Koło 18.00 wyruszyliśmy z Foshan – Ida, Kiran, Mads i ja. Autokarem na dworzec w Kantonie, stamtąd po niecałym kwadransie autokarem do Kaiping.
Miasto leży ok
Taksówkarz zawiózł nas pod hotel który wyglądał na drogi a następnie pod kolejny, który wyglądał na trochę mniej drogi. Okazało się jednak, że trzyosobowy pokój można wynająć za 200 RMB, kiedy więc wcisnęliśmy się do niego we czwórkę wypadło po 50 na łebka – tylko 10 yuanów więcej niż w Makau a standard nieporównanie wyższy. Wygodne łóżka, telewizor z którego ani razu nie skorzystaliśmy, świetny widok na rzekę a do tego bardzo ładna łazienka. Niczego więcej nam nie było potrzeba.
Kaiping sam w sobie jest zaskakująco nieciekawy – ot, miasto jak każde inne na południu Chin, niewiele się różniące od Foshan ot choćby. Główną – jeśli nie jedyną – atrakcją regionu są diaolou – strażnice wybudowane na przełomie XIX i XX wieku przez wracających z zagranicy Chińczyków. Wszystkie zbudowane na planie kwadratu, każda po kilka pięter, nierzadko zaopatrzone w okrągłe stróżówki zwieńczone kopułkami - Lonely Planet opisuje je jako „rzymsko-bizantyjskie”. Może. Wątpliwościom nie ulega to, że architektura regionu jest unikalna. Wszędzie poza miastem wznoszą się diaolou – po jednej, dwóch na wioskę, czasem więcej. W okolicy zachowało się ich 1833 (wzniesiono ponad trzy tysiące ale czas, zaniedbanie, tajfuny i trzęsienia ziemi robią swoje).
Nawet zwykłe domy mają w sobie coś zachodniego – niektóre wyglądają na prawie kolonialne – a całe wioski w tym stylu robią niezapomniane wrażenie.
Po okolicy można poruszać się taksówkami (tak drogo, że aż strach!), publicznymi autobusami (tak wolno, że aż strach...) i prywatnymi mikrobusami – wygodne rozwiązanie pośrednie. Trzeba tylko targować się o cenę ale z drugiej strony to nic nowego.
Naszym pierwszym celem w sobotę był Ogród Li – założony w 1936 roku przez Xie Wei Li, Chińczyka z Ameryki. Tutejsze budowle były rezydencjami zamożnych miejscowych. Obecnie ogród jest atrakcją turystyczną a znajdujące się tu diaolou są jednymi z niewielu odnowionych.
Pociąga to za sobą opłatę za wstęp oraz tabuny chińskich turystów. Zresztą cała okolica znalazła się parę lat temu na liście Światowej Spuścizny Kulturowej UNESCO więc ilość turystów wzrosła - ale przynajmniej nawet w małych wioskach są schludne publiczne toalety. Coś za coś.
W Ogrodzie Li można wejść do kilku budynków – wnętrza teoretycznie zachowano w pierwotnym stanie, w praktyce oznacza to, że w większości pomieszczeń stoi jeden mebel, kilka innych służy za ogrodzone barierką wystawy a każdy przedmiot ma własną tabliczkę z opisem.
Ale i tak wschodnio-zachodni wystrój robi zabawne wrażenie. Rozkładane leżanki, oprawiane zdjęcia Chińczyków w garniturach – a na ostatnim piętrze ołtarzyk dla przodków.
Aha, powracający emigranci przynieśli ze sobą również zachodnie toalety – wynalazek który tak naprawdę nigdy nie podbił Chin.
Niespodziewaną atrakcją okazały się złote rybki w jednym z kanałów. Karmione przez turystów (tuż obok jakiś Chińczyk sprzedaje paczki czegoś przypominającego groszek ptysiowy – złoty interes a na dodatek pracownicy ogrodu nie muszą sami karmić karpi), kiedy tylko coś wpadnie do wody zbijają się w kotłującą masę do tego stopnia, że niektóre sztuki wypychane ponad powierzchnię wody prześlizgują się po grzbietach pozostałych (znany z koncertów crowd surfing). Wskakują również na pierwszy stopień schodzących nad wodę schodków o ile tylko rzucić tam coś do jedzenia – co też robiliśmy, określając to mianem „motywowania ewolucji”...
Z Ogrodu Li przejechaliśmy mikrobusem do wioski Zi Li – według LP skupiska 15 strażnic. Możliwe, nie liczyliśmy. Lonely Planet nie poinformował nas jednak o tym, że aby wejść na teren wioski – a mówimy tu nie tylko o głównej wiosce ale i luźno rozrzuconych na sporej przestrzeni budynkach oddzielonych polami i pastwiskami – należy uiścić opłatę w wysokości 50 yuanów.
Kiran był tym faktem tak zawiedziony, że namawiał nas na obejście strażników. A ponieważ nikt z nas jeszcze nie wkradał się do wioski a na wszystko kiedyś przychodzi czas – namówił nas. Była to kwestia przekroczenia wyschniętego (na szczęście) kanału, brodzenia w mule i obejścia stawu rybnego ale zabawy było przy tym sporo a i satysfakcja z zaoszczędzenia pieniędzy i pokonania systemu – ogromna.
Górujące nad złotymi polami diaolou prezentują się niezwykle malowniczo. Pogoda była świetna – w ogóle to najładniejszy listopad jaki dane było mi przeżyć – ciepło, słonecznie, błękitne, bezchmurne niebo nad nami... Okazało się, że to okres sianokosów. Mieszkańcy ścinają zboże, młócą, suszą ziarno na ulicach – to ostatnie jest bardzo fotogeniczne. Rozgarniają ziarno (grabiami) tak, by zalegało niezbyt grubą warstwą, kilkakrotnie je mieszają, tak, by wszystkie ziarna wysuszyły się równomiernie (też grabiami), do tego bezustannie odpędzają wygłodniałe kury – też grabiami...
Najwyższa strażnica w wiosce jest otwarta dla zwiedzających – niestety, wstęp tylko za okazaniem biletu więc ta atrakcja nas ominęła.
I tu jednak nie ominęły nas za to tłumy Chińczyków – w tym tuziny profesjonalnych fotografów (a przynajmniej z profesjonalnym sprzętem). Praktycznie każda chłopka pracująca na polu miała swojego fotografa. Wyglądało to absurdalnie.
Pochodziliśmy jeszcze trochę po okolicy. Zwiedziliśmy miejscową szkołę – składała się tak z nowych budynków jak i głównego pawilonu co najmniej z przełomu wieków (i nie mam na myśli przełomu XX i XXI wieku) – a także jednej diaolou choć nie wiem, czy odbywają się tam zajęcia.
Wreszcie zdecydowaliśmy się ruszyć w drogę powrotną. Było to o tyle problematyczne, że wcześniej odprawiliśmy jednego kierowcę mikrobusu z kwitkiem bo żądał zdecydowanie za dużo. Akurat szliśmy wśród zarośli ku szosie kiedy ową szosą nadjeżdżał wycieczkowy autokar. Pół żartem zasugerowałem, byśmy załapali się na ten. Ku memu zdumieniu Kiran ruszył biegiem, za nim Ida, po sekundzie albo dwóch, mrucząc „czemu nie” – ja.
Ku memu jeszcze większemu zdumieniu autokar pełen ok 30-letnich chińskich pracowników korporacyjnych zatrzymał się i przyjął nas na pokład.
Kierowca się uśmiechał, pasażerowie też, my też. W ogóle śmiechu było co niemiara. Koło Ogrodu Li – który był celem wycieczki – przesiedliśmy się do mikrobusu i wróciliśmy do hotelu.
Wieczorem ruszyliśmy na miasto – ot, spacerkiem, bez celu. Z godzinkę siedzieliśmy wokół stolika który rozłożył dla nas właściciel sklepu w którym się zaopatrzyliśmy. Kiran rozmawiał z nim po mandaryńsku, my słuchaliśmy w niemym podziwie. Potem Mads powziął za cel stworzenie chińskiej piosenki do picia („drinking song”) bo ów właściciel obwieścił nam, że Chińczycy mają tylko rozmaite gry towarzyszące piciu („drinking games”).
Rezultatem starań Madsa i Idy było „wo ai butonren” – mniej-więcej „I like Chinese” przełożone na mandaryński. Oprócz tego wersu reszta składała się z losowych chińskich słów śpiewanych w rytm piosenki Erica Idle’a.
Jeszcze później Mads i Kiran zaprezentowali właścicielowi sklepu i jego synowi swoje tai chi. Podobnie jak w trakcie całego wyjazdu – śmiechu było co niemiara.
Wraz z Idą wypróbowaliśmy też pierwszy lepszy napotkany po drodze klub. Rzecz jasna jako cudzoziemcy od razu znaleźliśmy w centrum zainteresowania ale po 10 minutach się zwinęliśmy – za głośno, za duszno (sztuczny dym – a byliśmy tuż przy produkującej go maszynie) i o wiele, wiele za tłoczno.
Za to sprężysty parkiet to fajny wynalazek.
Niedzielę rozpoczęliśmy od opuszczenia hotelu około południa. Zostawiliśmy bagaże w recepcji i ruszyliśmy na miasto na brunch.
Zastanawialiśmy się, czy nie ruszyć w drogę powrotną ale ostatecznie zdecydowaliśmy się obejrzeć najwyższą, dziewięciopiętrową diaolou w wiosce Jin Jang Li. Jazda autobusem (kiedy już dojechaliśmy na pętlę, znaleźliśmy właściwy i doczekaliśmy się aż ruszy) trwała pewnie z godzinę ale widok z okien wynagradzał wszystkie niewygody – co i rusz jakaś diaolou.
Wioska była oddalona od szosy o dobry kilometr albo dwa – droga prowadzi między bambusowymi zaroślami. I znowu – słońce, błękitne niebo, złote pola, bambus zielony... poezja.
Całą wioska – murowana. Trzy diaolou na drugim jej skraju górują nad okolicą. Między budynkami – metr, czasem pół metra przestrzeni... a budynki i tak mają balkony, co z tego, że niemal się ze sobą stykające.
Tutaj również suszyli ziarno i odganiali kury. I też wyglądało to malowniczo.
Najwyższa strażnica jest faktycznie całkiem wysoka. I malownicza. A na dodatek jest przytulnym schronieniem dla masy szerszeni ale paskudy pozostają we w miarę pokojowych kontaktach ze zwiedzającymi. Przynajmniej kiedy tam byliśmy nikt nie padł ich ofiarą.
Weekend był zdecydowanie udany. Pogoda świetna, krajobraz „wsi spokojnej, wsi wesołej” – co podkreśliłem już chyba z pięć razy – malowniczy, ekipa wesoła. Wrażenia nie popsuł nawet niezbyt udany powrót – kupiliśmy bilety na autokar jadący bezpośrednio do Foshan (żeby uniknąć półgodzinnej trasy Kanton-Foshan) ale autokar z niewiadomych przyczyn spóźnił się o półtorej godziny. Pech. Ale i tak było super – mamy już plany na następny wypad, może za dwa tygodnie ale nic nie piszę żeby przypadkiem nie zapeszyć.
4 komentarze:
elo!
szkoda, ze nie ma zdjec chlopek z fotografami o ktorych piszesz. zrobiles?
pozdro600,
k
Zrobiłem ale nie wyszły fajnie. Tak po prawdzie to wcale nie wyszły... Może jeszcze kiedyś będzie okazja.
A przy okazji przepraszam wszystkich którzy otrzymali maila ze zdjęciami sześciokrotnie. Słowami filmowego Obeliksa - moja mea culpa.
a ja nie dostałem żadnego..... a inni po sześć.... buuuuuu
R
Wygląda na to, że nikt nie otrzymał tych zdjęć - musiały się zarejestrować jako spam...
Prześlij komentarz