poniedziałek, 26 listopada 2007

O chińskim internecie (i paru innych sprawach) słów kilka...

Chiński rząd blokuje dostęp do mniej-więcej 10% stron internetowych za pomocą tzw "Great Firewall of China" czyli serii programów które... no, blokują.
Indagowani studenci powiedzieli mi, że pewnie chodzi o strony pornograficzne.
Może - nie próbowałem. Na pewno jednak pośród blokowanych stron znajduje się Wikipedia i większość serwisów z blogami (w tym i ten). W Pekinie słyszałem, że nie można dostać się na strony BBC choć kiedy próbowałem to akurat nie było z tym problemów. Amnesty International i inne strony o prawach człowieka - na wszelki wypadek nie próbowałem...

YouTube zazwyczaj jest dostępny - ale zbiegiem okoliczności jakoś nie można było się do niego dostać w trakcie ostatniego zjazdu partii.

Strony blokowane zresztą zmieniają się co jakiś czas (zazwyczaj w sensie "dochodzą nowe blokowane adresy"). Ze dwa miesiące temu japoński webcomic www.sinfest.net przestał być dostępny choć nie potrafię w żaden sposób wyjaśnić dlaczego...

Jakby tego było mało dostęp do niektórych stron jest boleśnie powolny. Skąd wiem, że to wina GFoC?
Jeden z naszych nauczycieli w Pekinie podał nam adres anonymouse.org - strony, dzięki której można dostać się na blokowane adresy. Strona co prawda faszeruje komputer jakimś trojanem no ale coś za coś.
W każdym razie niektóre strony ładują się wielokrotnie szybciej z wykorzystaniem anonymouse'a. I znowu - czemu? Nie wiem.

Studenci z którymi rozmawiałem poinformowani o tym, że nie mają dostępu do internetowych encyklopedii, serwisów z wiadomościami i stron o prawach człowieka uczepili się tych ostatnich, mówiąc, jak to zagranica ciągle czepia się Chin o nieprzestrzeganie praw człowieka a oni tego nie rozumieją. Kiedy zacząłem pobieżnie wyjaśniać o co chodzi - brak opozycji, areszty domowe albo i gorzej, traktowanie więźniów, wolność słowa itepe itede - stwierdzili, że "może coś w tym jest" ale i tak teraz mają więcej wolności niż 10 lat temu.
Co to to prawda, więc przytaknąłem i stwierdziłem, że to między innymi przez Olimpiadę - na przykład dziennikarze (na pewno zagraniczni, nie wiem, jak chińscy) dostali więcej swobody. Mogą na przykład poruszać się po kraju bez występowania o zezwolenie.
Dyskusja utknęła w martwym punkcie. Jeden ze studentów - Jungle - zakończył ją słowami "well, this is China" czym rozbawił mnie szalenie z dwóch powodów. Po pierwsze - poprzedniego dnia oglądałem "Blood Diamond" w którym hasło kilkakrotnie pada hasło TIA (this is Africa), po drugie zaś - jeszcze w Pekinie tak organizatorzy kursu jak i kursanci spopularyzowali hasło "this is China", czasem skracane do "TIC, baby" jako wyjaśnienie tego, dlaczego nigdy nic nie jest tu takie, jak być powinno.

Żeby nie było - dyskusję tę prowadziłem z dwójką studentów po lekcji. Mój kontrakt wyraźnie zabrania mi uczenia o polityce (co czasem naginam albo łamię), prawach człowieka i religii (w znaczeniu "nie będę wygłaszał kazań ani nawracał na swoją wiarę").
Ot - TIC.

Z innych wiadomości: obejrzałem w końcu pierwszego Terminatora. Dobry film. Może nie tak fajny jak dwójka - ale chyba lepszy.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

solidarnosc! solidarnosc!...

Anonimowy pisze...

Uważaj, bo cię jeszcze zamkną ;]
Seryjne, na studiach na pewno jakieś jarząbki są ;]

Anonimowy pisze...

słyszalam kiedys ze podobniez wyrazenie "prawa czlowieka" pojawilo sie jakos bardzo niedawno w jezyku chinskim o ile w ogole da sie je zapisac w krzaczkach

ale ja tam nie wiem czy to nie tylko urban legend

M