środa, 7 listopada 2007

Recenzja: Shoot'em Up

Kupowałem ten film z nadzieją na nieskomplikowane, nie zmuszające do myślenia kino akcji.
"Shoot'em Up" przekroczył moje najśmielsze marzenia. Tytuł mówi zresztą wszystko.
Jako zapalonemu graczowi nie zdarzyło mi się jeszcze użyć porównania do gry komputerowej w pejoratywnym sensie ale ten film nie daje mi wyboru: szczątkową fabułę poznajemy w czasie kilku przerywników kiedy postaci mogą ze sobą porozmawiać nie będąc zagłuszanymi przez wystrzały. Czas między tymi przerywnikami zaś wypełnia Clive Owen zabijający tuziny (nie przesadzam - nie wiem, ile trupów pada w tym filmie na ekranie ale jest to mocny pretendent do tytułu rekordzisty) bezimiennych przeciwników, diabli wiedzą skąd się biorących. Ot, co jakiś czas bardzo zły Paul Giamatti wyciąga komórkę, dzwoni gdzieś, mówi "potrzebuję więcej ludzi" a po chwili zjawia się kolejny oddział.
W zasadzie streściłem właśnie połowę filmu. Jest jeszcze Monica Bellucci i nędzny wątek romansowy ale kto by się nim przejmował.

Nie jestem pewien, co Bellucci i Giamatti robią w tym filmie - może reżyser jest ich dobrym znajomym. Owen po "Sin City" już mnie nie zaskoczy występami w takich produkcjach.
Powyższe nie znaczy jednak, że na pewnym poziomie film mi się nie podobał. Na pewno jest rozbrajająco śmieszny przez piramidalne stężenie absurdu. Poza tym kilka akcji jest dość pomysłowych i efektownych - a na dodatek jeszcze nigdy nie widziałem na ekranie człowieka zabitego marchewką. To przebija nawet kubek herbaty z "Kronik Riddicka"...

Brak komentarzy: