych panoramach. Po drugie, wznoszące się po zboczu góry chmury + opadająca wraz ze wzrostem wysokości temperatura = deszcz. Który kropił z przerwami właściwie odkąd wciągnęliśmy się na szczyt, by późnym popołudniem przybrać na sile.
Na górze jest czterogwiazdkowy hotel i kilka hosteli. My nocowaliśmy w jednym z tańszych. Dziewięcioosobowy pokój (dokooptowano nam dwie Chinki z naszej wycieczki), azjatyckie toalety, pryszniców nie stwierdzono. Ewidentnie dostaliśmy to, za co zapłaciliśmy.
Drugim najsłynniejszym widokiem, który można dostrzec z Huang Shan, jest wschód słońca. Aby go nie przegapić wstaliśmy o 3.15 – jak się miało okazać, dobrą godzinę za wcześnie – i wyszliśmy w ciemną noc i siąpiący deszcz, prowadzeni przez Iana, który oświetlał drogę swoim iPhonem. Trochę pobłądziliśmy, szukając najlepszego miejsca by obserwować wschód. Ostatecznie stanęło na punkcie widokowym, gdzie gromadziło się najwięcej Chińczyków. Kiosk z przekąskami otwarty o czwartej nad ranem również był pewną wskazówką.
Tłum Chińczyków gęstniał. Około piątej zaczęło się robić jasno. Deszcz nie przestał padać. Mgła ani nie opadła, ani się nie podniosła. Słońce najprawdopodobniej wstało, nie znalazł się świadek, który mógłby to potwierdzić.
Wraz z przewodnikiem pochodziliśmy potem jeszcze dwie, trzy godziny – tym razem przy dość uciążliwym deszczu i w mgle skrywającej wszystko. To też miało swój urok, ale kiedy pojawił się wybór – zejść na dół ścieżką, czy zjechać drugą gondolą, wybraliśmy gondolę. Na decyzji zaciążyły chlupoczące buty i fakt, że niektórzy (m.in. autor tych słów) do ochrony przed deszczem mieli jedynie bluzę z kapturem, która po sześciu godzinach przemakania straciła nieco na skuteczności.
Podsumowując – Huang Shan było niewiarygodne. Pogoda mogła być ciut lepsza. Z drugiej strony, ponoć można pojechać tam na weekend i chodzić we mgle przez cały czas, więc pół dnia zapierających dech widoków to i tak niezły wynik.
Na dodatek jedyne, co poszło nie tak z naszej winy, to trochę za wczesna pobudka, a wypadkami losowymi nie ma co się przejmować – i tak nic się na nie nie poradzi.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz