30
Jaime i Ian wyjechali nad ranem. Dziwne wrażenie – kampus jest pełen ludzi, jak zwykle, a jednocześnie wydaje się pusty, bo z dnia na dzień poznikały wszystkie znajome twarze. Uczestników kursu została garstka, a z takich, z którymi utrzymywałem jakiś kontakt – właściwie tylko Gert, Jan i Jacek. No i Phil, gdzieś na mieście, ze swoją chińską rodziną.
Weekend przeznaczony był na przygotowywanie się do wyjazdu i zbieranie sił przed nadciągającymi dwoma tygodniami, dlatego kampus opuściłem dopiero wieczorem, kiedy wraz z Gertem i Janem wybrałem się na tradycyjną, południowochińską kolację w Pizza Hut.
31
Nad ranem wyjechał Gert, a ja wreszcie usiadłem z przewodnikiem i internetową wyszukiwarką połączeń kolejowych by zaplanować resztę pobytu. Szczegóły mogą się zmienić, ale na razie wygląda na to, że w czwartek wieczorem – po dwóch dniach w Suzhou i półtora dnia w Nanjingu – odłączę się od Jana i pojadę na południowy zachód, do prowincji Jiangxi, gdzie spędzę jakieś cztery dni, jeżdżąc w tę i we w tę. Mam już bilet relacji Nanjing-Nanchang (stolica Jiangxi). Prawdopodobnie 8 sierpnia wieczorem pojadę nocnym pociągiem (16 godzin – pestka) do Xiamen, portowego miasta w prowincji Fujian. Jeśli wierzyć przewodnikowi, dookoła są fajne miejsca na jednodniowe wypady, więc mam nadzieję, że Xiamen będzie moją bazą przez jakieś 4-5 dni, żeby trochę odsapnąć od ciągłego pakowania i przerzucania się z miejsca na miejsce. Wreszcie 13 lub 14 sierpnia pojadę do Szanghaju, by 15 wrócić do Polski. (Zachęcam do znalezienia wszystkich ww punktów na mapie.)
Poza planowaniem i kupowaniem biletów, reszta dnia minęła na praniu, przeczekiwaniu deszczu, dwugodzinnym spacerze (ostatni rzut oka na Zachodnie Jezioro) i uciekaniu przed burzą w drodze powrotnej. Nie zdążyłem. Ponoć przez najbliższe parę dni ma padać codziennie, również w Suzhou i Nanjingu. Przekonamy się.
Na razie przyszła pora, by pożegnać się z Hangzhou. Bardzo mi się tu podobało, i poważnie myślę, by kiedyś wrócić na pełne dwa semestry nauki chińskiego na Uniwersytecie Zhejiang. A jak wyjdzie – zobaczymy.
Ogłoszenia parafialne:
Dotąd starałem się umieszczać teksty przynajmniej raz na dwa dni, ale przez następne dwa tygodnie może to być niemożliwe. Postaram się przynajmniej wrzucić jakieś podsumowanie na koniec tygodnia, ale nie mogę przewidzieć, czy i kiedy będę miał Internet i siły, żeby coś napisać.
W najgorszym wypadku wyślę duży, zbiorczy tekst 16 sierpnia z Warszawy.
niedziela, 31 lipca 2011
sobota, 30 lipca 2011
Garść zdjęć
Ostatnie zdjęcia z Hangzhou. Dość przypadkowe.
http://www.wupload.com/file/70689173/pakiet19-30.rar
http://www.wupload.com/file/70689173/pakiet19-30.rar
Dni 28-29. Waiguoren i ostatki
28
„Waiguoren” to chińskie określenie obcokrajowców. Dosłownie znaczy „ludzie spoza kraju”. Regularnie można je usłyszeć wypowiadane przez Chińczyków, którzy właśnie zobaczyli białego. Nawet tu, w Hanghzou, gdzie obcokrajowców jest całkiem sporo – choć możliwe, że Chińczycy, których dziwi ich widok, to przyjezdni z rzadziej odwiedzanych przez zachodnich turystów części Chin.
W wielu miejscach nie trzeba się nawet szczególnie wsłuchiwać, by usłyszeć owo „waiguoren” – jest ono wypowiadane głośno i połączone z pokazywaniem palcami, zwłaszcza w wykonaniu dzieci. Najczęściej pada wtedy fraza „waiguoren, ni hao!”, lub, jeśli zostaliśmy spostrzeżeni przez lingwistę, „waiguoren, hello!”.
Niedawno na terenie kampusu pewna Chinka nawiązała rozmowę z Ianem i ze mną. Rekrutowała nauczycieli angielskiego do szkoły, w której pracuje. Ian stwierdził później, że gdyby wszedł do Chinatown w swoim mieście i zaczął nagabywać miejscowych, by nauczyli go chińskiego, spotkałby się z odpowiedzią w rodzaju „ty taki owaki rasisto, urodziłem się tutaj, nie znam chińskiego”. W Stanach, dopóki ktoś się nie odezwie, nie da się ocenić, czy jest Amerykaninem czy nie. Tu sprawa opiera się na podstawowych skojarzeniach. Jest biały – zna angielski. A przede wszystkim: jest biały – jest obcy, i nie da się o tym zapomnieć.
Takie warunki sprawiają, że bardzo łatwo nawiązuje się znajomości, u podstawy których leży najprostszy wspólny mianownik – fakt nie bycia Chińczykiem. Działa również pewien pierwotny instynkt – w stadzie bezpieczniej – który przyciąga klientów do lokali przeznaczonych dla ekspatów, od miejsc nastawionych na studentów (tu – Ellen’s Bar, w Tianjinie – Alibaba; ściany obu pokrywają napisy pozostawione przez klientów z całego świata) po trochę szykowniejsze, przyciągające również szeroko pojętych ludzi interesu, jak Vineyard. Ludzie, którzy pewnie nie zamieniliby ani słowa, gdyby spotkali się w ojczyźnie (…szeroko pojętej ojczyźnie – „sferze kultury zachodniej”), od pierwszego słowa przechodzą na ty i wymieniają się doświadczeniami – bo nie są u siebie, więc czują potrzebę trzymania się razem.
A skoro o Vineyardzie mowa, w czwartek po raz trzeci i ostatni wzięliśmy udział w trivia night. Po dwukrotnym zajęciu drugiego miejsca staliśmy się zbyt pewni siebie i nawet nie zbliżyliśmy się do podium (co, biorąc pod uwagę to, że tym razem grało tylko pięć drużyn, jest osiągnięciem samym w sobie). Przynajmniej po raz trzeci wygraliśmy rundę filmową, udowadniając wszem i wobec naszą przewagę na tym polu.
29
Ostatni dzień Jaime i Iana w Hangzhou. Do tematu podeszli odmiennie – Ian pojechał wczesnym popołudniem na silk market kupić jedwabne szale dla mamy, pod wieczór poszedł na masaż a późnym wieczorem wrócił do akademika by się spakować.
Późnym wieczorem Jaime dopiero się rozkręcała, po paru godzinach spędzonych ze znajomymi z klasy w barze spotkała się z Ianem by się pożegnać, po czym ruszyła w dalszy obchód po mieście.
Jestem takim dobrym przyjacielem, że postanowiłem w miarę możliwości towarzyszyć obojgu.
Silk market składa się z trzech uliczek wzdłuż których stoją budynki wzorowane na klasycznej architekturze tego regionu (parterowe, o białych ścianach i spadzistych dachach krytych czarnymi dachówkami) i kilka równie nowych, ale niczego nie udających. We wszystkich mieszczą się sklepy z jedwabnymi koszulami, sukienkami, szlafrokami (co do jednego w stylu Hugh Hefnera), szalami i krawatami. Można tu również dostać całe bele jedwabiu, jeśli komuś zależy.
Mnie interesowały głównie wystawowe manekiny – niektóre miały fryzury rodem z amerykańskich filmów z lat 80., inne wyglądały, jakby strzelano do nich na poligonie a jeszcze inne straszyły pustym spojrzeniem martwych oczu i zastygłym wyrazem twarzy. Niektóre łączyły wszystkie te cechy.
Wieczorny masaż był drugim, na który wybraliśmy się podczas pobytu w Hangzhou, zresztą w tym samym składzie (Ian, Gert i ja). Poprzedniego zażyliśmy niedaleko kampusu, w wykonaniu twardych Chińczyków z muzułmańskiej prowincji Xinjiang. Jakby go opisać… pomyślcie o najbardziej relaksującym masażu, jaki możecie sobie wyobrazić, a następnie spróbujcie wyobrazić sobie jego przeciwieństwo… a ja zapewnię, że było jeszcze gorzej. To było dzień po powrocie z Huang Shan, a „zdrowotny” w nazwie „zdrowotny masaż” oznacza głównie to, że masażysta koncentruje się na miejscach, w których najbardziej boli. Owszem, zabiegł pomógł na zakwasy, ale wciąż nie jestem pewien, czy nie było to lekarstwo gorsze od choroby.
Tym razem wybraliśmy się do centrum i trafiliśmy w dziesiątkę. Znaczy: tym razem trafiliśmy na autentycznie relaksujący masaż. Pewnie dlatego, że żaden z nas nie wybrał opcji „zdrowotnej”.
Ostatnie spotkanie Jaime i Iana miało miejsce w McDonaldzie, do którego trafiłem z Ianem i Yi, jego chińskim przyjacielem z Ameryki (oryginalnie z Hangzhou). Od tego punktu zacząłem towarzyszyć Jaime w jej poszukiwaniach lokalu, w którym mogłaby spędzić ostatni wieczór w Hangzhou. Zaczęliśmy od wewnętrznego pierścienia budynków otaczających Yellow Dragon Sports Centre, które ku mojemu zaskoczeniu okazały się wypełnione barami. Prawdziwymi, chińskimi barami, rzadko (wcale?) odwiedzanymi przez obcokrajowców. Większość organizowała karaoke – cała sala patrzy, jak jedna osoba śpiewa – i jako takie nie były obiektem zainteresowania Jaime.
Po dwóch kolejnych, niezbyt udanych próbach, wylądowaliśmy w klubie który ktoś obdarzony niewiarygodną inwencją nazwał „Co-Co”. To dobry moment, żebym wyjawił, że nie przepadam za klubami. Sam nie tańczę a muzyka jest za głośna, żeby dało się rozmawiać, więc nie pozostaje mi nic innego, jak cierpliwie czekać, aż osoby, którym towarzyszę się wybawią. Jeśli dodać do tego tłum szczelnie wypełniający Co-Co, wyjątkowo złą muzykę i stroboskopowe oświetlenie otrzymamy coś, co w moim osobistym rankingu oscyluje pomiędzy trzecim a czwartym kręgiem piekła.
Ale to był ostatni wieczór Jaime w Hangzhou, więc zacisnąłem zęby i towarzyszyłem jej, dopóki sama nie miała dość.
(Fakt, że nie miałem już pieniędzy na taksówkę mógł, ale nie musiał, wpłynąć na moją determinację.)
____
Piątek był również dniem końcowego egzaminu. Który oblałem. Pocieszam się, że miałbym lepszą średnią, gdyby – podobnie jak na teście wstępnym – odbyła się również część ustna. A kiedy to nie działa, pocieszam się również tym, że dostałem maksymalne oceny za frekwencję i pracowitość, a zatem wina leży po stronie nauczycielek a nie mojej.
Zresztą certyfikat ukończenia kursu dostaliśmy jeszcze w czwartek. Mój dumnie obwieszcza: „ Mr. CERAN, KRZYSZTOF WOJCIECH from POLISH attended the courses of studies in Chinese Language and Culture in the International College of Zhejiang University” (pisownia oryginalna). Z kolei z mojego Student’s Academic Record można wyczytać, oprócz tego, że nie zdałem, że jestem dziewczynką, więc kto wie – może punkty też mi źle obliczyli?
Tak czy inaczej mam poczucie, że kurs mi sporo dał, a to, że nie zaliczyłem testu – cóż, trudno. Zdarza się.
Odpowiadając na pytania zawarte w komentarzach (…ponieważ nie jestem w stanie zamieszczać własnych komentarzy; dziwne te firewalle):
- nie próbowałem, ale widziałem lokale sieci Pho1000, więc zakładam, że da się.
- do Foshan jednak mam daleko. Poza tym chcę jeździć po miejscach, których jeszcze nie znam. A w ogóle, to nie mam żadnych namiarów na moich studentów, ani żadnego sposobu nawiązania kontaktu z nimi.
Ogłoszenia parafialne:
Mamy już z Janem bilety pociągowe Hangzhou-Suzhou i Suzhou-Nanjng. Nadal nie jestem pewien, co po Nanjingu, ale mam jeszcze parę dni na podjęcie decyzji.
„Waiguoren” to chińskie określenie obcokrajowców. Dosłownie znaczy „ludzie spoza kraju”. Regularnie można je usłyszeć wypowiadane przez Chińczyków, którzy właśnie zobaczyli białego. Nawet tu, w Hanghzou, gdzie obcokrajowców jest całkiem sporo – choć możliwe, że Chińczycy, których dziwi ich widok, to przyjezdni z rzadziej odwiedzanych przez zachodnich turystów części Chin.
W wielu miejscach nie trzeba się nawet szczególnie wsłuchiwać, by usłyszeć owo „waiguoren” – jest ono wypowiadane głośno i połączone z pokazywaniem palcami, zwłaszcza w wykonaniu dzieci. Najczęściej pada wtedy fraza „waiguoren, ni hao!”, lub, jeśli zostaliśmy spostrzeżeni przez lingwistę, „waiguoren, hello!”.
Niedawno na terenie kampusu pewna Chinka nawiązała rozmowę z Ianem i ze mną. Rekrutowała nauczycieli angielskiego do szkoły, w której pracuje. Ian stwierdził później, że gdyby wszedł do Chinatown w swoim mieście i zaczął nagabywać miejscowych, by nauczyli go chińskiego, spotkałby się z odpowiedzią w rodzaju „ty taki owaki rasisto, urodziłem się tutaj, nie znam chińskiego”. W Stanach, dopóki ktoś się nie odezwie, nie da się ocenić, czy jest Amerykaninem czy nie. Tu sprawa opiera się na podstawowych skojarzeniach. Jest biały – zna angielski. A przede wszystkim: jest biały – jest obcy, i nie da się o tym zapomnieć.
Takie warunki sprawiają, że bardzo łatwo nawiązuje się znajomości, u podstawy których leży najprostszy wspólny mianownik – fakt nie bycia Chińczykiem. Działa również pewien pierwotny instynkt – w stadzie bezpieczniej – który przyciąga klientów do lokali przeznaczonych dla ekspatów, od miejsc nastawionych na studentów (tu – Ellen’s Bar, w Tianjinie – Alibaba; ściany obu pokrywają napisy pozostawione przez klientów z całego świata) po trochę szykowniejsze, przyciągające również szeroko pojętych ludzi interesu, jak Vineyard. Ludzie, którzy pewnie nie zamieniliby ani słowa, gdyby spotkali się w ojczyźnie (…szeroko pojętej ojczyźnie – „sferze kultury zachodniej”), od pierwszego słowa przechodzą na ty i wymieniają się doświadczeniami – bo nie są u siebie, więc czują potrzebę trzymania się razem.
A skoro o Vineyardzie mowa, w czwartek po raz trzeci i ostatni wzięliśmy udział w trivia night. Po dwukrotnym zajęciu drugiego miejsca staliśmy się zbyt pewni siebie i nawet nie zbliżyliśmy się do podium (co, biorąc pod uwagę to, że tym razem grało tylko pięć drużyn, jest osiągnięciem samym w sobie). Przynajmniej po raz trzeci wygraliśmy rundę filmową, udowadniając wszem i wobec naszą przewagę na tym polu.
29
Ostatni dzień Jaime i Iana w Hangzhou. Do tematu podeszli odmiennie – Ian pojechał wczesnym popołudniem na silk market kupić jedwabne szale dla mamy, pod wieczór poszedł na masaż a późnym wieczorem wrócił do akademika by się spakować.
Późnym wieczorem Jaime dopiero się rozkręcała, po paru godzinach spędzonych ze znajomymi z klasy w barze spotkała się z Ianem by się pożegnać, po czym ruszyła w dalszy obchód po mieście.
Jestem takim dobrym przyjacielem, że postanowiłem w miarę możliwości towarzyszyć obojgu.
Silk market składa się z trzech uliczek wzdłuż których stoją budynki wzorowane na klasycznej architekturze tego regionu (parterowe, o białych ścianach i spadzistych dachach krytych czarnymi dachówkami) i kilka równie nowych, ale niczego nie udających. We wszystkich mieszczą się sklepy z jedwabnymi koszulami, sukienkami, szlafrokami (co do jednego w stylu Hugh Hefnera), szalami i krawatami. Można tu również dostać całe bele jedwabiu, jeśli komuś zależy.
Mnie interesowały głównie wystawowe manekiny – niektóre miały fryzury rodem z amerykańskich filmów z lat 80., inne wyglądały, jakby strzelano do nich na poligonie a jeszcze inne straszyły pustym spojrzeniem martwych oczu i zastygłym wyrazem twarzy. Niektóre łączyły wszystkie te cechy.
Wieczorny masaż był drugim, na który wybraliśmy się podczas pobytu w Hangzhou, zresztą w tym samym składzie (Ian, Gert i ja). Poprzedniego zażyliśmy niedaleko kampusu, w wykonaniu twardych Chińczyków z muzułmańskiej prowincji Xinjiang. Jakby go opisać… pomyślcie o najbardziej relaksującym masażu, jaki możecie sobie wyobrazić, a następnie spróbujcie wyobrazić sobie jego przeciwieństwo… a ja zapewnię, że było jeszcze gorzej. To było dzień po powrocie z Huang Shan, a „zdrowotny” w nazwie „zdrowotny masaż” oznacza głównie to, że masażysta koncentruje się na miejscach, w których najbardziej boli. Owszem, zabiegł pomógł na zakwasy, ale wciąż nie jestem pewien, czy nie było to lekarstwo gorsze od choroby.
Tym razem wybraliśmy się do centrum i trafiliśmy w dziesiątkę. Znaczy: tym razem trafiliśmy na autentycznie relaksujący masaż. Pewnie dlatego, że żaden z nas nie wybrał opcji „zdrowotnej”.
Ostatnie spotkanie Jaime i Iana miało miejsce w McDonaldzie, do którego trafiłem z Ianem i Yi, jego chińskim przyjacielem z Ameryki (oryginalnie z Hangzhou). Od tego punktu zacząłem towarzyszyć Jaime w jej poszukiwaniach lokalu, w którym mogłaby spędzić ostatni wieczór w Hangzhou. Zaczęliśmy od wewnętrznego pierścienia budynków otaczających Yellow Dragon Sports Centre, które ku mojemu zaskoczeniu okazały się wypełnione barami. Prawdziwymi, chińskimi barami, rzadko (wcale?) odwiedzanymi przez obcokrajowców. Większość organizowała karaoke – cała sala patrzy, jak jedna osoba śpiewa – i jako takie nie były obiektem zainteresowania Jaime.
Po dwóch kolejnych, niezbyt udanych próbach, wylądowaliśmy w klubie który ktoś obdarzony niewiarygodną inwencją nazwał „Co-Co”. To dobry moment, żebym wyjawił, że nie przepadam za klubami. Sam nie tańczę a muzyka jest za głośna, żeby dało się rozmawiać, więc nie pozostaje mi nic innego, jak cierpliwie czekać, aż osoby, którym towarzyszę się wybawią. Jeśli dodać do tego tłum szczelnie wypełniający Co-Co, wyjątkowo złą muzykę i stroboskopowe oświetlenie otrzymamy coś, co w moim osobistym rankingu oscyluje pomiędzy trzecim a czwartym kręgiem piekła.
Ale to był ostatni wieczór Jaime w Hangzhou, więc zacisnąłem zęby i towarzyszyłem jej, dopóki sama nie miała dość.
(Fakt, że nie miałem już pieniędzy na taksówkę mógł, ale nie musiał, wpłynąć na moją determinację.)
____
Piątek był również dniem końcowego egzaminu. Który oblałem. Pocieszam się, że miałbym lepszą średnią, gdyby – podobnie jak na teście wstępnym – odbyła się również część ustna. A kiedy to nie działa, pocieszam się również tym, że dostałem maksymalne oceny za frekwencję i pracowitość, a zatem wina leży po stronie nauczycielek a nie mojej.
Zresztą certyfikat ukończenia kursu dostaliśmy jeszcze w czwartek. Mój dumnie obwieszcza: „ Mr. CERAN, KRZYSZTOF WOJCIECH from POLISH attended the courses of studies in Chinese Language and Culture in the International College of Zhejiang University” (pisownia oryginalna). Z kolei z mojego Student’s Academic Record można wyczytać, oprócz tego, że nie zdałem, że jestem dziewczynką, więc kto wie – może punkty też mi źle obliczyli?
Tak czy inaczej mam poczucie, że kurs mi sporo dał, a to, że nie zaliczyłem testu – cóż, trudno. Zdarza się.
Odpowiadając na pytania zawarte w komentarzach (…ponieważ nie jestem w stanie zamieszczać własnych komentarzy; dziwne te firewalle):
- nie próbowałem, ale widziałem lokale sieci Pho1000, więc zakładam, że da się.
- do Foshan jednak mam daleko. Poza tym chcę jeździć po miejscach, których jeszcze nie znam. A w ogóle, to nie mam żadnych namiarów na moich studentów, ani żadnego sposobu nawiązania kontaktu z nimi.
Ogłoszenia parafialne:
Mamy już z Janem bilety pociągowe Hangzhou-Suzhou i Suzhou-Nanjng. Nadal nie jestem pewien, co po Nanjingu, ale mam jeszcze parę dni na podjęcie decyzji.
czwartek, 28 lipca 2011
Dzień 27. Plany na najbliższą przyszłość
Koniec kursu za progiem. Większość uczestników opuszcza Hangzhou tuż po jego zakończeniu – część rusza zwiedzać, większość wraca do domu. Długo wahałem się, czy ruszyć w jakąś daleką trasę, np. do środkowych Chin i z powrotem, czy pozostać w szeroko pojętej okolicy, za to zwiedzić ją w miarę dokładnie.
Ostatecznie zadecydowało to, że nie chcę przez dwa tygodnie włóczyć się po Chinach samemu, a jedyną osobą z kompatybilnymi planami okazał się Jan. Wspólnie pojedziemy na północ, spędzimy dwa dni w Suzhou (w którym trzy lata temu spędziłem pół dnia) i kolejne trzy dni w Nanjingu. Potem pojedziemy we własne strony, Jan do Pekinu a ja – z powrotem na południe, może do prowincji Fujian, by przez kolejny tydzień włóczyć się po Chinach samemu.
Ale to dopiero w poniedziałek. Przed nami ostatni weekend w Hangzhou (tym razem naprawdę ostatni).
Ostatecznie zadecydowało to, że nie chcę przez dwa tygodnie włóczyć się po Chinach samemu, a jedyną osobą z kompatybilnymi planami okazał się Jan. Wspólnie pojedziemy na północ, spędzimy dwa dni w Suzhou (w którym trzy lata temu spędziłem pół dnia) i kolejne trzy dni w Nanjingu. Potem pojedziemy we własne strony, Jan do Pekinu a ja – z powrotem na południe, może do prowincji Fujian, by przez kolejny tydzień włóczyć się po Chinach samemu.
Ale to dopiero w poniedziałek. Przed nami ostatni weekend w Hangzhou (tym razem naprawdę ostatni).
środa, 27 lipca 2011
Dni 25 i 26. Kuchnia zagraniczna w Chinach
Od soboty króluje upał. Klimatyzowane wnętrza można bezpiecznie opuszczać od godziny 16, choć lepiej poczekać do 18. Ze zwiedzania nici, poza kampus wychodzi się głównie na posiłki.
Nie pozostaje nic innego, jak pisać o jedzeniu.
Znowu.
Żaden problem. O chińskiej kuchni można pisać dużo – każda prowincja ma w repertuarze coś niespotykanego nigdzie indziej, poza tym tak naprawdę nie ma „kuchni chińskiej” – jest kuchnia północno-wschodnia, północno-zachodnia, kuchnia centralnych i południowych Chin…
No i jest jeszcze jedzenie z zagranicy, lub zagranicą inspirowane, którym pokrótce zajmę się dzisiaj.
Wspominałem już o chińskich tacos i burrito dostępnych na kampusie, mamy tu również hamburgery („hambobao”) – ale to tylko jedna strona medalu. Dużo ciekawsze są wyniki różnorakich procesów historycznych, takie jak oferta kuchni Makau – powstałej w XVI wieku kolonii portugalskiej, przekazanej Chinom w 1999. Łączy kuchnie kantońską i portugalską z elementami pochodzącymi z innych portugalskich kolonii, np. z kuchnią brazylijską, czego rezultatem jest między innymi Galinha à Portuguesa – kurczak po portugalsku, wbrew nazwie będący oryginalnym daniem z Makau – upieczony na złoto, z ziemniakami, w łagodnym sosie kokosowym, przypominającym curry (cyt. za Wikipedią, ja pamiętam tylko tyle, że był pyszny).
Portugalczycy przywieźli własne przepisy z drugiej półkuli, ale rezultat dostępny jest głównie w Makau i nielicznych restauracjach z kuchnią Makau i Hong Kongu (ponoć w Hangzhou jest jedna). Za to pomimo wieloletniej niechęci Chińczyków do Japończyków, japońskie restauracje są wszędzie. A przynajmniej należąca do Chińczyków sieć restauracji Ajisen Ramen jest wszędzie (w 18 z 22 prowincji). Ramen to kluski ryżowe, zazwyczaj w zupie, w której może pływać wszystko – kawałki mięsa, warzywa, jajka, krewetki, małże, grzyby. Bardzo pożywne, niestety, odkąd ostatni raz u niech jadłem (gdzieś w 2008) podnieśli ceny. W miarę łatwo można również dostać sushi, od bardzo taniego i nijakiego po nieco droższe, ale dużo lepsze.
Z japońskich inspiracji ostatnio ze zdziwieniem odkryłem na nightmarkecie takoyaki – kulki rybne (choć, jeśli wierzyć Internetowi, tak naprawdę powinny być z ośmiornicy – może nie dogadałem się ze sprzedawcą) podawane z masą niemożliwych do zidentyfikowania dodatków, suszonych wodorostów, wasabi i czego tam jeszcze, pakowanych w kartonowe pudełka, do jedzenia wykałaczkami. Były zaskakująco dobre (zaskoczenie polegało głównie na tym, że wyglądały strasznie – później wrzucę zdjęcie).
O ile kuchnia japońska wiąże się z powojennymi resentymentami, o tyle kuchnię południowokoreańską Chińczycy przywitali z otwartymi ramionami, wraz z południowokoreańską popkulturą – muzyką, filmami i (zwłaszcza) telenowelami. Kimchi jest niemal wszechobecne, więc jest ostro. W restauracjach dominuje „koreańskie barbecue” – kelner przynosi półmiski z małymi kawałkami mięsa, które można własnoręcznie smażyć na wbudowanym w stół palniku. Usmażone kawałki je się zawinięte w liście sałaty.
To pewnie bezpodstawne uproszczenie, ale mam wrażenie, że lepsze koreańskie restauracje to te, w których należy zdjąć buty i usiąść na podłodze, wokół niskiego stolika.
Jest wreszcie w Chinach dostępna kuchnia zachodnia, a raczej chińskie wyobrażenie zachodniej kuchni. Zacznijmy może od podstaw – nie licząc bardziej ekskluzywnych (czyt. bardzo drogich) miejsc, takie restauracje funkcjonują właśnie pod szyldem „kuchnia zachodnia”, wrzucając do jednego worka włoskie makarony, francuskie croissanty i amerykańskiego grilla. Nierzadko dosłownie – miska spaghetti przykryta stekiem wołowym czy jajko na boczku, na pizzy, nie należą do rzadkości.
Można założyć, że przynajmniej w Pizzy Hut czy KFC jedzenie będzie wyglądało, jak należy, ale odkąd wielkie sieci dostosowują ofertę do danego regionu, nic już nie jest pewne. Może z wyjątkiem tego, że oferta śniadaniowa McDonald’s jest koszmarna bez względu na długość geograficzną.
Nie pozostaje nic innego, jak pisać o jedzeniu.
Znowu.
Żaden problem. O chińskiej kuchni można pisać dużo – każda prowincja ma w repertuarze coś niespotykanego nigdzie indziej, poza tym tak naprawdę nie ma „kuchni chińskiej” – jest kuchnia północno-wschodnia, północno-zachodnia, kuchnia centralnych i południowych Chin…
No i jest jeszcze jedzenie z zagranicy, lub zagranicą inspirowane, którym pokrótce zajmę się dzisiaj.
Wspominałem już o chińskich tacos i burrito dostępnych na kampusie, mamy tu również hamburgery („hambobao”) – ale to tylko jedna strona medalu. Dużo ciekawsze są wyniki różnorakich procesów historycznych, takie jak oferta kuchni Makau – powstałej w XVI wieku kolonii portugalskiej, przekazanej Chinom w 1999. Łączy kuchnie kantońską i portugalską z elementami pochodzącymi z innych portugalskich kolonii, np. z kuchnią brazylijską, czego rezultatem jest między innymi Galinha à Portuguesa – kurczak po portugalsku, wbrew nazwie będący oryginalnym daniem z Makau – upieczony na złoto, z ziemniakami, w łagodnym sosie kokosowym, przypominającym curry (cyt. za Wikipedią, ja pamiętam tylko tyle, że był pyszny).
Portugalczycy przywieźli własne przepisy z drugiej półkuli, ale rezultat dostępny jest głównie w Makau i nielicznych restauracjach z kuchnią Makau i Hong Kongu (ponoć w Hangzhou jest jedna). Za to pomimo wieloletniej niechęci Chińczyków do Japończyków, japońskie restauracje są wszędzie. A przynajmniej należąca do Chińczyków sieć restauracji Ajisen Ramen jest wszędzie (w 18 z 22 prowincji). Ramen to kluski ryżowe, zazwyczaj w zupie, w której może pływać wszystko – kawałki mięsa, warzywa, jajka, krewetki, małże, grzyby. Bardzo pożywne, niestety, odkąd ostatni raz u niech jadłem (gdzieś w 2008) podnieśli ceny. W miarę łatwo można również dostać sushi, od bardzo taniego i nijakiego po nieco droższe, ale dużo lepsze.
Z japońskich inspiracji ostatnio ze zdziwieniem odkryłem na nightmarkecie takoyaki – kulki rybne (choć, jeśli wierzyć Internetowi, tak naprawdę powinny być z ośmiornicy – może nie dogadałem się ze sprzedawcą) podawane z masą niemożliwych do zidentyfikowania dodatków, suszonych wodorostów, wasabi i czego tam jeszcze, pakowanych w kartonowe pudełka, do jedzenia wykałaczkami. Były zaskakująco dobre (zaskoczenie polegało głównie na tym, że wyglądały strasznie – później wrzucę zdjęcie).
O ile kuchnia japońska wiąże się z powojennymi resentymentami, o tyle kuchnię południowokoreańską Chińczycy przywitali z otwartymi ramionami, wraz z południowokoreańską popkulturą – muzyką, filmami i (zwłaszcza) telenowelami. Kimchi jest niemal wszechobecne, więc jest ostro. W restauracjach dominuje „koreańskie barbecue” – kelner przynosi półmiski z małymi kawałkami mięsa, które można własnoręcznie smażyć na wbudowanym w stół palniku. Usmażone kawałki je się zawinięte w liście sałaty.
To pewnie bezpodstawne uproszczenie, ale mam wrażenie, że lepsze koreańskie restauracje to te, w których należy zdjąć buty i usiąść na podłodze, wokół niskiego stolika.
Jest wreszcie w Chinach dostępna kuchnia zachodnia, a raczej chińskie wyobrażenie zachodniej kuchni. Zacznijmy może od podstaw – nie licząc bardziej ekskluzywnych (czyt. bardzo drogich) miejsc, takie restauracje funkcjonują właśnie pod szyldem „kuchnia zachodnia”, wrzucając do jednego worka włoskie makarony, francuskie croissanty i amerykańskiego grilla. Nierzadko dosłownie – miska spaghetti przykryta stekiem wołowym czy jajko na boczku, na pizzy, nie należą do rzadkości.
Można założyć, że przynajmniej w Pizzy Hut czy KFC jedzenie będzie wyglądało, jak należy, ale odkąd wielkie sieci dostosowują ofertę do danego regionu, nic już nie jest pewne. Może z wyjątkiem tego, że oferta śniadaniowa McDonald’s jest koszmarna bez względu na długość geograficzną.
poniedziałek, 25 lipca 2011
Dni 23-24. Ostatni weekend w Hangzhou
Ostatnich parę dni przed weekendem regularnie kropiło. W sobotę słońce powróciło w pełni chwały, a temperatura skoczyła do trzydziestu paru stopni. Dobrze się złożyło, że akurat tego dnia wybraliśmy się na „rafting”.
Cudzysłów jest jak najbardziej na miejscu – spływ bambusowymi tratwami był wyjątkowo leniwy, po drodze mieliśmy do pokonania tylko dwa łagodne progi. Okolica była całkiem ładna, składała się głównie z zielonych wzgórz, kęp bambusa i bawołów leżących po pysk w wodzie. Główną atrakcją byli Chińczycy, którzy wybierając się na spływ zabierali pistolety na wodę, od najprostszych ręcznych pompek po wielolufowe karabiny, więc tratwy prowadziły regularną wymianę ognia. Na szczęście był z nami Yi, chiński przyjaciel Iana, który przekonał nas do zakupu najprostszych pompek, więc mogliśmy się bronić, choć ich zasięg był mizerny. Zresztą na tratwie mieliśmy parę Chińczyków z sześciomiesięcznym dzieckiem, więc nasz sternik trzymał nas z dala od większości starć.
Po powrocie na parking przekonaliśmy się, że musimy czekać jeszcze dwie godziny na autokar. W pobliżu były schodki schodzące nad samą wodę, a ponieważ początek spływu był w górze rzeki, co chwila przepływały tamtędy tratwy. Dla zabicia czasu wziąłem pompki Iana i Yi, zasadziłem się nad wodą i przez półtorej godziny lałem Chińczyków. Sam również byłem lany, zazwyczaj dużo bardziej – choć nie byłem jedyną osobą atakującą z brzegu, Chińczycy na tratwach zazwyczaj koncentrowali się na mnie, jako jedynym obcokrajowcu. W każdym razie bawiłem się dobrze, Chińczycy – zazwyczaj dysponujący przewagą liczebną i lepszym uzbrojeniem – również, a na dodatek dookoła mnie zgromadził się mały tłumek kibiców. Pod koniec nawet oddawali mi swoje pompki, kiedy moje się psuły.
Trochę spaliło mnie słońce, co skutecznie zniechęciło mnie do dalszych wypadów poza kampus. Poza tym po południu rozpętała się burza.
Przy okazji dziękuję wszystkim za troskę, ale nie zbliżałem się do pociągów w sobotę. A do Wenzhou, koło którego doszło do zderzenia, nawet się nie wybieram.
W niedzielę temperatura oscylowała wokół 33 stopni, choć według Internetu „temperatura odczuwalna” wynosiła 44. Wystarczyło, by poza posiłkami nie wyściubiać nosa poza akademik. Po południu znowu rozpętała się burza. Po burzy, kiedy jeszcze zaszło słońce, zrobiło się na tyle znośnie, że pojechaliśmy na nightmarket. Znowu kupiłem trochę filmów na dvd, dla odmiany działające. Dla jeszcze większej odmiany kupiłem je w celach edukacyjnych – zamierzam szlifować język na japońskich animacjach z chińskim dubbingiem. Mógłbym również ćwiczyć znaki, gdyby nie to, że to piracka kopia tajwańskiego wydania, więc napisy wykorzystują tradycyjne (czyt. o wiele bardziej skomplikowane) znaki.
Cudzysłów jest jak najbardziej na miejscu – spływ bambusowymi tratwami był wyjątkowo leniwy, po drodze mieliśmy do pokonania tylko dwa łagodne progi. Okolica była całkiem ładna, składała się głównie z zielonych wzgórz, kęp bambusa i bawołów leżących po pysk w wodzie. Główną atrakcją byli Chińczycy, którzy wybierając się na spływ zabierali pistolety na wodę, od najprostszych ręcznych pompek po wielolufowe karabiny, więc tratwy prowadziły regularną wymianę ognia. Na szczęście był z nami Yi, chiński przyjaciel Iana, który przekonał nas do zakupu najprostszych pompek, więc mogliśmy się bronić, choć ich zasięg był mizerny. Zresztą na tratwie mieliśmy parę Chińczyków z sześciomiesięcznym dzieckiem, więc nasz sternik trzymał nas z dala od większości starć.
Po powrocie na parking przekonaliśmy się, że musimy czekać jeszcze dwie godziny na autokar. W pobliżu były schodki schodzące nad samą wodę, a ponieważ początek spływu był w górze rzeki, co chwila przepływały tamtędy tratwy. Dla zabicia czasu wziąłem pompki Iana i Yi, zasadziłem się nad wodą i przez półtorej godziny lałem Chińczyków. Sam również byłem lany, zazwyczaj dużo bardziej – choć nie byłem jedyną osobą atakującą z brzegu, Chińczycy na tratwach zazwyczaj koncentrowali się na mnie, jako jedynym obcokrajowcu. W każdym razie bawiłem się dobrze, Chińczycy – zazwyczaj dysponujący przewagą liczebną i lepszym uzbrojeniem – również, a na dodatek dookoła mnie zgromadził się mały tłumek kibiców. Pod koniec nawet oddawali mi swoje pompki, kiedy moje się psuły.
Trochę spaliło mnie słońce, co skutecznie zniechęciło mnie do dalszych wypadów poza kampus. Poza tym po południu rozpętała się burza.
Przy okazji dziękuję wszystkim za troskę, ale nie zbliżałem się do pociągów w sobotę. A do Wenzhou, koło którego doszło do zderzenia, nawet się nie wybieram.
W niedzielę temperatura oscylowała wokół 33 stopni, choć według Internetu „temperatura odczuwalna” wynosiła 44. Wystarczyło, by poza posiłkami nie wyściubiać nosa poza akademik. Po południu znowu rozpętała się burza. Po burzy, kiedy jeszcze zaszło słońce, zrobiło się na tyle znośnie, że pojechaliśmy na nightmarket. Znowu kupiłem trochę filmów na dvd, dla odmiany działające. Dla jeszcze większej odmiany kupiłem je w celach edukacyjnych – zamierzam szlifować język na japońskich animacjach z chińskim dubbingiem. Mógłbym również ćwiczyć znaki, gdyby nie to, że to piracka kopia tajwańskiego wydania, więc napisy wykorzystują tradycyjne (czyt. o wiele bardziej skomplikowane) znaki.
sobota, 23 lipca 2011
Dzień 22. Huzhao
Nie licząc lotnisk, w Chinach nie ma kantorów. Pieniądze można wymieniać w bankach, punktach Western Union i niektórych bardziej luksusowych hotelach. Aby wymienić pieniądze należy mieć przy sobie dwie rzeczy – gotówkę, co oczywiste, i paszport (chiń. huzhao), o którym udało mi się w piątek zapomnieć. Więc z powrotem do akademika, z powrotem do okienka w banku, gdzie poinformowano mnie, że jest już piąta i już nie pracują. Mój błąd, powinienem pamiętać o paszporcie.
Zwłaszcza, że jest potrzebny wszędzie. Wymiana pieniędzy – paszport. Wprowadzanie się do hotelu – paszport. Wsiadanie do pociągu – paszport.
Ponoć w czasie olimpiady w Pekinie nawet taksówkarze prosili obcokrajowców o paszport.
Zakładam, że to wszystko po to, by władze wiedziały dokładnie co na terenie kraju robią cudzoziemcy. Jak dotąd tylko raz udało mi się opędzić legitymacją uniwersytecką gdy proszono mnie o paszport – z drugiej strony, w legitymacji są numery mojej wizy i paszportu, więc to żadna różnica.
Zwłaszcza, że jest potrzebny wszędzie. Wymiana pieniędzy – paszport. Wprowadzanie się do hotelu – paszport. Wsiadanie do pociągu – paszport.
Ponoć w czasie olimpiady w Pekinie nawet taksówkarze prosili obcokrajowców o paszport.
Zakładam, że to wszystko po to, by władze wiedziały dokładnie co na terenie kraju robią cudzoziemcy. Jak dotąd tylko raz udało mi się opędzić legitymacją uniwersytecką gdy proszono mnie o paszport – z drugiej strony, w legitymacji są numery mojej wizy i paszportu, więc to żadna różnica.
Dni 20-21. O jedzeniu…
…bo zawsze znajdzie się pretekst, żeby napisać coś o jedzeniu. W tym wypadku był to obiad z Gertem i Ianem, podczas którego wymienialiśmy się historiami o co bardziej egzotycznych potrawach, jakie jedliśmy lub widzieliśmy w Chinach. Tysiącletnie jaja (kurze jaja zakopywane na parę dni w ziemi), kurze stopy, kacze móżdżki, suszone szczury, pieczone psy i zupa z kotów (ponoć znakomicie rozgrzewa w zimie) – standard, o którym zawsze się słyszy.
Przy czym żaden z nas nie próbował szczurów, psów i kotów. Nawet kaczego móżdżka nie tknęliśmy. Po części dlatego, że jemy w paru punktach w pobliżu akademika, które nie oferują tego typu specjałów, po części dlatego, że są one po prostu rzadko spotykane. Tak, w Kantonie widywałem psie półtusze na bazarze, ale nawet tam większość Chińczyków, z którymi rozmawiałem, nie była szczególnie entuzjastycznie nastawiona do idei jedzenia najlepszych przyjaciół człowieka.
Oczywiście, można snuć teorie na zasadzie „w końcu nie mogę być pewien, co tak naprawdę jem”, siłę oddziaływania których wzmacnia to, że w nazwach wielu potraw „mięso” występuje bez żadnych dodatkowych informacji („makaron z mięsem”, „kawałki mięsa o smaku/zapachu ryby”, etc.). Ale zasada jest prosta – samo „mięso” oznacza wieprzowinę, która po prostu jest najpowszechniejsza. Mięsne fundamenty chińskiej kuchni tworzą oprócz niej: cielęcina, baranina i kurczaki. W nadmorskich prowincjach dochodzą jeszcze ryby i owoce morza, ale nawet tu świnia to podstawa.
Egzotyka zaczyna się na poziomie tego, co z taką świnią się robi. Na śniadaniu świnia może występować np. w podsmażanych pierożkach mięsno-warzywnych (jiaozi) lub bułkach faszerowanych mięsem, gotowanych na parze (baozi). Swoją drogą mięsne baozi i słodkawe kulki ryżowo-sezamowe to jedyne, co mi smakuje z oferty śniadaniowej restauracji mieszczącej się na parterze akademika. Chińskie śniadania z kleikami ryżowymi (z mięsem lub warzywami), smażonymi kluskami (z mięsem lub warzywami) i smażonymi w głębokim tłuszczu pałkami z ciasta chlebowego nieszczególnie mi podchodzą. Jem więc baozi i kulki sezamowe na zmianę z bananami z jogurtem, lub po prostu odpuszczam śniadanie – zwłaszcza, kiedy spóźniam się na zajęcia.
W przerwie między zajęciami odwiedzamy stoisko z zhen zhu nai cha (czyt. dżen dżu naj cza) – rozrabianymi z proszku owocowymi napojami mlecznymi, zazwyczaj z kulkami z tapioki. Tapioka nie jest szczególnie smaczna, na szczęście można ją wymienić na całkiem niezłe galaretki z kokosa (często spotykane w jogurtach). Na tym samym stoisku można dostać tacos i burrito, jak dotąd jednak brakowało mi odwagi, by spróbować chińskiej kuchni meksykańskiej.
Wraz z końcem zajęć (11:30) przychodzi pora na obiad, lunch, czy jak kto tam chce to nazywać. Próbowaliśmy kilku miejsc, jednak najczęściej wybór sprowadza się do restauracji w akademiku i pobliskiej jadłodajni muzułmańskiej. Muzułmańskie jadłodajnie można znaleźć w wielu chińskich miastach, zazwyczaj są prowadzone przez Ujgórów z prowincji Xinjiang i Gansu. To jedne z niewielu lokali, które raczej nie podają wieprzowiny. Można w nich za to dostać najlepsze makarony – z mięsem (cielęcina, baranina), na ciepło, na zimno i w zupie. To właśnie tu przekonałem się, że jajko sadzone utrzymuje się na powierzchni zupy. Człowiek uczy się całe życie.
A skoro już o jajkach mowa – ryż z jajkiem to jedna z najprostszych i najtańszych potraw, jakie można dostać w Chinach. Moja ulubiona wersja pochodzi z koreańskich restauracji, które mieszają ryż z kimchi – kiszoną kapustą i papryczkami – a na wierzch rzucają sadzone jajko z płynnym żółtkiem. Jest jednak coś prostszego i tańszego – jajko z pomidorem. Ot, jajecznica z pomidorem. Można ją dostać wszędzie. Również w postaci zupy, choć tego już nie polecam, konsystencja jajecznej zawiesiny w cieczy nie musi wszystkim pasować (czyt. mi nie pasuje).
Inne potrawy, które najczęściej wybieramy w restauracji w akademiku to standardowa wieprzowina w sosie słodko-kwaśnym, wieprzowina w sosie kwaśnym i gotowana zielona fasolka z czosnkiem i jakimiś podejrzanymi grzybami.
(Nawiasem mówiąc, każdy indywidualnie zamawia małą miskę ryżu. Ryż, choć towarzyszy większości chińskich posiłków, zazwyczaj nie jest składnikiem potraw, a dodatkiem.)
Nie, żebyśmy trzymali się tylko tych potraw, ale na początku trochę ograniczało nas menu – chińskie trudno było rozczytać, a karty z obrazkami przygotowano tylko dla kilkunastu wybranych potraw, i jakoś tak się przyzwyczailiśmy. Po kilku próbach rozczytania chińskiego menu zacząłem eksperymentować, ale zazwyczaj kończyło się to marnie – „jajko na parze z suszonymi krewetkami” okazało się miską wypełnioną jajeczną masą o konsystencji ledwo ściętej galaretki, posypaną suszonymi krewetkami bez smaku, od której będę się w przyszłości trzymał z daleka. Z kolei kluski ryżowe z krabem zaskoczyły mnie stanem skupienia kraba (leżał w skorupie na wierzchu sterty kluch; na szczęście był częściowo rozczłonkowany, i jakoś dało się do niego dobrać). Odkryciem zeszłego tygodnia są za to ciastka ryżowe z dodatkiem zielonej herbaty, posypane sezamem, ze słodką pastą z bulw taro (nazwa gatunkowa: kolokazja jadalna).
Menu kolacyjne pokrywa się z obiadowym, więc nie mam co się rozpisywać na jego temat.
Z bieżących wiadomości – jutro drugie podejście do chińskiego raftingu. Poprzednim razem utopiłem aparat, więc waham się, czy tym razem w ogóle go brać. Z jednej strony głupio byłoby utopić kolejny, z drugiej – żeby tak nie mieć ani jednego zdjęcia?
Pozostaje rzucić monetą.
Przy czym żaden z nas nie próbował szczurów, psów i kotów. Nawet kaczego móżdżka nie tknęliśmy. Po części dlatego, że jemy w paru punktach w pobliżu akademika, które nie oferują tego typu specjałów, po części dlatego, że są one po prostu rzadko spotykane. Tak, w Kantonie widywałem psie półtusze na bazarze, ale nawet tam większość Chińczyków, z którymi rozmawiałem, nie była szczególnie entuzjastycznie nastawiona do idei jedzenia najlepszych przyjaciół człowieka.
Oczywiście, można snuć teorie na zasadzie „w końcu nie mogę być pewien, co tak naprawdę jem”, siłę oddziaływania których wzmacnia to, że w nazwach wielu potraw „mięso” występuje bez żadnych dodatkowych informacji („makaron z mięsem”, „kawałki mięsa o smaku/zapachu ryby”, etc.). Ale zasada jest prosta – samo „mięso” oznacza wieprzowinę, która po prostu jest najpowszechniejsza. Mięsne fundamenty chińskiej kuchni tworzą oprócz niej: cielęcina, baranina i kurczaki. W nadmorskich prowincjach dochodzą jeszcze ryby i owoce morza, ale nawet tu świnia to podstawa.
Egzotyka zaczyna się na poziomie tego, co z taką świnią się robi. Na śniadaniu świnia może występować np. w podsmażanych pierożkach mięsno-warzywnych (jiaozi) lub bułkach faszerowanych mięsem, gotowanych na parze (baozi). Swoją drogą mięsne baozi i słodkawe kulki ryżowo-sezamowe to jedyne, co mi smakuje z oferty śniadaniowej restauracji mieszczącej się na parterze akademika. Chińskie śniadania z kleikami ryżowymi (z mięsem lub warzywami), smażonymi kluskami (z mięsem lub warzywami) i smażonymi w głębokim tłuszczu pałkami z ciasta chlebowego nieszczególnie mi podchodzą. Jem więc baozi i kulki sezamowe na zmianę z bananami z jogurtem, lub po prostu odpuszczam śniadanie – zwłaszcza, kiedy spóźniam się na zajęcia.
W przerwie między zajęciami odwiedzamy stoisko z zhen zhu nai cha (czyt. dżen dżu naj cza) – rozrabianymi z proszku owocowymi napojami mlecznymi, zazwyczaj z kulkami z tapioki. Tapioka nie jest szczególnie smaczna, na szczęście można ją wymienić na całkiem niezłe galaretki z kokosa (często spotykane w jogurtach). Na tym samym stoisku można dostać tacos i burrito, jak dotąd jednak brakowało mi odwagi, by spróbować chińskiej kuchni meksykańskiej.
Wraz z końcem zajęć (11:30) przychodzi pora na obiad, lunch, czy jak kto tam chce to nazywać. Próbowaliśmy kilku miejsc, jednak najczęściej wybór sprowadza się do restauracji w akademiku i pobliskiej jadłodajni muzułmańskiej. Muzułmańskie jadłodajnie można znaleźć w wielu chińskich miastach, zazwyczaj są prowadzone przez Ujgórów z prowincji Xinjiang i Gansu. To jedne z niewielu lokali, które raczej nie podają wieprzowiny. Można w nich za to dostać najlepsze makarony – z mięsem (cielęcina, baranina), na ciepło, na zimno i w zupie. To właśnie tu przekonałem się, że jajko sadzone utrzymuje się na powierzchni zupy. Człowiek uczy się całe życie.
A skoro już o jajkach mowa – ryż z jajkiem to jedna z najprostszych i najtańszych potraw, jakie można dostać w Chinach. Moja ulubiona wersja pochodzi z koreańskich restauracji, które mieszają ryż z kimchi – kiszoną kapustą i papryczkami – a na wierzch rzucają sadzone jajko z płynnym żółtkiem. Jest jednak coś prostszego i tańszego – jajko z pomidorem. Ot, jajecznica z pomidorem. Można ją dostać wszędzie. Również w postaci zupy, choć tego już nie polecam, konsystencja jajecznej zawiesiny w cieczy nie musi wszystkim pasować (czyt. mi nie pasuje).
Inne potrawy, które najczęściej wybieramy w restauracji w akademiku to standardowa wieprzowina w sosie słodko-kwaśnym, wieprzowina w sosie kwaśnym i gotowana zielona fasolka z czosnkiem i jakimiś podejrzanymi grzybami.
(Nawiasem mówiąc, każdy indywidualnie zamawia małą miskę ryżu. Ryż, choć towarzyszy większości chińskich posiłków, zazwyczaj nie jest składnikiem potraw, a dodatkiem.)
Nie, żebyśmy trzymali się tylko tych potraw, ale na początku trochę ograniczało nas menu – chińskie trudno było rozczytać, a karty z obrazkami przygotowano tylko dla kilkunastu wybranych potraw, i jakoś tak się przyzwyczailiśmy. Po kilku próbach rozczytania chińskiego menu zacząłem eksperymentować, ale zazwyczaj kończyło się to marnie – „jajko na parze z suszonymi krewetkami” okazało się miską wypełnioną jajeczną masą o konsystencji ledwo ściętej galaretki, posypaną suszonymi krewetkami bez smaku, od której będę się w przyszłości trzymał z daleka. Z kolei kluski ryżowe z krabem zaskoczyły mnie stanem skupienia kraba (leżał w skorupie na wierzchu sterty kluch; na szczęście był częściowo rozczłonkowany, i jakoś dało się do niego dobrać). Odkryciem zeszłego tygodnia są za to ciastka ryżowe z dodatkiem zielonej herbaty, posypane sezamem, ze słodką pastą z bulw taro (nazwa gatunkowa: kolokazja jadalna).
Menu kolacyjne pokrywa się z obiadowym, więc nie mam co się rozpisywać na jego temat.
Z bieżących wiadomości – jutro drugie podejście do chińskiego raftingu. Poprzednim razem utopiłem aparat, więc waham się, czy tym razem w ogóle go brać. Z jednej strony głupio byłoby utopić kolejny, z drugiej – żeby tak nie mieć ani jednego zdjęcia?
Pozostaje rzucić monetą.
środa, 20 lipca 2011
Dzień 19. Przesilenie
Przez intensywne zwiedzanie, które zdominowało pierwsze półtora tygodnia, nie mam już pomysłów na to, co jeszcze można w Hangzhou zrobić/zobaczyć. Z Jaime i Ianem zaczynamy już krążyć po tak egzotycznych atrakcjach jak Źródło Skaczącego Tygrysa, ponoć dające najlepszą wodę w okolicy. Nie mówię, że mi się nie podobało, leży w ładnej okolicy, obudowane klasycznymi chińskimi pawilonami (choć ustawione w pobliżu metrowy czajnik i gipsowy tygrys nadają im lekko odpustowy klimat) i w ogóle, ale w porównaniu z poprzednimi miejscami które odwiedzaliśmy jest, powiedzmy, nieco mniej spektakularne.
Oczywiście, Hangzhou to duże miasto i pewnie sporo jeszcze się tu znajdzie, wystarczy poszukać. Z drugiej strony – więcej popołudni spędzonych w akademiku to więcej czasu na naukę, a że styl prowadzenia zajęć nowej nauczycielki wymaga dużo porządniejszego przygotowania, to się nawet dobrze składa.
Oczywiście, Hangzhou to duże miasto i pewnie sporo jeszcze się tu znajdzie, wystarczy poszukać. Z drugiej strony – więcej popołudni spędzonych w akademiku to więcej czasu na naukę, a że styl prowadzenia zajęć nowej nauczycielki wymaga dużo porządniejszego przygotowania, to się nawet dobrze składa.
wtorek, 19 lipca 2011
Dzień osiemnasty. Nowe otwarcie
Zgodnie z zapowiedzią od poniedziałku mamy nową nauczycielkę. Przerzuciła na nas część pracy, którą pani Zhuang wykonywała z nami podczas zajęć, a na dodatek mówi mniej wyraźnie, więc mam problemy ze zrozumieniem jej słów. Na dodatek ma w zwyczaju bardzo się dziwić, kiedy ktoś z klasy złoży błędną wypowiedź, jakby wymyślanie takich błędów przekraczało wszelkie pojęcie, co strasznie zbija z tropu. Przynajmniej mnie.
Na razie nie jestem do niej przekonany, ale kto wie, może to kwestia kiepskiego wrażenia, a dalej będzie lepiej. A jeśli nie… zostały już tylko niecałe dwa tygodnie kursu. Jakoś to będzie.
Z cyklu ogłoszeń parafialnych: dziękuję za wszystkie komentarze, czytam je z uwagą, ale ze względu na skomplikowane połączenie z serwerem blogu (patrz „Dzień 5. Internet w Państwie Środka”) udaje mi się do nich dotrzeć może raz w tygodniu – w każdym razie, z dużym opóźnieniem – a odpowiedzieć jak dotąd nie udało mi się ani razu. Ale staram się uwzględniać ewentualne sugestie i prośby.
A zupki chińskie to podobno „fang mian” – „wygodne kluski” – ale nie udało mi się tego potwierdzić w żaden sposób.
Na razie nie jestem do niej przekonany, ale kto wie, może to kwestia kiepskiego wrażenia, a dalej będzie lepiej. A jeśli nie… zostały już tylko niecałe dwa tygodnie kursu. Jakoś to będzie.
Z cyklu ogłoszeń parafialnych: dziękuję za wszystkie komentarze, czytam je z uwagą, ale ze względu na skomplikowane połączenie z serwerem blogu (patrz „Dzień 5. Internet w Państwie Środka”) udaje mi się do nich dotrzeć może raz w tygodniu – w każdym razie, z dużym opóźnieniem – a odpowiedzieć jak dotąd nie udało mi się ani razu. Ale staram się uwzględniać ewentualne sugestie i prośby.
A zupki chińskie to podobno „fang mian” – „wygodne kluski” – ale nie udało mi się tego potwierdzić w żaden sposób.
poniedziałek, 18 lipca 2011
Dni 16 i 17. Deszcze i mgły nad Huang Shan
Droga z Hangzhou pod znajdującą się w sąsiedniej prowincji Anhui Huang Shan (Żółtą Górę) wiedzie wśród pokrytych mieszanymi, liściasto-sosnowo-bambusowymi lasami wzgórz. Nad ranem, spowite mgłami, nawet oglądane z trasy szybkiego ruchu, miały w sobie coś magicznego, a i tak były zaledwie przedsmakiem tego, co czekało nas na miejscu.
Wbrew nazwie, Huang Shan to nie pojedyncza góra, lecz niewielkie pasmo, którego najwyższy wierzchołek znajduje się 1864 metry nad poziomem morza. Cytując Wikipedię: „Charakterystyczne dla gór Huang Shan są granitowe szczyty […] w 1990 roku wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Góry Huang Shan wielokrotnie wykorzystywane były jako motyw w chińskiej literaturze i malarstwie. Były też inspiracją dla Jamesa Camerona dla gór Alleluja z filmu Avatar.”
Na górę można się wciągnąć jedną z dwóch gondolek marki Doppelmayr (odetchnęliśmy z ulgą, widząc, że nie zawierzamy naszych żyć dziełu chińskiego przemysłu). Potem od wierzchołka do wierzchołka, od jednego punktu widokowego do drugiego i od jednej słynnej sosny do drugiej chodzi się na piechotę. Nie ma mowy o górskich szlakach – ścieżki są wybetonowane, każdą różnicę wysokości pokonuje się kamiennymi schodkami – jednak przy tej ilości turystów nie można narzekać na to rozwiązanie. Gdyby przy takim tłoku trzeba było jeszcze radzić sobie z osuwającymi się kamieniami i innymi takimi… byłoby źle.
Chodziliśmy z przewodnikiem. Nasza siódemka (Ian, Paulina i jej znajomi z pracy – Włoszka, dwóch Kanadyjczyków i Niemiec – no i ja) była tylko częścią większej wycieczki, złożonej, poza nami, z samych Chińczyków. Przewodnik mówił więc po chińsku – dużo i szybko, tak, że rozumiałem może jedną piątą, pewnie mniej. Na szczęście niemal wszystkie tabliczki na szlaku były dwujęzyczne, więc mogliśmy się dowiedzieć, czym jedna słynna sosna (np. „Sosna czarnego tygrysa”) różni się od innej (np. „Sosny witającej gości”). Żadna nie zdołała przebić „Jednoczącej sosny”, pod którą „w maju 2001 roku towarzysz Jiangzemin odśpiewał wraz z partią pieśń „W jedności siła””.
Nabijam się z sosen – a pośrednio z chińskiego stylu zwiedzania, od jednego obiektu z tabliczką do drugiego, byle zrobić sobie zdjęcie pod jakimś słynnym napisem – ale góra zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Skalne iglice o dziwnych kształtach, pionowe ściany, co chwila skrywające się za chmurami, tak, że odnosiło się wrażenie, że na świecie nie ma niczego poza wierzchołkiem, na którym akurat byliśmy. Niesamowite przeżycie. Zresztą – obejrzyjcie zdjęcia:
http://www.wupload.com/file/59520670/16-17_Huang_Shan.rar (to ten sam pakiet, który wrzuciłem w niedzielę na Facebooka).
Najsłynniejszym widokiem, który można dostrzec z Huang Shan, jest „morze chmur”, widziane kiedy warstwa chmur leży poniżej szczytu, a nad nim rozpościera się błękitne niebo. Niestety, kiedy my tam byliśmy chmury były na wysokości szczytu, a nie poniżej. Co również miało swój urok (patrz wyżej), ale miało też i złe strony. Po pierwsze, mgła co jakiś czas ograniczała widoczność, by późnym popołudniem zgęstnieć tak, że nie było już mowy o żadnych panoramach. Po drugie, wznoszące się po zboczu góry chmury + opadająca wraz ze wzrostem wysokości temperatura = deszcz. Który kropił z przerwami właściwie odkąd wciągnęliśmy się na szczyt, by późnym popołudniem przybrać na sile.
Na górze jest czterogwiazdkowy hotel i kilka hosteli. My nocowaliśmy w jednym z tańszych. Dziewięcioosobowy pokój (dokooptowano nam dwie Chinki z naszej wycieczki), azjatyckie toalety, pryszniców nie stwierdzono. Ewidentnie dostaliśmy to, za co zapłaciliśmy.
Drugim najsłynniejszym widokiem, który można dostrzec z Huang Shan, jest wschód słońca. Aby go nie przegapić wstaliśmy o 3.15 – jak się miało okazać, dobrą godzinę za wcześnie – i wyszliśmy w ciemną noc i siąpiący deszcz, prowadzeni przez Iana, który oświetlał drogę swoim iPhonem. Trochę pobłądziliśmy, szukając najlepszego miejsca by obserwować wschód. Ostatecznie stanęło na punkcie widokowym, gdzie gromadziło się najwięcej Chińczyków. Kiosk z przekąskami otwarty o czwartej nad ranem również był pewną wskazówką.
Tłum Chińczyków gęstniał. Około piątej zaczęło się robić jasno. Deszcz nie przestał padać. Mgła ani nie opadła, ani się nie podniosła. Słońce najprawdopodobniej wstało, nie znalazł się świadek, który mógłby to potwierdzić.
Wraz z przewodnikiem pochodziliśmy potem jeszcze dwie, trzy godziny – tym razem przy dość uciążliwym deszczu i w mgle skrywającej wszystko. To też miało swój urok, ale kiedy pojawił się wybór – zejść na dół ścieżką, czy zjechać drugą gondolą, wybraliśmy gondolę. Na decyzji zaciążyły chlupoczące buty i fakt, że niektórzy (m.in. autor tych słów) do ochrony przed deszczem mieli jedynie bluzę z kapturem, która po sześciu godzinach przemakania straciła nieco na skuteczności.
Podsumowując – Huang Shan było niewiarygodne. Pogoda mogła być ciut lepsza. Z drugiej strony, ponoć można pojechać tam na weekend i chodzić we mgle przez cały czas, więc pół dnia zapierających dech widoków to i tak niezły wynik.
Na dodatek jedyne, co poszło nie tak z naszej winy, to trochę za wczesna pobudka, a wypadkami losowymi nie ma co się przejmować – i tak nic się na nie nie poradzi.
Wbrew nazwie, Huang Shan to nie pojedyncza góra, lecz niewielkie pasmo, którego najwyższy wierzchołek znajduje się 1864 metry nad poziomem morza. Cytując Wikipedię: „Charakterystyczne dla gór Huang Shan są granitowe szczyty […] w 1990 roku wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Góry Huang Shan wielokrotnie wykorzystywane były jako motyw w chińskiej literaturze i malarstwie. Były też inspiracją dla Jamesa Camerona dla gór Alleluja z filmu Avatar.”
Na górę można się wciągnąć jedną z dwóch gondolek marki Doppelmayr (odetchnęliśmy z ulgą, widząc, że nie zawierzamy naszych żyć dziełu chińskiego przemysłu). Potem od wierzchołka do wierzchołka, od jednego punktu widokowego do drugiego i od jednej słynnej sosny do drugiej chodzi się na piechotę. Nie ma mowy o górskich szlakach – ścieżki są wybetonowane, każdą różnicę wysokości pokonuje się kamiennymi schodkami – jednak przy tej ilości turystów nie można narzekać na to rozwiązanie. Gdyby przy takim tłoku trzeba było jeszcze radzić sobie z osuwającymi się kamieniami i innymi takimi… byłoby źle.
Chodziliśmy z przewodnikiem. Nasza siódemka (Ian, Paulina i jej znajomi z pracy – Włoszka, dwóch Kanadyjczyków i Niemiec – no i ja) była tylko częścią większej wycieczki, złożonej, poza nami, z samych Chińczyków. Przewodnik mówił więc po chińsku – dużo i szybko, tak, że rozumiałem może jedną piątą, pewnie mniej. Na szczęście niemal wszystkie tabliczki na szlaku były dwujęzyczne, więc mogliśmy się dowiedzieć, czym jedna słynna sosna (np. „Sosna czarnego tygrysa”) różni się od innej (np. „Sosny witającej gości”). Żadna nie zdołała przebić „Jednoczącej sosny”, pod którą „w maju 2001 roku towarzysz Jiangzemin odśpiewał wraz z partią pieśń „W jedności siła””.
Nabijam się z sosen – a pośrednio z chińskiego stylu zwiedzania, od jednego obiektu z tabliczką do drugiego, byle zrobić sobie zdjęcie pod jakimś słynnym napisem – ale góra zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Skalne iglice o dziwnych kształtach, pionowe ściany, co chwila skrywające się za chmurami, tak, że odnosiło się wrażenie, że na świecie nie ma niczego poza wierzchołkiem, na którym akurat byliśmy. Niesamowite przeżycie. Zresztą – obejrzyjcie zdjęcia:
http://www.wupload.com/file/59520670/16-17_Huang_Shan.rar (to ten sam pakiet, który wrzuciłem w niedzielę na Facebooka).
Najsłynniejszym widokiem, który można dostrzec z Huang Shan, jest „morze chmur”, widziane kiedy warstwa chmur leży poniżej szczytu, a nad nim rozpościera się błękitne niebo. Niestety, kiedy my tam byliśmy chmury były na wysokości szczytu, a nie poniżej. Co również miało swój urok (patrz wyżej), ale miało też i złe strony. Po pierwsze, mgła co jakiś czas ograniczała widoczność, by późnym popołudniem zgęstnieć tak, że nie było już mowy o żadnych panoramach. Po drugie, wznoszące się po zboczu góry chmury + opadająca wraz ze wzrostem wysokości temperatura = deszcz. Który kropił z przerwami właściwie odkąd wciągnęliśmy się na szczyt, by późnym popołudniem przybrać na sile.
Na górze jest czterogwiazdkowy hotel i kilka hosteli. My nocowaliśmy w jednym z tańszych. Dziewięcioosobowy pokój (dokooptowano nam dwie Chinki z naszej wycieczki), azjatyckie toalety, pryszniców nie stwierdzono. Ewidentnie dostaliśmy to, za co zapłaciliśmy.
Drugim najsłynniejszym widokiem, który można dostrzec z Huang Shan, jest wschód słońca. Aby go nie przegapić wstaliśmy o 3.15 – jak się miało okazać, dobrą godzinę za wcześnie – i wyszliśmy w ciemną noc i siąpiący deszcz, prowadzeni przez Iana, który oświetlał drogę swoim iPhonem. Trochę pobłądziliśmy, szukając najlepszego miejsca by obserwować wschód. Ostatecznie stanęło na punkcie widokowym, gdzie gromadziło się najwięcej Chińczyków. Kiosk z przekąskami otwarty o czwartej nad ranem również był pewną wskazówką.
Tłum Chińczyków gęstniał. Około piątej zaczęło się robić jasno. Deszcz nie przestał padać. Mgła ani nie opadła, ani się nie podniosła. Słońce najprawdopodobniej wstało, nie znalazł się świadek, który mógłby to potwierdzić.
Wraz z przewodnikiem pochodziliśmy potem jeszcze dwie, trzy godziny – tym razem przy dość uciążliwym deszczu i w mgle skrywającej wszystko. To też miało swój urok, ale kiedy pojawił się wybór – zejść na dół ścieżką, czy zjechać drugą gondolą, wybraliśmy gondolę. Na decyzji zaciążyły chlupoczące buty i fakt, że niektórzy (m.in. autor tych słów) do ochrony przed deszczem mieli jedynie bluzę z kapturem, która po sześciu godzinach przemakania straciła nieco na skuteczności.
Podsumowując – Huang Shan było niewiarygodne. Pogoda mogła być ciut lepsza. Z drugiej strony, ponoć można pojechać tam na weekend i chodzić we mgle przez cały czas, więc pół dnia zapierających dech widoków to i tak niezły wynik.
Na dodatek jedyne, co poszło nie tak z naszej winy, to trochę za wczesna pobudka, a wypadkami losowymi nie ma co się przejmować – i tak nic się na nie nie poradzi.
piątek, 15 lipca 2011
Dni 14-15 w telegraficznym skrócie i zdjęcia
Najciekawszym wydarzeniem dnia wczorajszego była trivia night w Vineyard - jednym z lokali dla ekspatów. Drużynowy konkurs wiedzy ogólnej z darmowymi drinkami za każdą wygraną rundę, w którym zabrakło nam jednego punktu do ostatecznego zwycięstwa. Rewanż za tydzień.
Dzisiaj po zajęciach - półmetek kursu! - nie opuszczałem akademika. Trzeba było się przygotować do jutrzejszego wyjazdu. Phil przeprowadził się z kampusu do zaprzyjaźnionej chińskiej rodziny, z którą spędzi ten weekend, w związku z czym jego miejsce na wyjeździe zajął Ian. Poza tym wszystko w normie, wszyscy zdrowi. Pada. No, kropi. Co jest dość przyjemne, bo odrobinę obniża temperaturę.
A oto obiecane zdjęcia. Nie ma ich wiele.
http://www.wupload.com/file/57310427/pakiet11-14.rar
Następny wpis najprędzej w poniedziałek.
Dzisiaj po zajęciach - półmetek kursu! - nie opuszczałem akademika. Trzeba było się przygotować do jutrzejszego wyjazdu. Phil przeprowadził się z kampusu do zaprzyjaźnionej chińskiej rodziny, z którą spędzi ten weekend, w związku z czym jego miejsce na wyjeździe zajął Ian. Poza tym wszystko w normie, wszyscy zdrowi. Pada. No, kropi. Co jest dość przyjemne, bo odrobinę obniża temperaturę.
A oto obiecane zdjęcia. Nie ma ich wiele.
http://www.wupload.com/file/57310427/pakiet11-14.rar
Następny wpis najprędzej w poniedziałek.
Dzień 13. O chińskich słodyczach
Wraz z Jaime i Ianem wybrałem się w środę na poszukiwanie „starej uliczki Qinghefang”, nie wiedząc właściwie czego się spodziewać – mój przewodnik poświęca jej może dwa zdania a przewodnik Iana jest po chińsku.
Znaleźliśmy kwartał starych, odrestaurowanych budynków z przełomu XIX i XX wieku. Wśród nich było kilka tradycyjnych aptek, przychodnia, parę herbaciarni/kawiarni i restauracji oraz hostel. Resztę wypełniały sklepy z rękodziełami lub tandetą dla turystów. Zazwyczaj jedno i drugie można było znaleźć pod jednym dachem. Na skraju, w widocznie nowszych (choć udających stare) budynkach mieściły się McDonald’s, Häagen-Dazs i inne takie.
Okolica roiła się od turystów, którzy mogli się zaopatrzyć (jak Jaime) w wyplatane z liści figurki zwierząt lub plastikowe, machające liśćmi kwiatki zasilane baterią słoneczną (jak Ian). Można było również skosztować lokalnych słodyczy.
A właściwie „słodyczy”, ponieważ większość semi-deserowych przekąsek dostępnych w Chinach nie jest szczególnie słodka – przynajmniej nie te tradycyjne. W sklepach można oczywiście kupić batoniki, czekoladki i co tam jeszcze (choć ze względu na powszechną wśród Azjatów nietolerancję laktozy i przyzwyczajenie do innych smaków, one również pozostawiają wiele do życzenia), ale tradycyjne słodycze to np. ciastka z pastą ze słodkich ziemniaków lub z czerwonej fasoli. Taka pasta jest… powiedzmy, że słodkawa. Zresztą jeśli o czerwoną fasolę chodzi, to wolę ją w takiej postaci, niż zmieszaną z lodami. A ponieważ Chińczycy trochę inaczej rozróżniają między owocami a warzywami, to nie jedyne lody, których raczej nie znajdziemy w ofercie Grycana - są jeszcze lody groszkowe i kukurydziane. Kukurydziany może być również jogurt.
Nie, żeby Chińczycy w ogóle nie robili dobrych lodów. Niedaleko Qinghefang trafiliśmy na mały sklepik, w którym można dostać świeże lody owocowe, robione na oczach klienta ze zmiksowanych owoców. Cały proces, od wybrania owocu do otrzymania tekturowego kubka lodów, trwa może pięć minut i kosztuje 10 yuanów (równowartość jednego dania w większości tanich, ulicznych knajp). Lody były przepyszne.
Zresztą owoców jest wiele i łatwo je dostać – nie tylko na bazarach, pojedyncze uliczne stragany, sklepiki czy całkiem spore markety wyłącznie z owocami rozrzucone są gęsto po całym mieście. W ofercie mają jabłka, czereśnie (absurdalnie drogie; w miarę tanie są może przez trzy tygodnie w szczycie sezonu), banany, winogrona, mango, papaje, liczi, pitaje (smocze owoce) i wiele innych, których nazw nie znam. Ponieważ warzywa w kuchni chińskiej niemal zawsze są zagotowane na śmierć, dobrze się składa, że niedobór witamin można uzupełnić owocami. Dla wygody można kupować fragmenty owoców na patyku (pałeczce) – zazwyczaj plastry melona lub arbuza – lub posiekane na kawałki i zapakowane w plastikowe torebki ananasy, jedzone przy pomocy wykałaczki. Trochę bardziej skomplikowanym deserem są owoce na patyku oblane karmelem, choć wśród truskawek, kawałków jabłek itd. można czasem trafić pomidora. A to i tak lepsze połączenie, niż kartofle w karmelu, które jadłem w Kantonie.
Ot, egzotyka.
Znaleźliśmy kwartał starych, odrestaurowanych budynków z przełomu XIX i XX wieku. Wśród nich było kilka tradycyjnych aptek, przychodnia, parę herbaciarni/kawiarni i restauracji oraz hostel. Resztę wypełniały sklepy z rękodziełami lub tandetą dla turystów. Zazwyczaj jedno i drugie można było znaleźć pod jednym dachem. Na skraju, w widocznie nowszych (choć udających stare) budynkach mieściły się McDonald’s, Häagen-Dazs i inne takie.
Okolica roiła się od turystów, którzy mogli się zaopatrzyć (jak Jaime) w wyplatane z liści figurki zwierząt lub plastikowe, machające liśćmi kwiatki zasilane baterią słoneczną (jak Ian). Można było również skosztować lokalnych słodyczy.
A właściwie „słodyczy”, ponieważ większość semi-deserowych przekąsek dostępnych w Chinach nie jest szczególnie słodka – przynajmniej nie te tradycyjne. W sklepach można oczywiście kupić batoniki, czekoladki i co tam jeszcze (choć ze względu na powszechną wśród Azjatów nietolerancję laktozy i przyzwyczajenie do innych smaków, one również pozostawiają wiele do życzenia), ale tradycyjne słodycze to np. ciastka z pastą ze słodkich ziemniaków lub z czerwonej fasoli. Taka pasta jest… powiedzmy, że słodkawa. Zresztą jeśli o czerwoną fasolę chodzi, to wolę ją w takiej postaci, niż zmieszaną z lodami. A ponieważ Chińczycy trochę inaczej rozróżniają między owocami a warzywami, to nie jedyne lody, których raczej nie znajdziemy w ofercie Grycana - są jeszcze lody groszkowe i kukurydziane. Kukurydziany może być również jogurt.
Nie, żeby Chińczycy w ogóle nie robili dobrych lodów. Niedaleko Qinghefang trafiliśmy na mały sklepik, w którym można dostać świeże lody owocowe, robione na oczach klienta ze zmiksowanych owoców. Cały proces, od wybrania owocu do otrzymania tekturowego kubka lodów, trwa może pięć minut i kosztuje 10 yuanów (równowartość jednego dania w większości tanich, ulicznych knajp). Lody były przepyszne.
Zresztą owoców jest wiele i łatwo je dostać – nie tylko na bazarach, pojedyncze uliczne stragany, sklepiki czy całkiem spore markety wyłącznie z owocami rozrzucone są gęsto po całym mieście. W ofercie mają jabłka, czereśnie (absurdalnie drogie; w miarę tanie są może przez trzy tygodnie w szczycie sezonu), banany, winogrona, mango, papaje, liczi, pitaje (smocze owoce) i wiele innych, których nazw nie znam. Ponieważ warzywa w kuchni chińskiej niemal zawsze są zagotowane na śmierć, dobrze się składa, że niedobór witamin można uzupełnić owocami. Dla wygody można kupować fragmenty owoców na patyku (pałeczce) – zazwyczaj plastry melona lub arbuza – lub posiekane na kawałki i zapakowane w plastikowe torebki ananasy, jedzone przy pomocy wykałaczki. Trochę bardziej skomplikowanym deserem są owoce na patyku oblane karmelem, choć wśród truskawek, kawałków jabłek itd. można czasem trafić pomidora. A to i tak lepsze połączenie, niż kartofle w karmelu, które jadłem w Kantonie.
Ot, egzotyka.
środa, 13 lipca 2011
Dzień 12. Temat zastępczy #3.
Ponieważ w poniedziałek nie udało się dotrzymać postanowienia o nicnierobieniu, we wtorek podszedłem do tego zadania ze zdwojonymi siłami.
To nie do końca prawda – przeznaczyłem popołudnie na pracę domową, przygotowywanie się do zajęć dnia następnego a nawet, z entuzjastycznego rozpędu, zacząłem powtarzać wiedzę wyniesioną z zeszłotygodniowych zajęć. Także zrobiłem dużo, za to nie ruszyłem się z pokoju do późnego popołudnia, kiedy wyszedłem na krótki, godzinny spacer. Zmarnowałem dwadzieścia minut, by bardzo okrężną drogą dotrzeć do punktu odległego może o pięćset metrów od akademika – najwyraźniej nie opanowałem jeszcze do końca geografii Hangzhou. Poza tym wróciłem ze spaceru z ponad dwukilogramowym melonem, więc powinienem również popracować nad asertywnością w kontaktach z chińskimi sprzedawcami.
Oh, well. Live and learn.
Zbliżamy się do półmetku kursu. Sądzę, że sporo mi daje. Przede wszystkim przekonałem się już, że poziom mojego chińskiego jest lepszy, niż mi się wydawało, choć tu bardziej przysłużyły się przypadkowe rozmowy z Chińczykami. Nadal najgorzej idzie mi pisanie znaków. Co prawda wszystkie moje prace pisemne, polegające na układaniu zdań z wykorzystaniem konkretnych słów, zostały wycenione na A-, ale gdybym miał je pisać bez słownika w ręku nie byłoby tak różowo.
Od poniedziałku zajęcia będzie prowadziła nowa nauczycielka. Mam nadzieję, że nie będzie to zmiana na gorsze.
Z innych wiadomości – w weekend wybieram się na Huang Shan, jedną z najsłynniejszych chińskich gór (podobno). Jadę z Philem, Pauliną (znajomą z Hong Kongu/Tajwanu) i jej znajomą, jeśli dobrze zrozumiałem. W gruncie rzeczy to one organizują wyjazd, my pasożytujemy. Szczegóły w poniedziałek.
To nie do końca prawda – przeznaczyłem popołudnie na pracę domową, przygotowywanie się do zajęć dnia następnego a nawet, z entuzjastycznego rozpędu, zacząłem powtarzać wiedzę wyniesioną z zeszłotygodniowych zajęć. Także zrobiłem dużo, za to nie ruszyłem się z pokoju do późnego popołudnia, kiedy wyszedłem na krótki, godzinny spacer. Zmarnowałem dwadzieścia minut, by bardzo okrężną drogą dotrzeć do punktu odległego może o pięćset metrów od akademika – najwyraźniej nie opanowałem jeszcze do końca geografii Hangzhou. Poza tym wróciłem ze spaceru z ponad dwukilogramowym melonem, więc powinienem również popracować nad asertywnością w kontaktach z chińskimi sprzedawcami.
Oh, well. Live and learn.
Zbliżamy się do półmetku kursu. Sądzę, że sporo mi daje. Przede wszystkim przekonałem się już, że poziom mojego chińskiego jest lepszy, niż mi się wydawało, choć tu bardziej przysłużyły się przypadkowe rozmowy z Chińczykami. Nadal najgorzej idzie mi pisanie znaków. Co prawda wszystkie moje prace pisemne, polegające na układaniu zdań z wykorzystaniem konkretnych słów, zostały wycenione na A-, ale gdybym miał je pisać bez słownika w ręku nie byłoby tak różowo.
Od poniedziałku zajęcia będzie prowadziła nowa nauczycielka. Mam nadzieję, że nie będzie to zmiana na gorsze.
Z innych wiadomości – w weekend wybieram się na Huang Shan, jedną z najsłynniejszych chińskich gór (podobno). Jadę z Philem, Pauliną (znajomą z Hong Kongu/Tajwanu) i jej znajomą, jeśli dobrze zrozumiałem. W gruncie rzeczy to one organizują wyjazd, my pasożytujemy. Szczegóły w poniedziałek.
wtorek, 12 lipca 2011
Dzień jedenasty. Tempus fugit w skali mikro i makro.
Po aktywnie spędzonym weekendzie zapanował konsensus, by w poniedziałek nieco odsapnąć, odespać, odpocząć, słowem – po zajęciach nie ruszać się nigdzie z akademika.
W związku z powyższym trudno powiedzieć, jak i dlaczego doszło do tego, że po szesnastej poszliśmy w szóstkę (stała grupa + Jaime, Amerykanka chińskiego pochodzenia, spędzająca w Hangzhou ostatnie wakacje przed wyborem college’u ) do znajdującego się w sąsiedztwie ogrodu botanicznego, w którym zabłądziliśmy (do czego przyczyniły się kiepskie mapki ogrodu i to, że spora jego część okazała się zwykłym lasem z wydeptanymi, nieoznakowanymi ścieżkami), odnaleźliśmy się, znowu zabłądziliśmy, znowu odnaleźliśmy a w końcu poszliśmy na kolację do baru dla ekspatów.
Przy kolacji dokonałem zaskakującego odkrycia – Ian, Jan i Phil mają po 20 lat, Gert ma 23, a zatem jestem w tej grupce najstarszy. To dla mnie o tyle niecodzienna sytuacja, że na poprzednich wyjazdach (Chiny, Tajwan) zawsze zaznajamiałem się z ludźmi jeśli nie starszymi, to przynajmniej zdecydowanie bardziej doświadczonymi, automatycznie przerzucając na nich lwią część odpowiedzialności na zasadzie „oni wiedzą lepiej”. Tym razem … nie mówię, że czuję się za nich odpowiedzialny, ale – abstrahując od tego, że Gert lepiej mówi po chińsku (jest w grupie 3,5 i w ogóle) a Phil lepiej zna Hangzhou (spędził tu miesiąc na podobnym kursie podczas zeszłorocznych wakacji) – mając w CV rok w Chinach to ja jestem, nominalnie, najbardziej doświadczony. A to znaczy, że przynajmniej powinienem wreszcie przyznać, że odpowiadam sam za siebie.
I to już by było wszystko na dzisiaj, nie mam napędu by dalej filozofować a o ogrodzie botanicznym napisałem tyle, na ile zasługiwał. Mogę co najwyżej dodać, że wlazłem w jakieś chińskie pokrzywy i teraz, 24 godziny później, jak tylko podrapię stopę – znowu zaczyna swędzieć. Jestem pewien, że podróże kształcą, muszę tylko znaleźć jakiś morał i dla tego, unikalnego w końcu, doświadczenia.
W związku z powyższym trudno powiedzieć, jak i dlaczego doszło do tego, że po szesnastej poszliśmy w szóstkę (stała grupa + Jaime, Amerykanka chińskiego pochodzenia, spędzająca w Hangzhou ostatnie wakacje przed wyborem college’u ) do znajdującego się w sąsiedztwie ogrodu botanicznego, w którym zabłądziliśmy (do czego przyczyniły się kiepskie mapki ogrodu i to, że spora jego część okazała się zwykłym lasem z wydeptanymi, nieoznakowanymi ścieżkami), odnaleźliśmy się, znowu zabłądziliśmy, znowu odnaleźliśmy a w końcu poszliśmy na kolację do baru dla ekspatów.
Przy kolacji dokonałem zaskakującego odkrycia – Ian, Jan i Phil mają po 20 lat, Gert ma 23, a zatem jestem w tej grupce najstarszy. To dla mnie o tyle niecodzienna sytuacja, że na poprzednich wyjazdach (Chiny, Tajwan) zawsze zaznajamiałem się z ludźmi jeśli nie starszymi, to przynajmniej zdecydowanie bardziej doświadczonymi, automatycznie przerzucając na nich lwią część odpowiedzialności na zasadzie „oni wiedzą lepiej”. Tym razem … nie mówię, że czuję się za nich odpowiedzialny, ale – abstrahując od tego, że Gert lepiej mówi po chińsku (jest w grupie 3,5 i w ogóle) a Phil lepiej zna Hangzhou (spędził tu miesiąc na podobnym kursie podczas zeszłorocznych wakacji) – mając w CV rok w Chinach to ja jestem, nominalnie, najbardziej doświadczony. A to znaczy, że przynajmniej powinienem wreszcie przyznać, że odpowiadam sam za siebie.
I to już by było wszystko na dzisiaj, nie mam napędu by dalej filozofować a o ogrodzie botanicznym napisałem tyle, na ile zasługiwał. Mogę co najwyżej dodać, że wlazłem w jakieś chińskie pokrzywy i teraz, 24 godziny później, jak tylko podrapię stopę – znowu zaczyna swędzieć. Jestem pewien, że podróże kształcą, muszę tylko znaleźć jakiś morał i dla tego, unikalnego w końcu, doświadczenia.
Dni 9 i 10. Kanał i smocza studnia.
9
W sobotę wziąłem udział w jedynej organizowanej przez uniwersytet wycieczce dla uczestników kursu. Nie wiedziałem nic ponad to, że mieliśmy obejrzeć Wielki Kanał.
(Wielki Kanał, nawiasem mówiąc, powstał na przełomie szóstego i siódmego wieku naszej ery, choć według Wikipedii jego najstarsze odcinki pochodzą z piątego wieku przed naszą erą. Przez stulecia łączył Hangzhou z Pekinem, przyczyniając się do rozwoju całego regionu. Liczy 1776 kilometrów i jest najdłuższym kanałem świata. Obecnie tylko niektóre jego odcinki są spławne.)
Autokar zabrał nas – w sumie może czterdzieści osób (zainteresowanie wycieczką nie było duże, poza tym poprzedniego wieczora wielu ludzi wyszło na miasto i wróciło w różnych stanach rozkładu) – na przystań z której popłynęliśmy łodzią wycieczkową. Zadaszoną, zabudowaną, z zabójczą klimatyzacją – dziękuję za taką żeglugę, równie dobrze mogliśmy całą trasę przejechać autokarem, wrażenia byłyby podobne. Hangzhou – podobnie jak wiele innych miast i miasteczek w tym regionie Chin – jest podzielone siecią kanałów (obecnie nie pełniących już żadnych funkcji), także nie jestem pewien, czy cały czas płynęliśmy Wielkim Kanałem, czy też z początku płynęliśmy byle kanałem, by później wypłynąć na Wielki Kanał. Kiedy mieszkalne bloki po obu stronach ustąpiły miejsca klasycznym budynkom i herbaciarniom, a w oddali zamajaczył wznoszący się stromo, kamienny most znany z miejscowych pocztówek, nie miałem już wątpliwości. Okolica wyglądała ładnie i interesująco, zapowiadało się ciekawe parę godzin.
Pięć minut po opuszczeniu pokładu okazało się, że idziemy do Muzeum Chińskiego Rękodzieła, w którym spędziliśmy resztę wycieczki. Mógłbym więc poświęcić kilka akapitów na tajniki wyrobów tradycyjnych wachlarzy, nożyczek, parasolek i papierowych wycinanek, ale oszczędzę tego tak wam jak i sobie. Zresztą jednym z powodów, dla których się mocno wynudziłem, było to, że widziałem już kilka tego typu prezentacji, a niektóre z nich chyba nawet opisałem na tym blogu.
Zwiedzanie skończyło się na muzeum, ale nie był to koniec wycieczki. Przeprowadzono nas wzdłuż Kanału (przynajmniej wtedy miałem okazję zrobić kilka zdjęć – zresztą powietrze było wyjątkowo mętne tego dnia, więc i tak wyszły słabo) na grupowy obiad w restauracji, której wystrój i lokalizacja sugerowały różnicę paru gwiazdek w porównaniu z jadłodajniami w których zazwyczaj się stołuję. Na obiad podano nam dania tradycyjne dla kuchni Hangzhou. A przynamniej tak mi się wydaje – były plastry lotosu w cukrze, chyba ziemniaki z czymś co mogło być mięsem, coś z grzybami, diabli wiedzą jaka ryba, tajemnicze warzywo na surowo, podejrzany bakłażan na ostro i rewelacyjne krewetki pływające w sosie przypominającym delikatne curry. Obiad – cała wycieczka, tak naprawdę – był również dobrą okazją, by złapać podstawowy kontakt z kursantami, których dotąd nie znałem. Okazało się, że Indonezyjczyków jest wśród nas o wiele więcej, niż myślałem; ponadto w grupie jest jeden Litwin, rozmawiałem również z Brazylijczykiem, który kiedyś studiował przez miesiąc w Łodzi.
10
Plan na niedzielę był prosty. Wraz z Ianem chcieliśmy odwiedzić muzeum herbaty, następnie odbyć krótki spacer z muzeum do wioski Longjin, gdzie hoduje się herbatę o tej samej nazwie, a stamtąd przejechać taksówką w okolice znajdującej się na wzgórzu Feilai świątyni Lingyin. Pod muzeum znaleźliśmy się krótko po dwunastej. Mieliśmy spotkać się tam z Jordan – Amerykanką, która chciała zwiedzić muzeum razem z nami. Ponieważ mieszka poza kampusem, postanowiła przyjechać na własną rękę. Kiedy z Ianem wysiadaliśmy z taksówki pod muzeum, Jordan wciąż bezskutecznie próbowała złapać jakąś dla siebie. Nigdzie się nam nie spieszyło a okolica była wyjątkowo ładna – zaledwie parę kilometrów od Zachodniego Jeziora, u podnóża wzgórz, koło pola herbaty – więc postanowiliśmy zaczekać na Jordan. Przeglądając przewodnik Iana zorientowałem się, że trzy lata temu byłem w świątyni, którą chcieliśmy tego dnia odwiedzić, więc nie zmartwiłem się szczególnie, kiedy okazało się, że do niej nie zdążymy, ale nie uprzedzajmy wydarzeń.
Jordan przyjechała nie dłużej jak pół godziny później. Muzeum nie było szczególnie interesujące – w dużym skrócie: herbatę odkryli starożytni Chińczycy, bardzo ją polubili i piją ją do dzisiaj – ale w ramach zwiedzania wzięliśmy udział w krótkiej prezentacji i degustacji. Pracownica muzeum opowiadała o czterech rodzajach herbaty – oolong, pu’er, longjin i jaśminowej – i nalała nam po naparstku każdej do skosztowania. Następnie zostaliśmy przeprowadzeni do muzealnego gift shopu, gdzie mogliśmy kupić herbatę i filiżanki po zawyżonych cenach. Nie skorzystaliśmy z tej szczodrej oferty, ale pracujące tam panie były na tyle miłe, że nie wciskały nam niczego na siłę. Zresztą wstęp i prezentacja są darmowe, więc łatwo wybaczyć, że muzeum dorabia przeciągając wszystkich zwiedzających przez sklepik z upominkami. Przed ruszeniem w dalszą drogę spędziliśmy chwilę spacerując po uroczym ogrodzie znajdującym się na tyłach muzeum, potem musieliśmy schronić się na parę minut przed deszczem. Wreszcie ruszyliśmy.
Następny etap – krótki spacer do wioski Longjin – trochę się skomplikował, kiedy skręciliśmy nie w tę drogę, co powinniśmy – lub skręciliśmy gdzieś, gdzie powinniśmy byli iść prosto? Nie jestem pewien co poszło nie tak. Dość powiedzieć, że zamiast wspiąć się na wzgórze malowniczo wijącą się drogą (przynajmniej na mapie) przeszliśmy tunelem samochodowym pod sąsiednim wzgórzem. Postanowiliśmy nie zawracać, tylko dojść do wioski Longjin trochę dłuższą drogą, odrobinę naokoło.
Tym razem się nie zgubiliśmy, ale i tak pokonanie całej trasy zajęło nam sporo czasu i zmusiło do zdobycia wzgórza na które w ogóle nie powinniśmy byli się zapuścić. Co prawda było to tylko pięć przystanków autobusowych, ale przez większość czasu szliśmy pod górę. Wystarczyło, by się porządnie zmęczyć – zwłaszcza przy niezmiennie wysokiej temperaturze. A jednak, choć cały czas szliśmy poboczem szosy, był to bardzo przyjemny spacer. Samochody nie jeździły często, otaczał nas las, a kiedy wspięliśmy się już na pewną wysokość raz na jakiś czas mieliśmy świetny widok na okoliczne wzgórza lub rozciągające się w oddali budynki Hangzhou. Musieliśmy również przejść przez wioskę Longjinshan, gdzie przed każdym domem czekała starsza Chinka pytająca, czy nie chcemy kupić herbaty, co szybko zrobiło się irytujące, i nie nastrajało optymistycznie do głównego celu podróży.
Kiedy wreszcie weszliśmy do wioski Longjin byłem przekonany, że cała wyprawa była po nic – kilka budynków wzdłuż szosy nie obiecywało wiele. Wtedy Jordan zapytała starszą Chinkę swoją bardzo łamaną chińszczyzną o to, gdzie tu najlepiej kupić herbatę. Ponieważ nie mogła się z nią dogadać, a mnie i Iana akurat nie było w pobliżu, przechodząca obok druga Chinka (z synem) zatrzymała się, by tłumaczyć. Okazało się, że starsza Chinka właśnie szła do farmera u którego zazwyczaj kupuje herbatę i zaoferowała, że nas do niego zaprowadzi. Druga Chinka – turystka z Qingdao – zdecydowała się nam towarzyszyć. Po drodze na chwilę zboczyliśmy ze ścieżki, by wspiąć się na garb niewielkiego wzgórza, porośniętego rzędami herbacianych krzewów. Wioska Longjin otaczała je półkolem, a jej budynki z kolei otaczał pierścień łagodnych wzgórz. Oglądane z tej perspektywy, ich falujące grzbiety mają przypominać grzbiet smoka (chiń. „long”) – stąd nazwa wioski i pochodzącej z niej herbaty. Poza tym starsza Chinka wyjaśniła nam, że najlepiej kupować herbatę wiosną, kiedy zbierane są świeże, niewielkie listki – teraz, w lecie, są już za duże i parzona z nich herbata nie smakuje tak dobrze.
Kiedy dotarliśmy do domu farmera starsza Chinka zaczęła przyglądać się suszonym liściom. W tym czasie farmer usadził nas dookoła stołu na swoim tarasie i poczęstował własnoręcznie zbieraną herbatą. Pijąc ją opowiadaliśmy Chinkom o naszym kursie i innych chińskich doświadczeniach. Na tarasie wylegiwał się mały piesek, na niebie odcinały się sylwetki wszechobecnych ważek i nawet dobiegające z sąsiedniego gospodarstwa odgłosy szlifierki nie zakłócały relaksującej atmosfery.
Wkrótce później, zmęczeni ale zadowoleni, opuściliśmy wioskę. Po chwili natknęliśmy się na wolną taksówkę i przed osiemnastą byliśmy z powrotem na kampusie. Dzisiaj obudziłem się z zakwasami i obiecałem sobie przeznaczyć całe popołudnie i wieczór na relaks i odpoczynek, co oczywiście nie wyszło, bo na kolejnym „krótkim” spacerze znowu beznadziejnie się zgubiliśmy...
W sobotę wziąłem udział w jedynej organizowanej przez uniwersytet wycieczce dla uczestników kursu. Nie wiedziałem nic ponad to, że mieliśmy obejrzeć Wielki Kanał.
(Wielki Kanał, nawiasem mówiąc, powstał na przełomie szóstego i siódmego wieku naszej ery, choć według Wikipedii jego najstarsze odcinki pochodzą z piątego wieku przed naszą erą. Przez stulecia łączył Hangzhou z Pekinem, przyczyniając się do rozwoju całego regionu. Liczy 1776 kilometrów i jest najdłuższym kanałem świata. Obecnie tylko niektóre jego odcinki są spławne.)
Autokar zabrał nas – w sumie może czterdzieści osób (zainteresowanie wycieczką nie było duże, poza tym poprzedniego wieczora wielu ludzi wyszło na miasto i wróciło w różnych stanach rozkładu) – na przystań z której popłynęliśmy łodzią wycieczkową. Zadaszoną, zabudowaną, z zabójczą klimatyzacją – dziękuję za taką żeglugę, równie dobrze mogliśmy całą trasę przejechać autokarem, wrażenia byłyby podobne. Hangzhou – podobnie jak wiele innych miast i miasteczek w tym regionie Chin – jest podzielone siecią kanałów (obecnie nie pełniących już żadnych funkcji), także nie jestem pewien, czy cały czas płynęliśmy Wielkim Kanałem, czy też z początku płynęliśmy byle kanałem, by później wypłynąć na Wielki Kanał. Kiedy mieszkalne bloki po obu stronach ustąpiły miejsca klasycznym budynkom i herbaciarniom, a w oddali zamajaczył wznoszący się stromo, kamienny most znany z miejscowych pocztówek, nie miałem już wątpliwości. Okolica wyglądała ładnie i interesująco, zapowiadało się ciekawe parę godzin.
Pięć minut po opuszczeniu pokładu okazało się, że idziemy do Muzeum Chińskiego Rękodzieła, w którym spędziliśmy resztę wycieczki. Mógłbym więc poświęcić kilka akapitów na tajniki wyrobów tradycyjnych wachlarzy, nożyczek, parasolek i papierowych wycinanek, ale oszczędzę tego tak wam jak i sobie. Zresztą jednym z powodów, dla których się mocno wynudziłem, było to, że widziałem już kilka tego typu prezentacji, a niektóre z nich chyba nawet opisałem na tym blogu.
Zwiedzanie skończyło się na muzeum, ale nie był to koniec wycieczki. Przeprowadzono nas wzdłuż Kanału (przynajmniej wtedy miałem okazję zrobić kilka zdjęć – zresztą powietrze było wyjątkowo mętne tego dnia, więc i tak wyszły słabo) na grupowy obiad w restauracji, której wystrój i lokalizacja sugerowały różnicę paru gwiazdek w porównaniu z jadłodajniami w których zazwyczaj się stołuję. Na obiad podano nam dania tradycyjne dla kuchni Hangzhou. A przynamniej tak mi się wydaje – były plastry lotosu w cukrze, chyba ziemniaki z czymś co mogło być mięsem, coś z grzybami, diabli wiedzą jaka ryba, tajemnicze warzywo na surowo, podejrzany bakłażan na ostro i rewelacyjne krewetki pływające w sosie przypominającym delikatne curry. Obiad – cała wycieczka, tak naprawdę – był również dobrą okazją, by złapać podstawowy kontakt z kursantami, których dotąd nie znałem. Okazało się, że Indonezyjczyków jest wśród nas o wiele więcej, niż myślałem; ponadto w grupie jest jeden Litwin, rozmawiałem również z Brazylijczykiem, który kiedyś studiował przez miesiąc w Łodzi.
10
Plan na niedzielę był prosty. Wraz z Ianem chcieliśmy odwiedzić muzeum herbaty, następnie odbyć krótki spacer z muzeum do wioski Longjin, gdzie hoduje się herbatę o tej samej nazwie, a stamtąd przejechać taksówką w okolice znajdującej się na wzgórzu Feilai świątyni Lingyin. Pod muzeum znaleźliśmy się krótko po dwunastej. Mieliśmy spotkać się tam z Jordan – Amerykanką, która chciała zwiedzić muzeum razem z nami. Ponieważ mieszka poza kampusem, postanowiła przyjechać na własną rękę. Kiedy z Ianem wysiadaliśmy z taksówki pod muzeum, Jordan wciąż bezskutecznie próbowała złapać jakąś dla siebie. Nigdzie się nam nie spieszyło a okolica była wyjątkowo ładna – zaledwie parę kilometrów od Zachodniego Jeziora, u podnóża wzgórz, koło pola herbaty – więc postanowiliśmy zaczekać na Jordan. Przeglądając przewodnik Iana zorientowałem się, że trzy lata temu byłem w świątyni, którą chcieliśmy tego dnia odwiedzić, więc nie zmartwiłem się szczególnie, kiedy okazało się, że do niej nie zdążymy, ale nie uprzedzajmy wydarzeń.
Jordan przyjechała nie dłużej jak pół godziny później. Muzeum nie było szczególnie interesujące – w dużym skrócie: herbatę odkryli starożytni Chińczycy, bardzo ją polubili i piją ją do dzisiaj – ale w ramach zwiedzania wzięliśmy udział w krótkiej prezentacji i degustacji. Pracownica muzeum opowiadała o czterech rodzajach herbaty – oolong, pu’er, longjin i jaśminowej – i nalała nam po naparstku każdej do skosztowania. Następnie zostaliśmy przeprowadzeni do muzealnego gift shopu, gdzie mogliśmy kupić herbatę i filiżanki po zawyżonych cenach. Nie skorzystaliśmy z tej szczodrej oferty, ale pracujące tam panie były na tyle miłe, że nie wciskały nam niczego na siłę. Zresztą wstęp i prezentacja są darmowe, więc łatwo wybaczyć, że muzeum dorabia przeciągając wszystkich zwiedzających przez sklepik z upominkami. Przed ruszeniem w dalszą drogę spędziliśmy chwilę spacerując po uroczym ogrodzie znajdującym się na tyłach muzeum, potem musieliśmy schronić się na parę minut przed deszczem. Wreszcie ruszyliśmy.
Następny etap – krótki spacer do wioski Longjin – trochę się skomplikował, kiedy skręciliśmy nie w tę drogę, co powinniśmy – lub skręciliśmy gdzieś, gdzie powinniśmy byli iść prosto? Nie jestem pewien co poszło nie tak. Dość powiedzieć, że zamiast wspiąć się na wzgórze malowniczo wijącą się drogą (przynajmniej na mapie) przeszliśmy tunelem samochodowym pod sąsiednim wzgórzem. Postanowiliśmy nie zawracać, tylko dojść do wioski Longjin trochę dłuższą drogą, odrobinę naokoło.
Tym razem się nie zgubiliśmy, ale i tak pokonanie całej trasy zajęło nam sporo czasu i zmusiło do zdobycia wzgórza na które w ogóle nie powinniśmy byli się zapuścić. Co prawda było to tylko pięć przystanków autobusowych, ale przez większość czasu szliśmy pod górę. Wystarczyło, by się porządnie zmęczyć – zwłaszcza przy niezmiennie wysokiej temperaturze. A jednak, choć cały czas szliśmy poboczem szosy, był to bardzo przyjemny spacer. Samochody nie jeździły często, otaczał nas las, a kiedy wspięliśmy się już na pewną wysokość raz na jakiś czas mieliśmy świetny widok na okoliczne wzgórza lub rozciągające się w oddali budynki Hangzhou. Musieliśmy również przejść przez wioskę Longjinshan, gdzie przed każdym domem czekała starsza Chinka pytająca, czy nie chcemy kupić herbaty, co szybko zrobiło się irytujące, i nie nastrajało optymistycznie do głównego celu podróży.
Kiedy wreszcie weszliśmy do wioski Longjin byłem przekonany, że cała wyprawa była po nic – kilka budynków wzdłuż szosy nie obiecywało wiele. Wtedy Jordan zapytała starszą Chinkę swoją bardzo łamaną chińszczyzną o to, gdzie tu najlepiej kupić herbatę. Ponieważ nie mogła się z nią dogadać, a mnie i Iana akurat nie było w pobliżu, przechodząca obok druga Chinka (z synem) zatrzymała się, by tłumaczyć. Okazało się, że starsza Chinka właśnie szła do farmera u którego zazwyczaj kupuje herbatę i zaoferowała, że nas do niego zaprowadzi. Druga Chinka – turystka z Qingdao – zdecydowała się nam towarzyszyć. Po drodze na chwilę zboczyliśmy ze ścieżki, by wspiąć się na garb niewielkiego wzgórza, porośniętego rzędami herbacianych krzewów. Wioska Longjin otaczała je półkolem, a jej budynki z kolei otaczał pierścień łagodnych wzgórz. Oglądane z tej perspektywy, ich falujące grzbiety mają przypominać grzbiet smoka (chiń. „long”) – stąd nazwa wioski i pochodzącej z niej herbaty. Poza tym starsza Chinka wyjaśniła nam, że najlepiej kupować herbatę wiosną, kiedy zbierane są świeże, niewielkie listki – teraz, w lecie, są już za duże i parzona z nich herbata nie smakuje tak dobrze.
Kiedy dotarliśmy do domu farmera starsza Chinka zaczęła przyglądać się suszonym liściom. W tym czasie farmer usadził nas dookoła stołu na swoim tarasie i poczęstował własnoręcznie zbieraną herbatą. Pijąc ją opowiadaliśmy Chinkom o naszym kursie i innych chińskich doświadczeniach. Na tarasie wylegiwał się mały piesek, na niebie odcinały się sylwetki wszechobecnych ważek i nawet dobiegające z sąsiedniego gospodarstwa odgłosy szlifierki nie zakłócały relaksującej atmosfery.
Wkrótce później, zmęczeni ale zadowoleni, opuściliśmy wioskę. Po chwili natknęliśmy się na wolną taksówkę i przed osiemnastą byliśmy z powrotem na kampusie. Dzisiaj obudziłem się z zakwasami i obiecałem sobie przeznaczyć całe popołudnie i wieczór na relaks i odpoczynek, co oczywiście nie wyszło, bo na kolejnym „krótkim” spacerze znowu beznadziejnie się zgubiliśmy...
niedziela, 10 lipca 2011
Więcej zdjęć!
http://www.wupload.com/file/50611388/pakiet7-10.rar
Należy postępować tak jak poprzednim razem. Zastosowałem trochę mniejszą kompresję, więc plik ma 12MB, ale może zdjęcia będą trochę wyraźniejsze.
Dzisiaj to tyle - za dużo się działo, późno jest, nie zdążę niczego porządnie opisać, a nie chcę tego robić na chybcika.
Poza tym powinienem jeszcze przygotować się do jutrzejszych lekcji.
Należy postępować tak jak poprzednim razem. Zastosowałem trochę mniejszą kompresję, więc plik ma 12MB, ale może zdjęcia będą trochę wyraźniejsze.
Dzisiaj to tyle - za dużo się działo, późno jest, nie zdążę niczego porządnie opisać, a nie chcę tego robić na chybcika.
Poza tym powinienem jeszcze przygotować się do jutrzejszych lekcji.
sobota, 9 lipca 2011
Dzień ósmy
W piątek nie wydarzyło się nic szczególnego, ale kiedy zaszła potrzeba przemieszczenia się z punktu A do punktu B spędziłem pół godziny łapiąc taksówkę i półtorej w autobusie, co zainspirowało mnie do krótkiego omówienia chińskich środków komunikacji miejskiej. Do wyboru - od największej do najmniejszej ilości kół – mamy:
Metro. Niestety, w Hangzhou nadal trwają prace nad otwarciem pierwszej linii. Hong Kong ma bardzo rozbudowaną sieć metra, Pekin go goni, Szanghaj i Kanton nie są daleko w tyle. W godzinach szczytu ścisk jest niewyobrażalny. Stacje metra są wielopoziomowe, niektóre przesiadki wymagają pokonania setek metrów tuneli w drodze z peronu na peron. Mimo wszystko, mając pod ręką schemat sieci i opanowane przesiadki, to najszybszy i najwygodniejszy sposób by przejechać z jednej strony miasta na drugą. Cena biletu rośnie wraz z ilością stacji, które chcemy przejechać.
Autobusy. W Hangzhou każda linia ma z góry ustaloną cenę za przejazd, od 1 do 5 yuanów. Pieniądze wrzuca się do skrzynki przy kabinie kierowcy, więc pasażerowie mogą wejść do autobusu wyłącznie przednimi drzwiami. Chyba, że autobus jest tak nabity, że wcisnąć się można tylko gdzieś z tyłu, gdzie – kto wie? – może znajdzie się miejsce między ostatnim rzędem siedzeń a tylną szybą. Na przystankach można znaleźć informacje o trasie każdej linii, jednak chińskie nazwy przystanków zazwyczaj nic nie mówią. Co prawda na niektórych przystankach zdarzają się mapy z zaznaczonymi trasami wszystkich linii, ale mam wrażenie, że znaleźć je można wyłącznie w ścisłym sąsiedztwie Jeziora. Na dodatek nie ma rozkładów jazdy, wiadomo tylko, w jakich godzinach autobusy kursują po danej linii. Do zalet, oprócz niskiej ceny, należy mocna klimatyzacja.
Tramwaje widziałem tylko w Hong Kongu. Są piętrowe. Poza tym – nic szczególnego.
Taksówki. Stoją w korkach jak autobusy, ale zawsze można porozmawiać z kierowcą. No i komfort jazdy jest nieporównanie większy. Najpierw jednak trzeba je złapać. Wolne taksówki można poznać po dwujęzycznym, podświetlanym znaku „For hire” umieszczonym za przednią szybą. Kursujące po ulicach, należy przywołać gestem. Wiąże się z tym parę problemów – po pierwsze, zazwyczaj między chodnikiem a jezdnią znajduje się pas dla skuterów, czasem jeszcze pas lub pasek zieleni, więc trzeba wyjść daleko na drogę by znaleźć się w polu widzenia taksówkarzy. Po drugie, w godzinach szczytu konkurencja jest spora i znalezienie wolnej taksówki graniczy z cudem. Po trzecie, taksówkarze często robią sobie przerwy, ale robiąc przerwę nie wyłączają znaku „For hire” (to chyba dlatego, że wyłączenie znaku uruchamia licznik), więc nierzadko machający jest ignorowany przez „wolne” pojazdy. Po czwarte, nawet jeśli taksówka naprawdę jest wolna, taksówkarz, dowiedziawszy się, gdzie ma jechać, oznajmia, że tam akurat nie pojedzie. Bo to nie jego teren, bo mu nie po drodze? Nie wiadomo, nie pojedzie i już.
Do tego na dłuższych dystansach kursy robią się drogie (jak na chińskie warunki; w przeliczeniu – 5 złotych na starcie i pół złotego za kilometr nie wydaje się szczególnie wygórowaną ceną), zwłaszcza, jeśli nie ma z kim podzielić kosztów. Kolejną niedogodnością są oszukujący taksówkarze – zdarzają się tacy, którzy nie włączają taksometru by potem wyłudzić wielokrotnie większą opłatę. Poza zwykłymi taksówkami są również taksówki nielicencjonowane – samochody osobowe lub furgonetki. Ich kierowcy nawołują klientów wprost zza kierownicy, uchylając przyciemniane szyby. Staram się ich unikać, ot choćby po to, by nie targować się o cenę.
Trójkołowce na bazie motocykla. Z tyłu oś na dwóch kółkach, wąskie siedzenie mieszczące dwóch pasażerów (lub trzech bardzo, bardzo małych), częściowo osłonięte płóciennymi lub plastikowymi ściankami i dachem. W Pekinie są w pełni zabudowane czymś solidniejszym i zarejestrowane jako pojazdy przewożące niepełnosprawnych, wchodzi się przez drzwiczki z tyłu pojazdu. W Hangzhou są legalnym środkiem transportu, więc nikt nie zawraca sobie głowy taką maskaradą. Rozwijają prędkość do trzydziestu kilometrów na godzinę. Cenę należy ustalać z góry. Zalet brak. Są na tyle duże, że nie mogą się skutecznie przeciskać w korkach, ponadto są niewygodne i wolne. Ale z każdą kolejną minutą machania na taksówki przejażdżka trójkołowcem wydaje się coraz lepszym rozwiązaniem – zwłaszcza, że podczas gdy wszystkie mijające nas taksówki są zajęte, w pobliżu zawsze jest jakiś wolny trójkołowiec.
Motocykle i skutery. Szczególnie rozpowszechnione na południu ale można je spotkać również w Hangzhou. Również nie mają taksometrów, cenę należy każdorazowo negocjować, najlepiej przed jazdą. Pasażer zazwyczaj dostaje kask od kierowcy. Oczywiście, podróż spędza przylepiony do jego pleców. Ponieważ czteroosobowe rodziny na skuterze nie są szczególnie wyjątkowym widokiem w Chinach, nie powinno dziwić, że kierowcy zazwyczaj nie mają nic przeciwko braniu dwóch pasażerów naraz, na siodełku zazwyczaj jest wystarczająco wiele miejsca. Nie jest to szczególnie wygodna metoda podróżowania, ale niczym nieograniczone widoki i wiatr we włosach potrafią to wynagrodzić. Raczej nie należy wybierać tego środka transportu podróżując z bagażami, ale na krótkie dystanse są rewelacyjne. Szybkie, zwrotne, wszędzie się wcisną, nie stoją w korkach. Polecam!
Rowery. W Hangzhou jest wiele punktów w których można wypożyczać i oddawać rowery – wystarczy machnąć kartą magnetyczną przy automacie trzymającym rower i gotowe. Niestety, nie mam pojęcia gdzie można wyrobić taką kartę ani ile to kosztuje, więc jeszcze nie przetestowałem tej metody.
Poza tym nie przepadam za jazdą na rowerze.
Własne stopy. Najbardziej niezawodny środek transportu, ma jednak ograniczony zasięg. Poza tym życie pieszego w Chinach podlega trochę innym zasadom niż w Polsce. Po pierwsze, chodniki bywają zatłoczone. Po drugie, czasami trzeba uskakiwać przed plującymi ludźmi. Po trzecie, trudno wyczuć, gdzie pieszy może się znajdować a gdzie nie. Często trzeba pokonać pas dla skuterów. Chodniki nie zawsze są bezpieczne. Czasami nic nie oznacza wysepek dla pierwszych, a gdzieś trzeba przeczekać do zmiany świateł. Światła, skoro już o nich mowa, są bardziej sugestią niż konkretnym poleceniem. Przechodzenie na czerwonym należy do codzienności – wystarczy się upewnić, że to w danej chwili bezpieczne. Podobnie jest z przekraczaniem ulic poza pasami – kierowcy niemal zawsze zwalniają, by przepuścić pieszych. Należy za to uważać na zielonym. Zielona strzałka do skrętu w prawo przebija zielone światło dla pieszych.
Złota zasada – miej oczy dookoła głowy, przechodź wtedy, gdy przechodzą Chińczycy. Jeszcze się na niej nie zawiodłem.
A najlepiej w ogóle nie wychodź.
Metro. Niestety, w Hangzhou nadal trwają prace nad otwarciem pierwszej linii. Hong Kong ma bardzo rozbudowaną sieć metra, Pekin go goni, Szanghaj i Kanton nie są daleko w tyle. W godzinach szczytu ścisk jest niewyobrażalny. Stacje metra są wielopoziomowe, niektóre przesiadki wymagają pokonania setek metrów tuneli w drodze z peronu na peron. Mimo wszystko, mając pod ręką schemat sieci i opanowane przesiadki, to najszybszy i najwygodniejszy sposób by przejechać z jednej strony miasta na drugą. Cena biletu rośnie wraz z ilością stacji, które chcemy przejechać.
Autobusy. W Hangzhou każda linia ma z góry ustaloną cenę za przejazd, od 1 do 5 yuanów. Pieniądze wrzuca się do skrzynki przy kabinie kierowcy, więc pasażerowie mogą wejść do autobusu wyłącznie przednimi drzwiami. Chyba, że autobus jest tak nabity, że wcisnąć się można tylko gdzieś z tyłu, gdzie – kto wie? – może znajdzie się miejsce między ostatnim rzędem siedzeń a tylną szybą. Na przystankach można znaleźć informacje o trasie każdej linii, jednak chińskie nazwy przystanków zazwyczaj nic nie mówią. Co prawda na niektórych przystankach zdarzają się mapy z zaznaczonymi trasami wszystkich linii, ale mam wrażenie, że znaleźć je można wyłącznie w ścisłym sąsiedztwie Jeziora. Na dodatek nie ma rozkładów jazdy, wiadomo tylko, w jakich godzinach autobusy kursują po danej linii. Do zalet, oprócz niskiej ceny, należy mocna klimatyzacja.
Tramwaje widziałem tylko w Hong Kongu. Są piętrowe. Poza tym – nic szczególnego.
Taksówki. Stoją w korkach jak autobusy, ale zawsze można porozmawiać z kierowcą. No i komfort jazdy jest nieporównanie większy. Najpierw jednak trzeba je złapać. Wolne taksówki można poznać po dwujęzycznym, podświetlanym znaku „For hire” umieszczonym za przednią szybą. Kursujące po ulicach, należy przywołać gestem. Wiąże się z tym parę problemów – po pierwsze, zazwyczaj między chodnikiem a jezdnią znajduje się pas dla skuterów, czasem jeszcze pas lub pasek zieleni, więc trzeba wyjść daleko na drogę by znaleźć się w polu widzenia taksówkarzy. Po drugie, w godzinach szczytu konkurencja jest spora i znalezienie wolnej taksówki graniczy z cudem. Po trzecie, taksówkarze często robią sobie przerwy, ale robiąc przerwę nie wyłączają znaku „For hire” (to chyba dlatego, że wyłączenie znaku uruchamia licznik), więc nierzadko machający jest ignorowany przez „wolne” pojazdy. Po czwarte, nawet jeśli taksówka naprawdę jest wolna, taksówkarz, dowiedziawszy się, gdzie ma jechać, oznajmia, że tam akurat nie pojedzie. Bo to nie jego teren, bo mu nie po drodze? Nie wiadomo, nie pojedzie i już.
Do tego na dłuższych dystansach kursy robią się drogie (jak na chińskie warunki; w przeliczeniu – 5 złotych na starcie i pół złotego za kilometr nie wydaje się szczególnie wygórowaną ceną), zwłaszcza, jeśli nie ma z kim podzielić kosztów. Kolejną niedogodnością są oszukujący taksówkarze – zdarzają się tacy, którzy nie włączają taksometru by potem wyłudzić wielokrotnie większą opłatę. Poza zwykłymi taksówkami są również taksówki nielicencjonowane – samochody osobowe lub furgonetki. Ich kierowcy nawołują klientów wprost zza kierownicy, uchylając przyciemniane szyby. Staram się ich unikać, ot choćby po to, by nie targować się o cenę.
Trójkołowce na bazie motocykla. Z tyłu oś na dwóch kółkach, wąskie siedzenie mieszczące dwóch pasażerów (lub trzech bardzo, bardzo małych), częściowo osłonięte płóciennymi lub plastikowymi ściankami i dachem. W Pekinie są w pełni zabudowane czymś solidniejszym i zarejestrowane jako pojazdy przewożące niepełnosprawnych, wchodzi się przez drzwiczki z tyłu pojazdu. W Hangzhou są legalnym środkiem transportu, więc nikt nie zawraca sobie głowy taką maskaradą. Rozwijają prędkość do trzydziestu kilometrów na godzinę. Cenę należy ustalać z góry. Zalet brak. Są na tyle duże, że nie mogą się skutecznie przeciskać w korkach, ponadto są niewygodne i wolne. Ale z każdą kolejną minutą machania na taksówki przejażdżka trójkołowcem wydaje się coraz lepszym rozwiązaniem – zwłaszcza, że podczas gdy wszystkie mijające nas taksówki są zajęte, w pobliżu zawsze jest jakiś wolny trójkołowiec.
Motocykle i skutery. Szczególnie rozpowszechnione na południu ale można je spotkać również w Hangzhou. Również nie mają taksometrów, cenę należy każdorazowo negocjować, najlepiej przed jazdą. Pasażer zazwyczaj dostaje kask od kierowcy. Oczywiście, podróż spędza przylepiony do jego pleców. Ponieważ czteroosobowe rodziny na skuterze nie są szczególnie wyjątkowym widokiem w Chinach, nie powinno dziwić, że kierowcy zazwyczaj nie mają nic przeciwko braniu dwóch pasażerów naraz, na siodełku zazwyczaj jest wystarczająco wiele miejsca. Nie jest to szczególnie wygodna metoda podróżowania, ale niczym nieograniczone widoki i wiatr we włosach potrafią to wynagrodzić. Raczej nie należy wybierać tego środka transportu podróżując z bagażami, ale na krótkie dystanse są rewelacyjne. Szybkie, zwrotne, wszędzie się wcisną, nie stoją w korkach. Polecam!
Rowery. W Hangzhou jest wiele punktów w których można wypożyczać i oddawać rowery – wystarczy machnąć kartą magnetyczną przy automacie trzymającym rower i gotowe. Niestety, nie mam pojęcia gdzie można wyrobić taką kartę ani ile to kosztuje, więc jeszcze nie przetestowałem tej metody.
Poza tym nie przepadam za jazdą na rowerze.
Własne stopy. Najbardziej niezawodny środek transportu, ma jednak ograniczony zasięg. Poza tym życie pieszego w Chinach podlega trochę innym zasadom niż w Polsce. Po pierwsze, chodniki bywają zatłoczone. Po drugie, czasami trzeba uskakiwać przed plującymi ludźmi. Po trzecie, trudno wyczuć, gdzie pieszy może się znajdować a gdzie nie. Często trzeba pokonać pas dla skuterów. Chodniki nie zawsze są bezpieczne. Czasami nic nie oznacza wysepek dla pierwszych, a gdzieś trzeba przeczekać do zmiany świateł. Światła, skoro już o nich mowa, są bardziej sugestią niż konkretnym poleceniem. Przechodzenie na czerwonym należy do codzienności – wystarczy się upewnić, że to w danej chwili bezpieczne. Podobnie jest z przekraczaniem ulic poza pasami – kierowcy niemal zawsze zwalniają, by przepuścić pieszych. Należy za to uważać na zielonym. Zielona strzałka do skrętu w prawo przebija zielone światło dla pieszych.
Złota zasada – miej oczy dookoła głowy, przechodź wtedy, gdy przechodzą Chińczycy. Jeszcze się na niej nie zawiodłem.
A najlepiej w ogóle nie wychodź.
piątek, 8 lipca 2011
Dni 6 i 7. Ucząc się od Gerta i Phila.
W środę wybrałem się z Ianem do pagody, którą widzieliśmy znad Jeziora. Kilkupoziomowa, ze złotym czubem, jest jednym z charakterystycznych punktów w okolicy. Nazywa się Leifeng i zbudowano ją w dziesiątym wieku naszej ery... Nie, to nie do końca prawda. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że od dziesiątego wieku naszej ery nad Zachodnim Jeziorem stoi pagoda nazywająca się Leifeng.
Rzecz w tym, że to nie ta sama pagoda. Przez ostatni tysiąc lat kilkakrotnie była niszczona i odbudowywana, przez najeźdźców, trzęsienia ziemi, pożar, Japończyków itd. Obecna pochodzi z 2001 roku i, jak na pagodę XXI wieku przystało, jest wyposażona w windę dla niepełnosprawnych, a jej pierwszy poziom przypomina hotelowe lobby. Z tarasu na najwyższym poziomie można podziwiać niesamowitą panoramę Jeziora, Hangzhou i okolicznych wzgórz – to jeden z najładniejszych widoków, na jakie trafiłem w Chinach. Pozwala zrozumieć, czym właściwie zachwycał się Marco Polo i niezliczeni chińscy poeci. Niestety, nie byłem w stanie zrobić zdjęcia, które choć w przybliżeniu oddawałoby urok tego miejsca. Do tego unoszący się nad miastem smog (siedem milionów ludzi musi czymś jeździć) sprawia, że wszystkie zdjęcia okolicy są przygnębiająco ciemne.
Do pagody przyjechaliśmy autobusem, w drogę powrotną ruszyliśmy taksówką. Postanowiłem skorzystać z rady Gerta i nawiązałem rozmowę z taksówkarzem, do której szybko włączył się Ian. Taksówkarz pochodził z sąsiedniej prowincji Jiangsu, urodził się na wsi, miał dwójkę dzieci, których utrzymywanie kosztowało go coraz więcej w miarę, jak rosły. Morał z tego taki, że udało mi się wziąć czynny udział w dość długiej rozmowie. Co prawda ograniczała się do podstawowych spraw, ale i tak była sprawdzianem moich możliwości komunikowania się po chińsku. Gert sugerował, że taksówkarze są rozmowni, a skoro i tak w taksówce nie ma co robić… Poza tym taksówkarz kasuje za kurs, więc nie wypada mu nie odpowiadać na zadawane łamaną chińszczyzną pytania. Okazało się, że miał całkowitą rację, a Ian i ja poczuliśmy, że coś umiemy.
Następnego dnia to uczucie zostało spotęgowane.
Duży udział miał w tym przypadek. Ian poprosił, żebym pokazał mu pole herbaty i cmentarzyk, które zdążyłem już tu opisać. Zaprowadziłem go, gdzie trzeba, a ponieważ zajęło to może dziesięć minut, Ian postanowił sprawdzić, co jest za cmentarzem. Szliśmy wąską, krętą ścieżką, miejscami prowadzącą bardzo stromo, po gołych skałach. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd nas zaprowadzi, wiedzieliśmy tylko, że jesteśmy na wzgórzu do którego przylega nasz kampus.
Nagle wyszliśmy na wytyczony grzbietem wzgórza szlak turystyczny. Kiedy już zrobiliśmy zdjęcia kolejnej panoramy Hangzhou i Jeziora – oraz kampusu z lotu ptaka (wzgórze okazało się całkiem wysokie) – postanowiliśmy odpocząć pod jedną z mijanych altanek, gdzie akurat rozciągał się na oko pięćdziesięcioletni Chińczyk (Chińczycy często ćwiczą w miejscach publicznych, więc nie było to nic szczególnego). Ów Chińczyk, nie indagowany, nawiązał z nami rozmowę. Zaczęło się od small talku – skąd jesteśmy, jak nam się podobają Chiny, ile się uczymy chińskiego. Potem zaczęliśmy mówić o nauce chińskiego i tym, co sprawia nam trudności. Potem o różnicach między chińskim i angielskim. Potem krótko o Polsce i Ameryce. Kiedy okazało się, że nasz rozmówca był w Europie i w Stanach Ian zapytał go, czy lubi Amerykę.
…i zrobiło się politycznie.
Nasz rozmówca nie lubił Ameryki. To młode państwo, stworzone przez imigrantów, którzy na dodatek przywieźli sobie niewolników, pozbawione własnej kultury a mimo to pretendujące do przewodzenia światu.
Mniej więcej w tym czasie koło altanki pojawili się dwaj chińscy studenci, którzy przyłączyli się do rozmowy. W gruncie rzeczy, teraz to oni rozmawiali z naszym rozmówcą a ja mogłem tylko przysłuchiwać się coraz bardziej skomplikowanej rozmowie, odgadywać w czym rzecz i przekazywać swoje interpretacje Ianowi. W zasadzie było to więcej tego samego, nie licząc paru momentów, kiedy rozmowa zeszła na temat drugiej wojny światowej i Niemiec oraz deliberacji, czy Polska jest krajem słowiańskim, jak Rosja.
Wreszcie nasz rozmówca skończył się rozciągać, wypalił ostatniego papierosa (Chińczycy prowadzą zdrowy tryb życia, ale nie aż tak zdrowy) i poszedł. Ian i ja porozmawialiśmy jeszcze chwilę ze studentami o Ameryce, „Gangach Nowego Jorku” i filmach z Edwardem Nortonem. Wreszcie rozeszliśmy się.
Od pierwszego do ostatniego słowa trwało to niemal dwie godziny. Wydaje mi się, że zrozumiałem dwie trzecie wypowiedzianych kwestii i muszę przyznać, że jestem z tego wyniku bardzo zadowolony. Zwłaszcza, że tym razem wyszliśmy daleko (…bardzo, bardzo daleko) poza small talk. Trochę brakuje mi – nie jestem pewien czego, otwartości? – żeby zaczepiać ludzi na ulicy tak, jak to robi Phil, ale mam wrażenie, że te dwie godziny dały mi więcej, niż jakakolwiek lekcja. I jeśli mam naprawdę skorzystać na tym wyjeździe, to nie mogę czekać aż przypadkiem przytrafią mi się takie sytuacje, tylko muszę do nich dążyć.
Nie mówię, że od tej pory będę biegał od przechodnia do przechodnia, ale… No cóż, zobaczymy.
Rzecz w tym, że to nie ta sama pagoda. Przez ostatni tysiąc lat kilkakrotnie była niszczona i odbudowywana, przez najeźdźców, trzęsienia ziemi, pożar, Japończyków itd. Obecna pochodzi z 2001 roku i, jak na pagodę XXI wieku przystało, jest wyposażona w windę dla niepełnosprawnych, a jej pierwszy poziom przypomina hotelowe lobby. Z tarasu na najwyższym poziomie można podziwiać niesamowitą panoramę Jeziora, Hangzhou i okolicznych wzgórz – to jeden z najładniejszych widoków, na jakie trafiłem w Chinach. Pozwala zrozumieć, czym właściwie zachwycał się Marco Polo i niezliczeni chińscy poeci. Niestety, nie byłem w stanie zrobić zdjęcia, które choć w przybliżeniu oddawałoby urok tego miejsca. Do tego unoszący się nad miastem smog (siedem milionów ludzi musi czymś jeździć) sprawia, że wszystkie zdjęcia okolicy są przygnębiająco ciemne.
Do pagody przyjechaliśmy autobusem, w drogę powrotną ruszyliśmy taksówką. Postanowiłem skorzystać z rady Gerta i nawiązałem rozmowę z taksówkarzem, do której szybko włączył się Ian. Taksówkarz pochodził z sąsiedniej prowincji Jiangsu, urodził się na wsi, miał dwójkę dzieci, których utrzymywanie kosztowało go coraz więcej w miarę, jak rosły. Morał z tego taki, że udało mi się wziąć czynny udział w dość długiej rozmowie. Co prawda ograniczała się do podstawowych spraw, ale i tak była sprawdzianem moich możliwości komunikowania się po chińsku. Gert sugerował, że taksówkarze są rozmowni, a skoro i tak w taksówce nie ma co robić… Poza tym taksówkarz kasuje za kurs, więc nie wypada mu nie odpowiadać na zadawane łamaną chińszczyzną pytania. Okazało się, że miał całkowitą rację, a Ian i ja poczuliśmy, że coś umiemy.
Następnego dnia to uczucie zostało spotęgowane.
Duży udział miał w tym przypadek. Ian poprosił, żebym pokazał mu pole herbaty i cmentarzyk, które zdążyłem już tu opisać. Zaprowadziłem go, gdzie trzeba, a ponieważ zajęło to może dziesięć minut, Ian postanowił sprawdzić, co jest za cmentarzem. Szliśmy wąską, krętą ścieżką, miejscami prowadzącą bardzo stromo, po gołych skałach. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd nas zaprowadzi, wiedzieliśmy tylko, że jesteśmy na wzgórzu do którego przylega nasz kampus.
Nagle wyszliśmy na wytyczony grzbietem wzgórza szlak turystyczny. Kiedy już zrobiliśmy zdjęcia kolejnej panoramy Hangzhou i Jeziora – oraz kampusu z lotu ptaka (wzgórze okazało się całkiem wysokie) – postanowiliśmy odpocząć pod jedną z mijanych altanek, gdzie akurat rozciągał się na oko pięćdziesięcioletni Chińczyk (Chińczycy często ćwiczą w miejscach publicznych, więc nie było to nic szczególnego). Ów Chińczyk, nie indagowany, nawiązał z nami rozmowę. Zaczęło się od small talku – skąd jesteśmy, jak nam się podobają Chiny, ile się uczymy chińskiego. Potem zaczęliśmy mówić o nauce chińskiego i tym, co sprawia nam trudności. Potem o różnicach między chińskim i angielskim. Potem krótko o Polsce i Ameryce. Kiedy okazało się, że nasz rozmówca był w Europie i w Stanach Ian zapytał go, czy lubi Amerykę.
…i zrobiło się politycznie.
Nasz rozmówca nie lubił Ameryki. To młode państwo, stworzone przez imigrantów, którzy na dodatek przywieźli sobie niewolników, pozbawione własnej kultury a mimo to pretendujące do przewodzenia światu.
Mniej więcej w tym czasie koło altanki pojawili się dwaj chińscy studenci, którzy przyłączyli się do rozmowy. W gruncie rzeczy, teraz to oni rozmawiali z naszym rozmówcą a ja mogłem tylko przysłuchiwać się coraz bardziej skomplikowanej rozmowie, odgadywać w czym rzecz i przekazywać swoje interpretacje Ianowi. W zasadzie było to więcej tego samego, nie licząc paru momentów, kiedy rozmowa zeszła na temat drugiej wojny światowej i Niemiec oraz deliberacji, czy Polska jest krajem słowiańskim, jak Rosja.
Wreszcie nasz rozmówca skończył się rozciągać, wypalił ostatniego papierosa (Chińczycy prowadzą zdrowy tryb życia, ale nie aż tak zdrowy) i poszedł. Ian i ja porozmawialiśmy jeszcze chwilę ze studentami o Ameryce, „Gangach Nowego Jorku” i filmach z Edwardem Nortonem. Wreszcie rozeszliśmy się.
Od pierwszego do ostatniego słowa trwało to niemal dwie godziny. Wydaje mi się, że zrozumiałem dwie trzecie wypowiedzianych kwestii i muszę przyznać, że jestem z tego wyniku bardzo zadowolony. Zwłaszcza, że tym razem wyszliśmy daleko (…bardzo, bardzo daleko) poza small talk. Trochę brakuje mi – nie jestem pewien czego, otwartości? – żeby zaczepiać ludzi na ulicy tak, jak to robi Phil, ale mam wrażenie, że te dwie godziny dały mi więcej, niż jakakolwiek lekcja. I jeśli mam naprawdę skorzystać na tym wyjeździe, to nie mogę czekać aż przypadkiem przytrafią mi się takie sytuacje, tylko muszę do nich dążyć.
Nie mówię, że od tej pory będę biegał od przechodnia do przechodnia, ale… No cóż, zobaczymy.
czwartek, 7 lipca 2011
Dni 4 i 5. 强化班 - początek nauki oraz Internet w Państwie Środka.
4
Poniedziałek, ósma rano, pierwsze zajęcia. Nauczycielka, pani Zhuang Huaping, na wstępie obiecuje nam 强化班 (qianghuaban, czyt. mniej więcej „cieng-hła-ban”) – krótki, intensywny kurs. W cztery tygodnie – dwadzieścia dni zajęć – mamy przerobić cały podręcznik, składający się z trzynastu lekcji. Do czwartku włącznie utrzymywaliśmy tempo ok. jednego rozdziału podręcznika na dwa dni, więc jeszcze trochę nam brakuje. Pracę nad każdym rozdziałem zaczynamy od grupowego skandowania nowych słówek, następnie przez co najmniej godzinę słuchamy, jak należy się nimi posługiwać (znaczenie, kontekst etc.) a potem przechodzimy do ćwiczeń lub krótkiego omówienia czytanki. Prace domowe polegają na przeczytaniu kolejnej czytanki, uzupełnieniu kilku ćwiczeń i/lub napisaniu kilkunastu zdań z wykorzystaniem części słów poznanych podczas danej lekcji. Jak dotąd pani Zhuang tylko raz urozmaiciła tę rutynę, dzieląc grupę na pary, które miały w wolnym czasie ułożyć dialog na zadany temat. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało dalej. Wiem, że w połowie kursu panią Zhuang zastąpi inna nauczycielka – tak jest we wszystkich grupach, nie wiem tylko, czy nauczycielki zmieniają grupy czy też kurs przejmie nowa grupa nauczycielek.
Skoro o grupach mowa – bez przesady mogę napisać, że na kurs ściągnęli uczniowie z całego świata. W mojej grupie jest kilka osób z Korei, kilka z Hiszpanii, kilka z Rosji, bodajże dwie ze Stanów Zjednoczonych, dwie z Australii, jedna z Kolumbii, jedna z Indonezji, jeden pochodzący z Konga obywatel Francji i chyba ktoś z Wielkiej Brytanii, ale nie wiem kto. Do tego parę osób, których narodowości nie kojarzę. No i ja.
Żeby było zabawniej jedna z Rosjanek uczy hiszpańskiego a jedna z Hiszpanek – niemieckiego.
Na dodatek wielu kursantów ma chińskie, hongkońskie, koreańskie lub jeszcze inne korzenie, co gmatwa sytuację do tego stopnia, że naszym językiem pierwszego kontaktu dla uproszczenia powoli staje się chiński. Nie, żebym narzekał – to może nam tylko pomóc.
5
Wtorek był dniem rozpaczliwej walki o dostęp do Internetu. Wspominałem już o kosztach i konieczności okazania paszportu i legitymacji. We wtorek dostałem rachunek, kartkę z informacjami nt. dostępu do sieci na terenie uniwersytetu, wizytówkę z danymi kontaktowymi webmastera i mnóstwem znaków, których nie znam, oraz karteluszek z moim numerem IP, loginem, hasłem i innymi danymi potrzebnymi do podłączenia się do sieci. Następnie recepcjonistka kazała mi odczekać godzinę i przyjść z laptopem do rezydującego na parterze informatyka.
Godzinę później stałem w kolejce do informatyka, który oprócz ustawiania połączeń na kolejnych przynoszonych mu komputerach co jakiś czas odwiedzał sąsiednie pokoje, by rozwiązywać techniczne problemy ich lokatorów. Chwilę to trwało. Kiedy przyszła moja kolej, informatyk trochę zgłupiał, poruszając się po ustawieniach mojej przeglądarki, atakującej go polszczyzną ze wszystkich stron, ale metodą prób i błędów odkrył, co i jak. Dalej poszło gładko.
Informatykowi, nie mnie.
Myk polega na tym, że wszyscy lokatorzy akademika łączą się lokalnie z uniwersyteckim serwerem. Dopiero ów serwer dopuszcza nas do globalnego Internetu. To ma kilka konsekwencji – po pierwsze, przepływ danych jest niemiłosiernie wolny. Po drugie, ściąganie lub wysyłanie plików większych niż 30, 35 megabajtów jest niemożliwe. Co za tym idzie, nie tylko nie mogę ściągać seriali, ale nawet wysyłanie zdjęć jest utrudnione, stąd radykalna kompresja tych, które wrzuciłem dzisiaj na wUpload. Po trzecie, mam wrażenie, że uniwersytecki serwer dodaje swoje zabezpieczenia do już irytujących, rządowych, dodatkowo utrudniając wszystko, co wykracza poza zwykłe sprawdzanie poczty i prognozy pogody (dziś było 38 stopni i słońce, jeśli to was interesuje), nawet nie wspominając o szukaniu informacji na temat Falun Gong czy wydarzeniach na placu Tiananmen. Chcąc dostać się do Facebooka i blogu, który właśnie czytasz, drogi czytelniku, przetestowałem kilkanaście, jeśli nie więcej, serwerów proxy – stron internetowych kodujących wyszukiwanie strony, z którą użytkownik chce się połączyć, umożliwiających m.in. szerzenie demokracji, obchodzenie rządowych firewalli i marnowanie czasu na portalach społecznościowych pracownikom biur, które zablokowały do nich dostęp. Ostatecznie znalazłem serwer, który umożliwił mi dostęp do panelu kontrolnego bloga. I tylko tyle. Mogłem napisać, co tylko chciałem, ale nie mogłem tego opublikować.
Zrządzeniem losu, kiedy już miałem się poddać, do moich drzwi zapukali Ian i Gert, chcąc wyciągnąć mnie na kolację z jakimś Chińczykiem, którego Ian poznał w Ameryce. Grzecznie podziękowałem, po czym zdałem relację z moich problemów. Gert poradził mi, żebym skorzystał z holenderskiego serweru proxy, podając mi jego adres.
Ów magiczny, holenderski serwer proxy jest obecnie moim jedynym okienkiem na wirtualny świat poza chińską kontrolą i jedynym sposobem na opublikowanie czegokolwiek na blogu.
Poniedziałek, ósma rano, pierwsze zajęcia. Nauczycielka, pani Zhuang Huaping, na wstępie obiecuje nam 强化班 (qianghuaban, czyt. mniej więcej „cieng-hła-ban”) – krótki, intensywny kurs. W cztery tygodnie – dwadzieścia dni zajęć – mamy przerobić cały podręcznik, składający się z trzynastu lekcji. Do czwartku włącznie utrzymywaliśmy tempo ok. jednego rozdziału podręcznika na dwa dni, więc jeszcze trochę nam brakuje. Pracę nad każdym rozdziałem zaczynamy od grupowego skandowania nowych słówek, następnie przez co najmniej godzinę słuchamy, jak należy się nimi posługiwać (znaczenie, kontekst etc.) a potem przechodzimy do ćwiczeń lub krótkiego omówienia czytanki. Prace domowe polegają na przeczytaniu kolejnej czytanki, uzupełnieniu kilku ćwiczeń i/lub napisaniu kilkunastu zdań z wykorzystaniem części słów poznanych podczas danej lekcji. Jak dotąd pani Zhuang tylko raz urozmaiciła tę rutynę, dzieląc grupę na pary, które miały w wolnym czasie ułożyć dialog na zadany temat. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało dalej. Wiem, że w połowie kursu panią Zhuang zastąpi inna nauczycielka – tak jest we wszystkich grupach, nie wiem tylko, czy nauczycielki zmieniają grupy czy też kurs przejmie nowa grupa nauczycielek.
Skoro o grupach mowa – bez przesady mogę napisać, że na kurs ściągnęli uczniowie z całego świata. W mojej grupie jest kilka osób z Korei, kilka z Hiszpanii, kilka z Rosji, bodajże dwie ze Stanów Zjednoczonych, dwie z Australii, jedna z Kolumbii, jedna z Indonezji, jeden pochodzący z Konga obywatel Francji i chyba ktoś z Wielkiej Brytanii, ale nie wiem kto. Do tego parę osób, których narodowości nie kojarzę. No i ja.
Żeby było zabawniej jedna z Rosjanek uczy hiszpańskiego a jedna z Hiszpanek – niemieckiego.
Na dodatek wielu kursantów ma chińskie, hongkońskie, koreańskie lub jeszcze inne korzenie, co gmatwa sytuację do tego stopnia, że naszym językiem pierwszego kontaktu dla uproszczenia powoli staje się chiński. Nie, żebym narzekał – to może nam tylko pomóc.
5
Wtorek był dniem rozpaczliwej walki o dostęp do Internetu. Wspominałem już o kosztach i konieczności okazania paszportu i legitymacji. We wtorek dostałem rachunek, kartkę z informacjami nt. dostępu do sieci na terenie uniwersytetu, wizytówkę z danymi kontaktowymi webmastera i mnóstwem znaków, których nie znam, oraz karteluszek z moim numerem IP, loginem, hasłem i innymi danymi potrzebnymi do podłączenia się do sieci. Następnie recepcjonistka kazała mi odczekać godzinę i przyjść z laptopem do rezydującego na parterze informatyka.
Godzinę później stałem w kolejce do informatyka, który oprócz ustawiania połączeń na kolejnych przynoszonych mu komputerach co jakiś czas odwiedzał sąsiednie pokoje, by rozwiązywać techniczne problemy ich lokatorów. Chwilę to trwało. Kiedy przyszła moja kolej, informatyk trochę zgłupiał, poruszając się po ustawieniach mojej przeglądarki, atakującej go polszczyzną ze wszystkich stron, ale metodą prób i błędów odkrył, co i jak. Dalej poszło gładko.
Informatykowi, nie mnie.
Myk polega na tym, że wszyscy lokatorzy akademika łączą się lokalnie z uniwersyteckim serwerem. Dopiero ów serwer dopuszcza nas do globalnego Internetu. To ma kilka konsekwencji – po pierwsze, przepływ danych jest niemiłosiernie wolny. Po drugie, ściąganie lub wysyłanie plików większych niż 30, 35 megabajtów jest niemożliwe. Co za tym idzie, nie tylko nie mogę ściągać seriali, ale nawet wysyłanie zdjęć jest utrudnione, stąd radykalna kompresja tych, które wrzuciłem dzisiaj na wUpload. Po trzecie, mam wrażenie, że uniwersytecki serwer dodaje swoje zabezpieczenia do już irytujących, rządowych, dodatkowo utrudniając wszystko, co wykracza poza zwykłe sprawdzanie poczty i prognozy pogody (dziś było 38 stopni i słońce, jeśli to was interesuje), nawet nie wspominając o szukaniu informacji na temat Falun Gong czy wydarzeniach na placu Tiananmen. Chcąc dostać się do Facebooka i blogu, który właśnie czytasz, drogi czytelniku, przetestowałem kilkanaście, jeśli nie więcej, serwerów proxy – stron internetowych kodujących wyszukiwanie strony, z którą użytkownik chce się połączyć, umożliwiających m.in. szerzenie demokracji, obchodzenie rządowych firewalli i marnowanie czasu na portalach społecznościowych pracownikom biur, które zablokowały do nich dostęp. Ostatecznie znalazłem serwer, który umożliwił mi dostęp do panelu kontrolnego bloga. I tylko tyle. Mogłem napisać, co tylko chciałem, ale nie mogłem tego opublikować.
Zrządzeniem losu, kiedy już miałem się poddać, do moich drzwi zapukali Ian i Gert, chcąc wyciągnąć mnie na kolację z jakimś Chińczykiem, którego Ian poznał w Ameryce. Grzecznie podziękowałem, po czym zdałem relację z moich problemów. Gert poradził mi, żebym skorzystał z holenderskiego serweru proxy, podając mi jego adres.
Ów magiczny, holenderski serwer proxy jest obecnie moim jedynym okienkiem na wirtualny świat poza chińską kontrolą i jedynym sposobem na opublikowanie czegokolwiek na blogu.
Zdjęcia!
A dokładniej - kilkanaście zdjęć, pomniejszonych, marnej jakości, spakowanych winrarem i wrzuconych na serwer wymiany plików, do ściągnięcia pod tym adresem:
http://www.wupload.com/file/46019995/pakiet1.rar
Instrukcja obsługi:
1. Skopiować ww adres, wkleić w pasku adresowym wyszukiwarki (lub przepisać).
2. Na stronie wUpload kliknąć Regular - Slow Download (obok smutnej małpy).
3. Odczekać dziesięć sekund.
4. Przepisać trudne do odczytania słowa. Pamiętać o spacji. Kliknąć "submit".
5. Kliknąć "download".
6. Rozpakować plik programem WinRar.
7. Przegrać zdjęcia na laptopa i pokazać babci, bo nie wiem, czy WinRar działa na iPadzie.
Ponumerowane katalogi odpowiadają opisywanym dniom pobytu. Ponazywałem zdjęcia tak, żeby można było odgadnąć, co właściwie pokazują.
Miłej zabawy. Chętnie poczytam opinie w komentarzach.
Właściwie, to chętnie poczytam cokolwiek w komentarzach. Bez komentarzy blog jest irytująco jednostronnym sposobem komunikacji.
http://www.wupload.com/file/46019995/pakiet1.rar
Instrukcja obsługi:
1. Skopiować ww adres, wkleić w pasku adresowym wyszukiwarki (lub przepisać).
2. Na stronie wUpload kliknąć Regular - Slow Download (obok smutnej małpy).
3. Odczekać dziesięć sekund.
4. Przepisać trudne do odczytania słowa. Pamiętać o spacji. Kliknąć "submit".
5. Kliknąć "download".
6. Rozpakować plik programem WinRar.
7. Przegrać zdjęcia na laptopa i pokazać babci, bo nie wiem, czy WinRar działa na iPadzie.
Ponumerowane katalogi odpowiadają opisywanym dniom pobytu. Ponazywałem zdjęcia tak, żeby można było odgadnąć, co właściwie pokazują.
Miłej zabawy. Chętnie poczytam opinie w komentarzach.
Właściwie, to chętnie poczytam cokolwiek w komentarzach. Bez komentarzy blog jest irytująco jednostronnym sposobem komunikacji.
środa, 6 lipca 2011
Dzień trzeci – nowi znajomi, kolejne niespodzianki
Tego dnia zaplanowaliśmy z Ianem wypad do centrum Hangzhou. Kierowaliśmy się na azymut, ku opisanej w przewodniku „ciekawej, starej uliczce”, jednak w drodze na przystanek autobusowy natknęliśmy się na Phila i dwóch innych uczestników kursu – Niemca Jana i Belga Gerta. Szli do parku Jaskini Żółtego Smoka, a ponieważ uliczka nie zając, nie ucieknie, postanowiliśmy się do nich przyłączyć.
Nawiasem mówiąc, od tamtej chwili zazwyczaj opuszczając kampus – nieważne, czy wybieram się gdzieś daleko, czy tylko za róg, na obiad – idę z tą grupą. Lub jej częścią. W każdym razie – przebywam w ich gronie.
Wracając do parku Jaskini Żółtego Smoka – nazwano go tak na cześć pawilonu zbudowanego koło źródła przy którym znajduje się skała przypominająca smoka. „Jaskinia” figuruje w nazwie na zasadzie licentia poetica. Sam park nie jest przesadnie duży, jest jednak częścią sporego zielonego terenu przylegającego do Jeziora (jeśli, pisząc o Hangzhou, wspominam Jezioro zaczynające się wielką literą mam na myśli Xi Hu – West Lake – Jezioro Zachodnie – najsłynniejsze ze słynnych jezior), więc wycieczka do parku gładko przeszła we wspinaczkę na leżące między nami a Jeziorem wzgórza. W pewnym sensie był to spacer przez wspomnienia – tym samym szlakiem szedłem niemal dokładnie trzy lata temu z rodziną. Z tą różnicą, że leżąca na trasie taoistyczna świątynia Baopu o charakterystycznych, żółtych ścianach była tym razem otwarta dla zwiedzających. Z jednego z jej tarasów mieliśmy ładny widok na Jezioro, nad które wkrótce zeszliśmy. Mieliśmy już wracać na kampus, kiedy pojawił się pomysł, by przepłynąć się łódką – ale nie jedną z dużych, regularnie kursujących między wysepkami a kilkoma punktami na brzegu, tylko niewielką, najwyżej sześcioosobową. Rejs trwał może pół godziny, ot, okrążyliśmy najbliższą wysepkę i wróciliśmy. Phil cały czas rozmawiał ze sternikiem. Później miałem okazję się przekonać, że to jego sposób na ćwiczenie chińskiego – przy każdej okazji zagaduje Chińczyków: ekspedientkę w sklepie, studenta na przystanku, turystę w parku, Bogu ducha winnego przechodnia na ulicy. Muszę przyznać, że to działa – jesteśmy w jednej grupie, ale Phil mówi dużo płynniej ode mnie. Z drugiej strony Gert wylądował w grupie oczko wyżej od nas, choć rozmawia tylko z taksówkarzami – najwyraźniej zaczepianie przechodniów to nie wszystko.
Wracając umówiliśmy się na późniejszy wypad na nocny bazar. Mając parę godzin wolnego czasu postanowiłem zwiedzić część kampusu, której jeszcze nie znałem. O samym kampusie napiszę więcej przy innej okazji, na razie wystarczy wspomnieć, że przylega do jednego z wielu wzgórz otaczających Hangzhou. W najdalszym od akademika zakątku kampusu znalazłem niewielką furtkę, za którą czekały tytułowe niespodzianki. Opuszczając teren uniwersytetu tą furtką wychodzi się na niewielką uliczkę, przy której robotnicy wykańczają nowe, wielopiętrowe budynki mieszkalne. Wąska droga prowadzi wzdłuż muru kampusu i skręca w prawo, za jego załomem. Za zakrętem zamienia się w wiejską ścieżkę, wiodącą między murem a lasem. Po kilkudziesięciu metrach las się kończy, a zaskoczony spacerowicz wychodzi na niewielkie pole herbaty. Ostatnie rzędy krzewów rosną na tarasach, ponieważ wzgórze zaczyna się ostrzej wznosić. Z jednej strony pola znajduje się ogrodzone bambusowym płotem gospodarstwo, z drugiej dobiega końca budowa nowoczesnego, piętrowego domku. Ścieżka biegnie dalej, zawalona gruzem z budowy, ku kolejnym blokom mieszkalnym, po czym – wyłożona betonowymi płytami – zakręca w lewo. Znów zaczyna prowadzić w górę, między dziwnymi, należącymi do uniwersytetu budynkami, których przeznaczenie jest mi obce. Otacza je las, a im wyżej, tym znowu robi się coraz bardziej wiejsko. Przy kolejnych domach kręcą się kury, psy szczekają, na drogę wybiega szczeniak i towarzyszy przez kilkadziesiąt metrów. W pewnym miejscu od drogi odchodzi mniejsza ścieżka, prosto w las, jeszcze wyżej. Jej utwardzona część szybko się kończy, ale można iść dalej, jeszcze trochę wyżej, aż w końcu dociera się na niewielki cmentarzyk. Groby umieszczono tradycyjnie, na zboczu wzgórza, tak, by górowały nad okolicą. I górowałyby, gdyby nie porastający wzgórze las.
A to wszystko w zasięgu piętnastominutowego spaceru od kampusu. Obróciłem w dwie strony w jakieś czterdzieści minut po czym pojechaliśmy w sześciu (wsparł nas małomówny – i nielubiany z tego powodu – Rosjanin; na tyle małomówny, że nawet nie wiem, jak mu na imię) na nocny bazar. Noc jak noc – gorąca, lepka od wilgoci i potu, którym każdy pokrywa się w parę minut po opuszczeniu klimatyzowanego wnętrza pokoju. Bazar też – jak bazar. Zatłoczony do tego stopnia, że pomiędzy rozkładanymi na ulicy stoiskami jest o parę stopni goręcej. Dominują ubrania, buty, czapki, portfele, torebki i breloczki do telefonów. Nic szczególnego, choć zaskoczyły mnie pirackie dvd z pełnym sezonem „Gry o tron”. Z drugiej strony ostatni odcinek wyemitowano ponad dwa tygodnie temu, a przecież czas to pieniądz.
OGŁOSZENIA PARAFIALNE
Albo Blogger wyłączył możliwość dodawania zdjęć, albo wielowarstwowe chińskie firewalle mi to uniemożliwiają. Wrzucenie ich na Picasę również się nie powiodło. Wygląda na to, że w tym sezonie blog będzie się musiał obyć bez zdjęć. Mogę je co najwyżej wysyłać mailem. Zainteresowanych proszę o kontakt mailowy, facebookowy lub w komentarzach.
Nawiasem mówiąc, od tamtej chwili zazwyczaj opuszczając kampus – nieważne, czy wybieram się gdzieś daleko, czy tylko za róg, na obiad – idę z tą grupą. Lub jej częścią. W każdym razie – przebywam w ich gronie.
Wracając do parku Jaskini Żółtego Smoka – nazwano go tak na cześć pawilonu zbudowanego koło źródła przy którym znajduje się skała przypominająca smoka. „Jaskinia” figuruje w nazwie na zasadzie licentia poetica. Sam park nie jest przesadnie duży, jest jednak częścią sporego zielonego terenu przylegającego do Jeziora (jeśli, pisząc o Hangzhou, wspominam Jezioro zaczynające się wielką literą mam na myśli Xi Hu – West Lake – Jezioro Zachodnie – najsłynniejsze ze słynnych jezior), więc wycieczka do parku gładko przeszła we wspinaczkę na leżące między nami a Jeziorem wzgórza. W pewnym sensie był to spacer przez wspomnienia – tym samym szlakiem szedłem niemal dokładnie trzy lata temu z rodziną. Z tą różnicą, że leżąca na trasie taoistyczna świątynia Baopu o charakterystycznych, żółtych ścianach była tym razem otwarta dla zwiedzających. Z jednego z jej tarasów mieliśmy ładny widok na Jezioro, nad które wkrótce zeszliśmy. Mieliśmy już wracać na kampus, kiedy pojawił się pomysł, by przepłynąć się łódką – ale nie jedną z dużych, regularnie kursujących między wysepkami a kilkoma punktami na brzegu, tylko niewielką, najwyżej sześcioosobową. Rejs trwał może pół godziny, ot, okrążyliśmy najbliższą wysepkę i wróciliśmy. Phil cały czas rozmawiał ze sternikiem. Później miałem okazję się przekonać, że to jego sposób na ćwiczenie chińskiego – przy każdej okazji zagaduje Chińczyków: ekspedientkę w sklepie, studenta na przystanku, turystę w parku, Bogu ducha winnego przechodnia na ulicy. Muszę przyznać, że to działa – jesteśmy w jednej grupie, ale Phil mówi dużo płynniej ode mnie. Z drugiej strony Gert wylądował w grupie oczko wyżej od nas, choć rozmawia tylko z taksówkarzami – najwyraźniej zaczepianie przechodniów to nie wszystko.
Wracając umówiliśmy się na późniejszy wypad na nocny bazar. Mając parę godzin wolnego czasu postanowiłem zwiedzić część kampusu, której jeszcze nie znałem. O samym kampusie napiszę więcej przy innej okazji, na razie wystarczy wspomnieć, że przylega do jednego z wielu wzgórz otaczających Hangzhou. W najdalszym od akademika zakątku kampusu znalazłem niewielką furtkę, za którą czekały tytułowe niespodzianki. Opuszczając teren uniwersytetu tą furtką wychodzi się na niewielką uliczkę, przy której robotnicy wykańczają nowe, wielopiętrowe budynki mieszkalne. Wąska droga prowadzi wzdłuż muru kampusu i skręca w prawo, za jego załomem. Za zakrętem zamienia się w wiejską ścieżkę, wiodącą między murem a lasem. Po kilkudziesięciu metrach las się kończy, a zaskoczony spacerowicz wychodzi na niewielkie pole herbaty. Ostatnie rzędy krzewów rosną na tarasach, ponieważ wzgórze zaczyna się ostrzej wznosić. Z jednej strony pola znajduje się ogrodzone bambusowym płotem gospodarstwo, z drugiej dobiega końca budowa nowoczesnego, piętrowego domku. Ścieżka biegnie dalej, zawalona gruzem z budowy, ku kolejnym blokom mieszkalnym, po czym – wyłożona betonowymi płytami – zakręca w lewo. Znów zaczyna prowadzić w górę, między dziwnymi, należącymi do uniwersytetu budynkami, których przeznaczenie jest mi obce. Otacza je las, a im wyżej, tym znowu robi się coraz bardziej wiejsko. Przy kolejnych domach kręcą się kury, psy szczekają, na drogę wybiega szczeniak i towarzyszy przez kilkadziesiąt metrów. W pewnym miejscu od drogi odchodzi mniejsza ścieżka, prosto w las, jeszcze wyżej. Jej utwardzona część szybko się kończy, ale można iść dalej, jeszcze trochę wyżej, aż w końcu dociera się na niewielki cmentarzyk. Groby umieszczono tradycyjnie, na zboczu wzgórza, tak, by górowały nad okolicą. I górowałyby, gdyby nie porastający wzgórze las.
A to wszystko w zasięgu piętnastominutowego spaceru od kampusu. Obróciłem w dwie strony w jakieś czterdzieści minut po czym pojechaliśmy w sześciu (wsparł nas małomówny – i nielubiany z tego powodu – Rosjanin; na tyle małomówny, że nawet nie wiem, jak mu na imię) na nocny bazar. Noc jak noc – gorąca, lepka od wilgoci i potu, którym każdy pokrywa się w parę minut po opuszczeniu klimatyzowanego wnętrza pokoju. Bazar też – jak bazar. Zatłoczony do tego stopnia, że pomiędzy rozkładanymi na ulicy stoiskami jest o parę stopni goręcej. Dominują ubrania, buty, czapki, portfele, torebki i breloczki do telefonów. Nic szczególnego, choć zaskoczyły mnie pirackie dvd z pełnym sezonem „Gry o tron”. Z drugiej strony ostatni odcinek wyemitowano ponad dwa tygodnie temu, a przecież czas to pieniądz.
OGŁOSZENIA PARAFIALNE
Albo Blogger wyłączył możliwość dodawania zdjęć, albo wielowarstwowe chińskie firewalle mi to uniemożliwiają. Wrzucenie ich na Picasę również się nie powiodło. Wygląda na to, że w tym sezonie blog będzie się musiał obyć bez zdjęć. Mogę je co najwyżej wysyłać mailem. Zainteresowanych proszę o kontakt mailowy, facebookowy lub w komentarzach.
wtorek, 5 lipca 2011
Dni 1-2. Pierwszy kontakt.
1
O podróży do Szanghaju nie ma co wiele pisać. Krótki lot z Warszawy do Moskwy, siedem godzin czekania na Szeremietiewie i trochę dłuższy lot z Moskwy do Szanghaju. Naczytawszy się przed wylotem o katastrofach rosyjskich samolotów, po raz pierwszy niepokoiłem się nieco w trakcie lotu, na szczęście niepotrzebnie. Dolecieliśmy bezpiecznie a jedzenie było fatalne – wszystko w normie.
Ciekawiej zrobiło się w Szanghaju. Gdy opuszczałem terminal lało i grzmiało, jednak zdążyło przestać zanim doczekałem się autokaru do Hangzhou. Trzygodzinną jazdę urozmaiciła rozmowa z Christiną, bułgarską studentką po czterech latach chińskiej filozofii na Uniwersytecie Zhejiang (w skrócie Zheda), który był celem naszej podróży. Przypadkiem znaleźliśmy się w tym samym autokarze. Podczas rozmowy okazało się, że przylecieliśmy tym samym samolotem. Gdyby nie Christina, znalezienie kampusu zajęłoby mi sporo czasu – bez mapy Hangzhou i bladego pojęcia, gdzie właściwie zatrzymał się autokar.
Reszta dnia minęła głównie na rejestracji w akademiku, rozpakowywaniu się i dwugodzinnym spacerze po najbliższej okolicy. Tym wszystkim, którzy pytają mnie „jak jest/było w tych Chinach”, odpowiadam: gorąco. Zapomniałem, jaka pogoda panuje w lipcu w tej okolicy. Tajwan mnie rozpieścił. Na tamtej niewielkiej wyspie nie jesteś nad morzem tylko wtedy, kiedy jesteś w górach. Hangzhou jest gorące i wilgotne, parne, duszne. Ciężko wytrzymać. Na szczęście niemal każde wnętrze jest klimatyzowane.
Zapomniałem również, że w lecie im dalej na południe, tym dni są krótsze. W Polsce jest teraz jasno do dziewiątej, może dziewiątej trzydzieści. Tu ok. 19 zachodzi słońce, a o 19.30 zapada ciemna noc - szok.
Trzecim zaskoczeniem, tym razem takim, którego nie mogłem się spodziewać, był pokój w akademiku. Całkiem spory, jak na dwuosobowy, miał podłogę wyłożoną grubą, miękką wykładziną. Między łóżkami był panel kontrolujący oświetlenie w całym pomieszczeniu. W łazience wyłożono dwa zestawy małych mydełek, saszetek z szamponem, jednorazowych szczoteczek do zębów, czepków kąpielowych itd. Słowem – pokój hotelowy, jak malowany. Nawet jest sprzątany codziennie, a mydełka i reszta – uzupełniane.
2
Dzień po przyjeździe zaczął się od testu, którego wyniki decydowały o przydziale do grup. Na początku wszystkich czekała rozmowa wstępna. Nauczycielka szybko zorientowała się, że krótkie etapy intensywnej nauki przerywane dłuższymi okresami wypełnianymi pojedynczymi zajęciami tygodniowo pozostawiły mnie z, nazwijmy to, nierównymi umiejętnościami. Rozmowy były krótkie, a i tak minęło jakieś półtorej godziny zanim wszyscy zostali przepytani. Na szczęście drugi i ostatni etap – godzinny test pisemny – można było rozpocząć w dowolnym momencie. Ostatecznie wylądowałem w grupie 3 – szóstej z ośmiu, zaczynając od najbardziej podstawowej, więc nie jest źle. Dla ciekawych - numeracja grup wygląda tak: 1; 1,5; 2,1; 2,2; 2,5; 3; 3,5; 4.
Jak dotąd miałem okazję bliżej poznać dwóch uczestników kursu – Phila, mojego australijskiego współlokatora (o którym za chwilę), i Amerykanina Iana, z którym wyprawiłem się nad Zachodnie Jezioro – akwen, dzięki któremu o Hangzhou słyszał cały świat (przynajmniej w czasach, gdy czytano zapiski z podróży Marco Polo). Nad jeziorem wszechobecni byli chińscy turyści, cudzoziemców było niewielu. Wszystkich równo katował upał, czasami łagodzony lekką bryzą. W pewnym momencie zgłosiła się do nas Chinka, która chciała byśmy wspólnie z nią nagrali krótką wypowiedź (przytoczę w całości: „We love Hangzhou!”), którą obiecała zamieścić na swoim kanale YouTube. To było niecodzienne.
Jakiś czas później inna Chinka najpierw podeszła by zrobić nam zdjęcie, po czym przyprowadziła chłopaka, który zrobił jej z nami wspólne zdjęcie. To było irytujące, ale nie nieoczekiwane. Najwyraźniej biały cudzoziemiec w dalszym ciągu podnosi wartość pamiątkowego zdjęcia. Same old, same old. Biały cudzoziemiec czuje się trochę jak atrakcja turystyczna lub małpa w klatce. Z drugiej strony, biały cudzoziemiec nieustannie fotografuje Chińczyków bez pytania, więc biały cudzoziemiec nie ma prawa narzekać.
Wracając do Phila. Phil już nie jest moim współlokatorem. Pojawił się pierwszego dnia, późnym wieczorem. Pogadaliśmy, pożartowaliśmy. Poczęstowałem go babcinym keksem. Następnego dnia oznajmił, że woli mieszkać sam by nie dzielić się łączem internetowym, co zrozumiałe, ale zmusiło i mnie do przeprowadzki (alternatywą było samodzielne opłacenie dwuosobowego pokoju). Pokoje jednoosobowe są obsługiwane tak, jak dwuosobowe, ale to wszystko, co łączy je z hotelowymi. Mimo to nie mam co narzekać – jest łóżko (typowo chińskie, znaczy – bardzo twarde), jest prysznic (od muszli klozetowej dzieli go półtora kroku – luksus!), jest klimatyzacja, da się żyć. Przy klatce schodowej jest wspólna kuchnia, wspólna lodówka i zbiornik z wrzątkiem, wystarczy kupić herbatę oraz tutejszy odpowiednik zupek chińskich i jest się ustawionym na cały wyjazd.
Wracając do łącza internetowego. Każdy pokój ma gniazdko, kabel kosztuje 5 yuanów (1 yuan – 40-50 groszy), dostęp do Internetu – 60 yuanów/miesiąc. Żeby go wykupić należy zostawić w recepcji kopię paszportu i legitymacji studenckiej (lub zaświadczenie o przyjęciu na kurs, jeśli, tak jak ja, nie otrzymało się jeszcze legitymacji).
A potem jakiś pan Zhang, Cheng czy inny Zhou musi coś przestawić w systemie, a może to zrobić dopiero w dzień roboczy. Wykupiwszy dostęp do Internetu w sobotę należy poczekać do poniedziałku. Trudno, co robić.
(W poniedziałek okaże się, że akurat tego dnia zamknięta jest biblioteka, w której – jak sądzę – znajduje się serwerownia, także trzeba czekać do wtorku. We wtorek czeka mnie kilkugodzinna batalia z chińskimi zabezpieczeniami blokującymi dostęp m.in. do tego blogu. Ale o tym wszystkim później.)
O podróży do Szanghaju nie ma co wiele pisać. Krótki lot z Warszawy do Moskwy, siedem godzin czekania na Szeremietiewie i trochę dłuższy lot z Moskwy do Szanghaju. Naczytawszy się przed wylotem o katastrofach rosyjskich samolotów, po raz pierwszy niepokoiłem się nieco w trakcie lotu, na szczęście niepotrzebnie. Dolecieliśmy bezpiecznie a jedzenie było fatalne – wszystko w normie.
Ciekawiej zrobiło się w Szanghaju. Gdy opuszczałem terminal lało i grzmiało, jednak zdążyło przestać zanim doczekałem się autokaru do Hangzhou. Trzygodzinną jazdę urozmaiciła rozmowa z Christiną, bułgarską studentką po czterech latach chińskiej filozofii na Uniwersytecie Zhejiang (w skrócie Zheda), który był celem naszej podróży. Przypadkiem znaleźliśmy się w tym samym autokarze. Podczas rozmowy okazało się, że przylecieliśmy tym samym samolotem. Gdyby nie Christina, znalezienie kampusu zajęłoby mi sporo czasu – bez mapy Hangzhou i bladego pojęcia, gdzie właściwie zatrzymał się autokar.
Reszta dnia minęła głównie na rejestracji w akademiku, rozpakowywaniu się i dwugodzinnym spacerze po najbliższej okolicy. Tym wszystkim, którzy pytają mnie „jak jest/było w tych Chinach”, odpowiadam: gorąco. Zapomniałem, jaka pogoda panuje w lipcu w tej okolicy. Tajwan mnie rozpieścił. Na tamtej niewielkiej wyspie nie jesteś nad morzem tylko wtedy, kiedy jesteś w górach. Hangzhou jest gorące i wilgotne, parne, duszne. Ciężko wytrzymać. Na szczęście niemal każde wnętrze jest klimatyzowane.
Zapomniałem również, że w lecie im dalej na południe, tym dni są krótsze. W Polsce jest teraz jasno do dziewiątej, może dziewiątej trzydzieści. Tu ok. 19 zachodzi słońce, a o 19.30 zapada ciemna noc - szok.
Trzecim zaskoczeniem, tym razem takim, którego nie mogłem się spodziewać, był pokój w akademiku. Całkiem spory, jak na dwuosobowy, miał podłogę wyłożoną grubą, miękką wykładziną. Między łóżkami był panel kontrolujący oświetlenie w całym pomieszczeniu. W łazience wyłożono dwa zestawy małych mydełek, saszetek z szamponem, jednorazowych szczoteczek do zębów, czepków kąpielowych itd. Słowem – pokój hotelowy, jak malowany. Nawet jest sprzątany codziennie, a mydełka i reszta – uzupełniane.
2
Dzień po przyjeździe zaczął się od testu, którego wyniki decydowały o przydziale do grup. Na początku wszystkich czekała rozmowa wstępna. Nauczycielka szybko zorientowała się, że krótkie etapy intensywnej nauki przerywane dłuższymi okresami wypełnianymi pojedynczymi zajęciami tygodniowo pozostawiły mnie z, nazwijmy to, nierównymi umiejętnościami. Rozmowy były krótkie, a i tak minęło jakieś półtorej godziny zanim wszyscy zostali przepytani. Na szczęście drugi i ostatni etap – godzinny test pisemny – można było rozpocząć w dowolnym momencie. Ostatecznie wylądowałem w grupie 3 – szóstej z ośmiu, zaczynając od najbardziej podstawowej, więc nie jest źle. Dla ciekawych - numeracja grup wygląda tak: 1; 1,5; 2,1; 2,2; 2,5; 3; 3,5; 4.
Jak dotąd miałem okazję bliżej poznać dwóch uczestników kursu – Phila, mojego australijskiego współlokatora (o którym za chwilę), i Amerykanina Iana, z którym wyprawiłem się nad Zachodnie Jezioro – akwen, dzięki któremu o Hangzhou słyszał cały świat (przynajmniej w czasach, gdy czytano zapiski z podróży Marco Polo). Nad jeziorem wszechobecni byli chińscy turyści, cudzoziemców było niewielu. Wszystkich równo katował upał, czasami łagodzony lekką bryzą. W pewnym momencie zgłosiła się do nas Chinka, która chciała byśmy wspólnie z nią nagrali krótką wypowiedź (przytoczę w całości: „We love Hangzhou!”), którą obiecała zamieścić na swoim kanale YouTube. To było niecodzienne.
Jakiś czas później inna Chinka najpierw podeszła by zrobić nam zdjęcie, po czym przyprowadziła chłopaka, który zrobił jej z nami wspólne zdjęcie. To było irytujące, ale nie nieoczekiwane. Najwyraźniej biały cudzoziemiec w dalszym ciągu podnosi wartość pamiątkowego zdjęcia. Same old, same old. Biały cudzoziemiec czuje się trochę jak atrakcja turystyczna lub małpa w klatce. Z drugiej strony, biały cudzoziemiec nieustannie fotografuje Chińczyków bez pytania, więc biały cudzoziemiec nie ma prawa narzekać.
Wracając do Phila. Phil już nie jest moim współlokatorem. Pojawił się pierwszego dnia, późnym wieczorem. Pogadaliśmy, pożartowaliśmy. Poczęstowałem go babcinym keksem. Następnego dnia oznajmił, że woli mieszkać sam by nie dzielić się łączem internetowym, co zrozumiałe, ale zmusiło i mnie do przeprowadzki (alternatywą było samodzielne opłacenie dwuosobowego pokoju). Pokoje jednoosobowe są obsługiwane tak, jak dwuosobowe, ale to wszystko, co łączy je z hotelowymi. Mimo to nie mam co narzekać – jest łóżko (typowo chińskie, znaczy – bardzo twarde), jest prysznic (od muszli klozetowej dzieli go półtora kroku – luksus!), jest klimatyzacja, da się żyć. Przy klatce schodowej jest wspólna kuchnia, wspólna lodówka i zbiornik z wrzątkiem, wystarczy kupić herbatę oraz tutejszy odpowiednik zupek chińskich i jest się ustawionym na cały wyjazd.
Wracając do łącza internetowego. Każdy pokój ma gniazdko, kabel kosztuje 5 yuanów (1 yuan – 40-50 groszy), dostęp do Internetu – 60 yuanów/miesiąc. Żeby go wykupić należy zostawić w recepcji kopię paszportu i legitymacji studenckiej (lub zaświadczenie o przyjęciu na kurs, jeśli, tak jak ja, nie otrzymało się jeszcze legitymacji).
A potem jakiś pan Zhang, Cheng czy inny Zhou musi coś przestawić w systemie, a może to zrobić dopiero w dzień roboczy. Wykupiwszy dostęp do Internetu w sobotę należy poczekać do poniedziałku. Trudno, co robić.
(W poniedziałek okaże się, że akurat tego dnia zamknięta jest biblioteka, w której – jak sądzę – znajduje się serwerownia, także trzeba czekać do wtorku. We wtorek czeka mnie kilkugodzinna batalia z chińskimi zabezpieczeniami blokującymi dostęp m.in. do tego blogu. Ale o tym wszystkim później.)
Nareszcie!
Nareszcie wakacje!
Nareszcie w Chinach!
Nareszcie mam Internet! A co za tym idzie, mogę wznowić pisanie blogu. Właściwa aktualizacja nastąpi, jak tylko przypomnę sobie jak się konwertuje zdjęcia, żeby można je było szybciej przesyłać.
AKTUALIZACJA (niewłaściwa)
Chyba straciłem możliwość zamieszczania zdjęć na blogu. W związku z tym do rozwiązania problemu (czytaj: do założenia konta na Picasie) teksty będą gołe. A skoro jeden obraz zastępuje tysiąc słów, będę się musiał bardzo starać.
Nareszcie w Chinach!
Nareszcie mam Internet! A co za tym idzie, mogę wznowić pisanie blogu. Właściwa aktualizacja nastąpi, jak tylko przypomnę sobie jak się konwertuje zdjęcia, żeby można je było szybciej przesyłać.
AKTUALIZACJA (niewłaściwa)
Chyba straciłem możliwość zamieszczania zdjęć na blogu. W związku z tym do rozwiązania problemu (czytaj: do założenia konta na Picasie) teksty będą gołe. A skoro jeden obraz zastępuje tysiąc słów, będę się musiał bardzo starać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)