Na tyle ciepło, że wybrałem się do pobliskiego parku – ot tak, by pochodzić i porobić zdjęcia kwiatkom. Może to mało ekscytujące ale przyjemne – a i park całkiem ładny, z jeziorkiem i skałkami. Miło się tam spędza czas.
Wieczorem zadzwoniła Ida mówiąc mi, że idę na karaoke. Z takim stwierdzeniem ciężko się kłócić więc zebrałem się szybko i po krótkim spacerku (15 minut marszem) byłem już pod Eksperymentalną Szkołą Średnią – miejscem zbiórki. W silnej grupie (Duńczycy: Ida, Mads, John i Mathias, zresztą jedyny członek całego programu którego serdecznie nie lubię; Brytyjczycy: Emily i Graham, oboje uczą w Eksperymentalnej; oraz Kathy i Kiran) wybraliśmy się do budynku KTV (tymi trzema literkami oznaczone są w Chinach miejsca z karaoke). Po drodze – jak zwykle kiedy w grupie znajduje się Mads – zaczęło się przerzucanie stereotypami narodowościowymi. Ciężka sprawa, biorąc pod uwagę, że nie mamy żadnych stereotypów o Duńczykach, mogę więc tylko powtarzać, że nie obchodzą nas do tego stopnia, że nie chciało nam się wymyślać stereotypów.
<- Graham, Ida i Kathy
Zdążyliśmy się również ponabijać z mijanego po drodze „zakładu fryzjerskiego” z przyćmionym, czerwonym oświetleniem, jednym fotelem, zerem luster i tuzinem „fryzjerek” w mini rozwalonych na kanapach. Zaraz potem przyspieszyliśmy kroku bo na nasz widok wśród „fryzjerek” zaczęło się poruszenie a nie chcieliśmy, żeby wyległy za nami na ulicę (Makau się przypomniało).
W budynku KTV wynajęliśmy niewielki pokoik, zamówiliśmy piwo i przekąski i – po jednym falstarcie – zaczęliśmy.
Od lewej: Joseph, John, Mads, Mathias, Emily, Kiran i znowu Ida->
Samo śpiewanie jest całkiem zabawne – nieznajomość utworu rzadko bywa przeszkodą. Ale jeszcze zabawniejsze są niektóre wersje piosenek i większość „teledysków”. „Beat it” wykonywane przez nikomu nieznaną wokalistkę albo sceny z „Desperado” jako teledysk do „Hotel California”... a to tylko czubek góry lodowej.
W sobotę spotkałem się z Song Fang Xin, dość przypadkowo tydzień wcześniej spotkaną w autobusie studentką japonistyki z Kantonu. Poszliśmy do jednej z japońskich restauracji koło Wal*Martu specjalizujących się w kluskach (ramen). Bardzo smaczne, następnym razem może przyjdę tu na sushi.
Żeby nie było blamażu pożyczyłem od Christiana sto yuanów (zostało mi bardzo niewiele a transfer z Polski idzie ponad tydzień...) więc byłem przygotowany na uiszczenie rachunku (na modłę chińską – płaci jedna osoba) jednak płaciła Fang Xin - ku memu lekkiemu zażenowaniu. No nic, następnym razem się zrewanżuję.
Po obiedzie wybraliśmy się do Parku Sztuki Współczesnej – nazwa zdecydowanie na wyrost. „Park” to pas zieleni dookoła rozległego jeziora pomiędzy nowopowstałymi – i wciąż powstającymi – osiedlami. Drzewa ledwo co zasadzone, rzadkie, trochę łyso... ale spacer, mimo wszystko, sympatyczny.
Ledwo wróciłem do siebie a zadzwonił Julian, przypominając, że mieliśmy iść do „DVD heaven”. Tak to miejsce określił jeden z zagranicznych nauczycieli z poprzedniego semestru – na piętrze pewnego bazaru z elektroniką jest z 5 albo 6 punktów z tanimi (bo podrabianymi...) DVD, jeden koło drugiego.
I znowu – pieszo pod Wal*Mart i autobusem „gdzieś” (to, że wiem jak gdzieś dojechać w żadnym wypadku nie oznacza, że byłbym w stanie wskazać to miejsce na mapie...).
Kupiłem trochę więcej niż zamierzałem – „Zodiak” („ten” „Zodiak” czyli film Finchera a nie „The Zodiac” z 2005 roku na który naciąłem się poprzednim razem) oraz kolekcja „Ojca Chrzestnego” były zaplanowanym zakupem ale już pierwszy „Terminator”, trzeci „Spider-Man” i „Shoot’em Up!” z Clivem Owenem były kupione pod wpływem chwili.
Wieczorną atrakcją była „niemiecka kolacja” (japoński obiad, niemiecka kolacja... do kompletu zabrakło włoskiego śniadania) przygotowana przez Juliana i Christiana – ot, własnoręcznie usmażone mięso, ziemniaczki z patelni i surówka. Surówka była zresztą gwoździem programu – Chińczycy gotują wszystkie warzywa Wszystkie. Zawsze.
Po kolacji obejrzeliśmy drugą połowę „Krwawego Diamentu” (tydzień wcześniej dysponowaliśmy tylko uszkodzoną kopią która w połowie zaczęła się strasznie zacinać). Film dobry choć przez afrykański (afrykanerski?) akcent Leonarda DiCaprio nie byłem w stanie skupić się na dialogach. Bez przerwy rozpraszał mnie tłumiony chichot.
Mój.
W niedzielę dla odmiany zorganizowaliśmy sobie piracki maraton – Piraci z Karaibów części druga i trzecia, w przerwie obiad w muzułmańskiej knajpce specjalizującej się w kluskach. Obiad świetny, maraton sympatyczny choć wszyscy jesteśmy jednomyślni co do tego, że drudzy Piraci to ciężkie przeżycie.
Osobiście uważam, że gdzieś tam jest świetny film ale trzeba by go okroić z minimum 45 minut niepotrzebnych i przekombinowanych scen akcji. Oraz nieudanych dowcipów których trochę, niestety, tam jest.
Poza tym cierpi z jeszcze dwóch powodów – braku logiki i spójności oraz tego, że w całości jest wyłącznie wprowadzeniem do części trzeciej. Nie ma jak obronić się jako osobny film, niestety.
A część trzecią lubię bardzo. Dialogi odzyskują część polotu z pierwszej części, postaci zachowują się jak powinny, wszyscy rozgrywają wszystkich innych przeciwko sobie... Bardzo sympatyczny film. I na dodatek wewnętrznie spójny. Przeszkadzają mi w nim tylko trzy elementy – powielenie Johnny’ego Deppa, scena, którą na własny użytek nazywam „atakiem 30-metrowej kobiety” na modłę klasyki sc-fi klasy B oraz paralotniarstwo z wykorzystaniem żagla z końcówki. Ale poza tym – bardzo lubię część trzecią. To już co prawda nie film o piratach, to po części film o morskich legendach a po części niemalże „Gwiezdne wojny” na morzu. Ale że „Gwiezdne wojny” lubię bardzo...
Na zakończenie wątku filmowego – parę dni temu obejrzałem wreszcie „Darwin Awards.” I znowu – film fajny, ale... ale główne postaci nie mają tam dla siebie wystarczająco wiele czasu. Sekwencje przedstawiające losy laureatów nagrody Darwina są zdecydowanie za długie. To raz. A dwa – wątek kryminalny stanowi dobre otwarcie filmu ale nie spodobało mi się wracanie do niego w końcówce. I tyle.
5 komentarzy:
Te filmy, które tam oglądacie są w jakości piracko-stadionowej, czy dvd?
Kurcze.... tak sobie czytam jakie masz tam przeżycia... zazdroszczę Ci tych przygód "Wakacyjnych" bo wydaje mi się, że się zbytnio tam nie przepracowujesz... bo honestly... ile Ty masz tam godzin tych zajęć tygodniowo... Ja mam 10 h zegarowych tygodniowo a jeszcze studiuję.
Ale wracając do tematu... poza tym, że Ci zazdroszczę to uderzyło mnie że mi Ciebie brakuje Krzysztofie... tęsknię... and I don't care how gay it sounds.
Filmy - zależy co się trafi. Wszystko od kręconych kamerą w kinie po dvd-ripy. Nigdy nie wiesz, co się trafi... chyba, że przyniesiesz laptop do punktu i będziesz na miejscu sprawdzał. Mi się nigdy nie chciało.
W tygodniu mam 6 50-minutowych lekcji dziennych i 6 65-minutowych lekcji wieczorowych. 11 godzin zegarowych i 25 minut pracy jeśli dobrze liczę.
Npaisz mi więcej o ludziach z którymi obcujesz na co dzień(na codzień? razem czy oddzielnie? ee.. oddzielnie) a nie o filmach :D :*
tu madzik btw
p.s. nie wiem czemu coś mi sie wiesza kiedy chcę tu opublikować komentarz - -'
oo jest jest! udało się :D
:*
M
Prześlij komentarz