czwartek, 29 listopada 2007
Tianancogdziekiedy?
Pod adresem google.com automatycznie uruchomił mi się polskojęzyczny Google i z nim nie ma problemów. Pierwsze wyniki informują o masakrze (choć to akurat linki do blokowanych Wikipedii, angielskiej i polskiej), kilka następnych też. Przy wyszukiwaniu grafiki dostajemy zdjęcia czołgów i ofiar.
Google.cn - chiński - zaś... no, nie wiem o czym były pierwsze wyniki (ani kolejne) bo wszystko było po chińsku. Ale przy wyszukiwaniu grafik otrzymujemy widokówki z placu, obrazki bramy Tiananmen z portretem Mao a nawet grupkę uśmiechniętych dzieci (sic!).
Zaraz potem szkoła straciła połączenie z internetem. Przypadek?
Pewnie tak ale przyznam, że na początku się przestraszyłem.
Jeśli chodzi o Chińczyków to mam przykłady z dwóch krańców skali.
Jedna z nauczycielek, Susan (chińskiego imienia nie pomnę) rozmawiała ze mną kiedyś o Polsce. Jak to byliśmy socjalistycznym krajem i jak wszystko się zmieniło w 1989 i jak ludzie tutaj mieli nadzieję, że Chiny zmienią się w ten sam sposób ale...
I tu wspomniała o wydarzeniach na Tiananmen ale dyskusja właściwie skończyła się na tym "ale".
Drugi koniec skali znam z relacji Madsa. Po wycieczce do Makau (które podobnie jak Hong Kong* jeszcze przez czterdzieści lat rządzić się będzie trochę odmiennymi prawami) uczniowie Madsa przeglądali jego zdjęcia stamtąd. Na jednym był protest - wystawa zdjęć z masakry
i jakieś postulaty po chińsku. Widząc to 14-letni uczeń Madsa powiedział mu, by "nie wierzył w to bo to wszystko propaganda. To się nigdy nie wydarzyło."
*- ponoć w Hong Kongu ludzie upamiętniają rocznicę gromadząc się zbiorowo na ulicach ze świeczkami.
wtorek, 27 listopada 2007
Cuda z półek sklepowych 2
<- oryginał (?) z Wal-Martu.
Alien vs People? Tył opakowania zawierał opis, obsadę i kadry z "Dooma" naszego rodaka Bartkowiaka (w którym o ile mi wiadomo xenomorphy z Aliena nie występują). Ciekawość mnie zżerała ale ostatecznie nie dokonałem zakupu by przekonać się, co jest w środku...
<- uczciwy pirat z DVD Heaven.
Jest to pierwszy Terminator. Pomińmy kadry i Arniego pochodzące z drugiej części filmu, to akurat nic. W końcu seria się zgadza.
Wytrawny obserwator dostrzeże na dole okładki spis obsady "Fight Clubu" - z nieznanych mi powodów mniej więcej 1/3 kupowanych tu pirackich filmów wymienia na okładce obsadę "Fight Clubu" a samego FC nie mogę nigdzie znaleźć - ale to też pikuś.
Skupmy się na dwujęzycznym opisie akcji. O ile chiński prawdopodobnie dotyczy Terminatora (bohaterowie się zgadzają a przy Johnie jeszcze stoi napisane "syn") o tyle czego dotyczy angielski opis
- nie wiem...
Z innych tematów: na liście rzeczy, których nie znoszę w tym kraju o pierwsze miejsce ciągle walczą charkanie na ulicy i smarkanie przez palce.
Obrzydliwość.
poniedziałek, 26 listopada 2007
O chińskim internecie (i paru innych sprawach) słów kilka...
Indagowani studenci powiedzieli mi, że pewnie chodzi o strony pornograficzne.
Może - nie próbowałem. Na pewno jednak pośród blokowanych stron znajduje się Wikipedia i większość serwisów z blogami (w tym i ten). W Pekinie słyszałem, że nie można dostać się na strony BBC choć kiedy próbowałem to akurat nie było z tym problemów. Amnesty International i inne strony o prawach człowieka - na wszelki wypadek nie próbowałem...
YouTube zazwyczaj jest dostępny - ale zbiegiem okoliczności jakoś nie można było się do niego dostać w trakcie ostatniego zjazdu partii.
Strony blokowane zresztą zmieniają się co jakiś czas (zazwyczaj w sensie "dochodzą nowe blokowane adresy"). Ze dwa miesiące temu japoński webcomic www.sinfest.net przestał być dostępny choć nie potrafię w żaden sposób wyjaśnić dlaczego...
Jakby tego było mało dostęp do niektórych stron jest boleśnie powolny. Skąd wiem, że to wina GFoC?
Jeden z naszych nauczycieli w Pekinie podał nam adres anonymouse.org - strony, dzięki której można dostać się na blokowane adresy. Strona co prawda faszeruje komputer jakimś trojanem no ale coś za coś.
W każdym razie niektóre strony ładują się wielokrotnie szybciej z wykorzystaniem anonymouse'a. I znowu - czemu? Nie wiem.
Studenci z którymi rozmawiałem poinformowani o tym, że nie mają dostępu do internetowych encyklopedii, serwisów z wiadomościami i stron o prawach człowieka uczepili się tych ostatnich, mówiąc, jak to zagranica ciągle czepia się Chin o nieprzestrzeganie praw człowieka a oni tego nie rozumieją. Kiedy zacząłem pobieżnie wyjaśniać o co chodzi - brak opozycji, areszty domowe albo i gorzej, traktowanie więźniów, wolność słowa itepe itede - stwierdzili, że "może coś w tym jest" ale i tak teraz mają więcej wolności niż 10 lat temu.
Co to to prawda, więc przytaknąłem i stwierdziłem, że to między innymi przez Olimpiadę - na przykład dziennikarze (na pewno zagraniczni, nie wiem, jak chińscy) dostali więcej swobody. Mogą na przykład poruszać się po kraju bez występowania o zezwolenie.
Dyskusja utknęła w martwym punkcie. Jeden ze studentów - Jungle - zakończył ją słowami "well, this is China" czym rozbawił mnie szalenie z dwóch powodów. Po pierwsze - poprzedniego dnia oglądałem "Blood Diamond" w którym hasło kilkakrotnie pada hasło TIA (this is Africa), po drugie zaś - jeszcze w Pekinie tak organizatorzy kursu jak i kursanci spopularyzowali hasło "this is China", czasem skracane do "TIC, baby" jako wyjaśnienie tego, dlaczego nigdy nic nie jest tu takie, jak być powinno.
Żeby nie było - dyskusję tę prowadziłem z dwójką studentów po lekcji. Mój kontrakt wyraźnie zabrania mi uczenia o polityce (co czasem naginam albo łamię), prawach człowieka i religii (w znaczeniu "nie będę wygłaszał kazań ani nawracał na swoją wiarę").
Ot - TIC.
Z innych wiadomości: obejrzałem w końcu pierwszego Terminatora. Dobry film. Może nie tak fajny jak dwójka - ale chyba lepszy.
sobota, 24 listopada 2007
Piątek z Jackie Chanem
Ciągle ładnie, ciągle ciepło (temperatury za dnia w granicach 20-25 stopni).
Niektóre drzewa tracą wprawdzie liście - a i ze stawu z lotosami
<- spuścili wodę - ale tylko niektóre. Wciąż coś kwitnie, ptaki śpiewają i w ogóle - fajnie jest.
Rybki też tam mają ->
Wieczorem zjawiliśmy się (ja i Christian, pan Yu i Joseph z uniwersytetu oraz Fuschia i Wei Hao) na kolacji w pobliskim hotelu, na zaproszenie władz Nanhai. Było o tyle miło, że zaproszeni byli chyba wszyscy zagraniczni nauczyciele w dzielnicy, więc i piątka znajomych z Pekinu (Ronja, Julian i Kiran oraz Siff i Tracey o których dotąd nie wspominałem). Po kolacji zabrano nas autokarem do Kantonu na ceremonię otwarcia jakiegoś
<- były fajerwerki, parada platform prezentujących różne prowincje, układy choreograficzne, śpiewacy i śpiewaczki, dziesiątki jak nie setki statystów... a wszyscy, o, tacy malutcy bo
W filmach wyglądał na wyższego...
Dzisiaj z kolei tęskniłem za domem, nic mi nie wychodziło, obiad na stołówce był paskudny a jak zacząłem szykować lekcję na poniedziałek to przesiedziałem 4 godziny na Wikipedii i nic w końcu nie zrobiłem.
Zły dzień i tyle.
środa, 21 listopada 2007
Niedziela: Xiqiao - wzgórza, lwy i Budda
Jednak w sobotę wieczorem Christian poinformował mnie, że nie idzie ze względu na złe samopoczucie. Ponieważ nie chciałem samotnie stawić czoła diabli wiedzą ilu studentom zacząłem szukać towarzystwa. Na szczęście Mads nie miał nic przeciwko małej wycieczce.
W niedzielę rano spotkaliśmy się na uniwersytecie – Mads, Dora i jeszcze dwie studentki no i ja. Po pospiesznym śniadaniu (jiao zi) ruszyliśmy do autobusu. Jedzie się tam z godzinę – a tuż przed Xiqiao trzeba przekroczyć rzekę (ponoć nazywa się Wielka Rzeka Xiqiao...). Mostem.
Tyle tylko, że na moście trwały jakieś prace – i choć ruch nie był wstrzymany, w tę i z powrotem ciągnęły sznury samochodów i motocykli – to autobusy akurat nie mogły przejeżdżać, co dodatkowo wydłużyło podróż o przymusowy spacer.
Przynajmniej rzekę sobie obejrzeliśmy. Brudna jak wszystkie inne ale to nie powstrzymuje rybaków.
Od lewej Dora, Mads, Michen i... nie wiem. /\
Na samym początku humor popsuł mi widok trzech niedźwiedzi przetrzymywanych w czymś, co wyglądało jak opróżniony basen – i to niewielki. Bezzębne niedźwiedzie zabawiają turystów robiąc stójki, turyści nagradzają je czipsami i tym podobnym. Nie wiem, czy misiom zęby wypadły od takiej diety czy też miejscowi oprawcy usunęli je dla bezpieczeństwa ale spaskudziło mi to nastrój okropnie. Niby wiedziałem, w jakich warunkach Chińczycy trzymają zwierzęta ale wiedzieć a zobaczyć to dwie różne rzeczy.
Nazwa „Foshan” przekłada się na „góra Buddy” – i to właśnie od jednego ze wzgórz koło Xiqiao miasto wzięło nazwę. Ktoś wpadł na pomysł by czubek zwieńczyć ogromnym posągiem. Jakby pomysł ten zrealizowano dwieście, trzysta lat temu to byśmy się teraz zachwycali a tak... no cóż.
Wokół położonej trochę niżej świątyni wciąż trwają jakieś prace więc to też dość niedawny projekt. Michen (jedna ze studentek; sama wymyśliła swoje angielskie imię) powiedziała, że dziesięć lat temu budynek nie był jeszcze ukończony.
Studentki składały ręce i kłaniały się przed niektórymi posągami. Zapytane o to, czy są religijne odparły, że „tak naprawdę nie, ale kiedy już są w świątyni to składają pokłon”. Mads skomentował to mówiąc, że jako protestant nie modliłby się w katolickim kościele ale studentki niezbyt rozumiały, o co mu chodzi. Ot, różnica obyczajów.
W pobliżu inni odwiedzający odpalali strzelające fajerwerki by odpędzić pecha, zarzucali tasiemki z życzeniami na drzewa oraz wypuszczali złote rybki na wolność (co ponoć przynosi szczęście).
Przy czym wypuszczano je do zamkniętego oczka wodnego – a w położonym tuż obok kiosku można kupić złote rybki do „uwolnienia.” Co prawda nie doczekaliśmy się aż właściciel kiosku odławiał rybki z oczka na powtórną sprzedaż ale też nie trzeba bujnej wyobraźni by przewidzieć taki scenariusz.
Ot, biznes.
Oprócz tego w parku jest sporo mniejszych ogrodów – brzoskwiniowy, bambusowy, herbaciany (chociaż herbaty tak naprawdę tam nie było) – i
pewnie jeszcze parę atrakcji które pominęliśmy, między innymi "Rocky Memorial Hall" w którym prawdopodobnie nie chodziło o Rocky'ego.
Naszym ostatnim przystankiem był pokaz kung fu i tańczących lwów. Kung fu ograniczyło się do młodych adeptów pojedynczo prezentujących cztery formy, lwy zaś nie tyle tańczyły co skakały ze słupka na słupek – ale już samo to było całkiem imponujące.
A na początku drogi powrotnej na pętli autobusowej Mads złapał kieszonkowca, ale od razu wypuścił go na wolność. Na szczęście?
wtorek, 20 listopada 2007
Sobota: Shiwan - ceramiczne zagłębie
W sobotę wraz z Julianem i Kiranem wybrałem się do Shiwan – obecnie jednej z dzielnic Foshan a nie tak znowu dawno (bo jeszcze na początku XX wieku) miejscowości słynącej ze swych garncarzy i garncarni.
<- Shiwan. Daszki z prawej osłaniają jeden z pieców.
Obecnie jest tam muzeum garncarstwa. Na jego terenie oglądać można dwa zachowane „smocze
piece” do wyrobu ceramiki. Wybudowane w czasach dynastii Ming (gdzieś około XV wieku), ponoć odkąd zaczęły działać – nigdy nie wygasły. Dookoła pieców składują drewno, więc kto wie - może faktycznie wciąż podtrzymują ogień? Na pewno od jednego z nich biło przyjemne ciepełko.
W samym muzeum oprócz informacji na temat całego procesu wytwarzania jest również kilka wystaw ceramiki, w tym współczesnej – a nawet gościnna wystawa „sekretów błękitno-białej ceramiki australijskiej”. Nazwa co prawda ciekawsza od samej wystawy ale reszta muzeum nie zawiodła oczekiwań.
Zwiedzało się o tyle fajnie, że w ¾ wnętrz nie było żadnych strażników – a zatem nie było tego irytującego patrzenia na ręce jak w większości muzeów, gdzie stróże traktują wszystkich zwiedzających jak patologicznych kleptomanów albo i gorzej.
Dookoła zachowało się dużo starych domków mieszkalnych – piętrowe, murowane, ciasne, z niesamowicie wąskimi przejściami pomiędzy jednym domem a drugim. Nadal są zamieszkane. Przyuważony przez okno kolorowy telewizor wydał się nam strasznie anachroniczny.
Tuż obok muzeum jest uliczka sklepikarzy – a w każdym punkcie ceramiczne cuda, od malutkich (i szkaradnych) zwierzątek, przez setki różnych figurek, waz i dzbanów po zakutych w zbroje
wojowników i owczarki niemieckie naturalnej wielkości (też szkaradne).
Krasnali ogrodowych brak.
W pobliżu jest również świątynia buddyjska – nowiutka a zatem niezbyt ciekawa, choć, tak jak uliczkę ze sklepami i budynki muzeum, wybudowano ją w stylu sprzed kilkuset lat. Świątynia znajduje się na wyspie na sztucznym jeziorze. Dookoła prowadzone są jakieś prace budowlane, wejście na most prowadzący na wyspę odcięte było blaszaną przegrodą.
Żeby było zabawniej my kombinowaliśmy, jak dostać się na wyspę a grupka Chińczyków po drugiej stronie – jak ją opuścić. Wreszcie zjawiła się jakaś starsza pani która rzeczoną przegrodę przechyliła w poprzek i kazała nam wszystkim przejść w kucki pod spodem.
Ot, Chiny.
Wieczorem zaś wraz z Christianem poszedłem na koncert chóru mnichów buddyjskich. Akompaniowała im orkiestra oraz mający dwukrotną przewagę liczebną chór klasyczny. Niektóre kawałki wykonywał tylko jeden podmiot, niektóre dwa a czasem wszystkie trzy - i wszystko brzmiało świetnie... choć sutry mnichów jednak trochę nie z tej bajki jako, że orkiestra i chór poruszały się gdzieś między Tan Dunem a Johnem Williamsem - a mnisi swoje. Ale i tak koncert był bardzo sympatyczny,
poniedziałek, 19 listopada 2007
Czasu brak...

i trójką moich studentek spędziliśmy pół dnia na górze Xiqiao - ot, ogromny park pod miastem.
<- zwiastun - ja gdzieś w ww parku
czwartek, 15 listopada 2007
Fauna osiedla południowochińskiego
<- miau. Kotów mają tu dużo. Mogę tylko mieć nadzieję, że ich przeznaczeniem nie jest talerz.
<- Karaluch (jeden z). A to z naszego mieszkania. Mamy ich sporo. Wyłażą głównie nocą. Po okresie zaciekłego tępienia teraz zazwyczaj je
A to Herman ->
Tyle tylko, że nie mam pojęcia,
czy mamy jednego gekona od początku
czy też co i rusz jakiś inny tu wpada.
Ale jeśli to Herman to wreszcie urósł na tyle,
że mogę przestać się o niego bać.
Na początku był dużo mniejszy od karaluchów.
środa, 14 listopada 2007
Flora wsi południowochińskiej
wtorek, 13 listopada 2007
Profile: Ida i Mads
Ida wybór studiów ma jeszcze przed sobą i jest w tym wyborze równie nie utwierdzona co ja w zeszłym roku. Przyjechała tutaj żeby się zastanowić i nie jest o krok bliżej podjęcia decyzji niż
przed wyjazdem.
Mads poświęcił dwa lata na filozofię a teraz zamierza przerzucić się na inżynierię. Przed wyjazdem spotykał się z dziewczyną polskiego pochodzenia co sprawiło, że po pierwsze orientuje się w polskiej historii (a prowadzimy często długie rozmowy o paralelach historii Danii i Polski – w skrócie „kiedyś mieliśmy wszystko ale...”) a po drugie – niemal wymawia moje imię prawidłowo.
Niemal.
Poza tym jest kinomanem więc znowu – jak w wypadku Kirana – zawsze jest o czym pogadać.
Aha - komuś w gronie pedagogicznym powiększyła się rodzina bo na biurku czekały na mnie takie oto malowane jajka:
poniedziałek, 12 listopada 2007
Weekend w Kaiping
Koło 18.00 wyruszyliśmy z Foshan – Ida, Kiran, Mads i ja. Autokarem na dworzec w Kantonie, stamtąd po niecałym kwadransie autokarem do Kaiping.
Miasto leży ok
Taksówkarz zawiózł nas pod hotel który wyglądał na drogi a następnie pod kolejny, który wyglądał na trochę mniej drogi. Okazało się jednak, że trzyosobowy pokój można wynająć za 200 RMB, kiedy więc wcisnęliśmy się do niego we czwórkę wypadło po 50 na łebka – tylko 10 yuanów więcej niż w Makau a standard nieporównanie wyższy. Wygodne łóżka, telewizor z którego ani razu nie skorzystaliśmy, świetny widok na rzekę a do tego bardzo ładna łazienka. Niczego więcej nam nie było potrzeba.
Kaiping sam w sobie jest zaskakująco nieciekawy – ot, miasto jak każde inne na południu Chin, niewiele się różniące od Foshan ot choćby. Główną – jeśli nie jedyną – atrakcją regionu są diaolou – strażnice wybudowane na przełomie XIX i XX wieku przez wracających z zagranicy Chińczyków. Wszystkie zbudowane na planie kwadratu, każda po kilka pięter, nierzadko zaopatrzone w okrągłe stróżówki zwieńczone kopułkami - Lonely Planet opisuje je jako „rzymsko-bizantyjskie”. Może. Wątpliwościom nie ulega to, że architektura regionu jest unikalna. Wszędzie poza miastem wznoszą się diaolou – po jednej, dwóch na wioskę, czasem więcej. W okolicy zachowało się ich 1833 (wzniesiono ponad trzy tysiące ale czas, zaniedbanie, tajfuny i trzęsienia ziemi robią swoje).
Nawet zwykłe domy mają w sobie coś zachodniego – niektóre wyglądają na prawie kolonialne – a całe wioski w tym stylu robią niezapomniane wrażenie.
Po okolicy można poruszać się taksówkami (tak drogo, że aż strach!), publicznymi autobusami (tak wolno, że aż strach...) i prywatnymi mikrobusami – wygodne rozwiązanie pośrednie. Trzeba tylko targować się o cenę ale z drugiej strony to nic nowego.
Naszym pierwszym celem w sobotę był Ogród Li – założony w 1936 roku przez Xie Wei Li, Chińczyka z Ameryki. Tutejsze budowle były rezydencjami zamożnych miejscowych. Obecnie ogród jest atrakcją turystyczną a znajdujące się tu diaolou są jednymi z niewielu odnowionych.
Pociąga to za sobą opłatę za wstęp oraz tabuny chińskich turystów. Zresztą cała okolica znalazła się parę lat temu na liście Światowej Spuścizny Kulturowej UNESCO więc ilość turystów wzrosła - ale przynajmniej nawet w małych wioskach są schludne publiczne toalety. Coś za coś.
W Ogrodzie Li można wejść do kilku budynków – wnętrza teoretycznie zachowano w pierwotnym stanie, w praktyce oznacza to, że w większości pomieszczeń stoi jeden mebel, kilka innych służy za ogrodzone barierką wystawy a każdy przedmiot ma własną tabliczkę z opisem.
Ale i tak wschodnio-zachodni wystrój robi zabawne wrażenie. Rozkładane leżanki, oprawiane zdjęcia Chińczyków w garniturach – a na ostatnim piętrze ołtarzyk dla przodków.
Aha, powracający emigranci przynieśli ze sobą również zachodnie toalety – wynalazek który tak naprawdę nigdy nie podbił Chin.
Niespodziewaną atrakcją okazały się złote rybki w jednym z kanałów. Karmione przez turystów (tuż obok jakiś Chińczyk sprzedaje paczki czegoś przypominającego groszek ptysiowy – złoty interes a na dodatek pracownicy ogrodu nie muszą sami karmić karpi), kiedy tylko coś wpadnie do wody zbijają się w kotłującą masę do tego stopnia, że niektóre sztuki wypychane ponad powierzchnię wody prześlizgują się po grzbietach pozostałych (znany z koncertów crowd surfing). Wskakują również na pierwszy stopień schodzących nad wodę schodków o ile tylko rzucić tam coś do jedzenia – co też robiliśmy, określając to mianem „motywowania ewolucji”...
Z Ogrodu Li przejechaliśmy mikrobusem do wioski Zi Li – według LP skupiska 15 strażnic. Możliwe, nie liczyliśmy. Lonely Planet nie poinformował nas jednak o tym, że aby wejść na teren wioski – a mówimy tu nie tylko o głównej wiosce ale i luźno rozrzuconych na sporej przestrzeni budynkach oddzielonych polami i pastwiskami – należy uiścić opłatę w wysokości 50 yuanów.
Kiran był tym faktem tak zawiedziony, że namawiał nas na obejście strażników. A ponieważ nikt z nas jeszcze nie wkradał się do wioski a na wszystko kiedyś przychodzi czas – namówił nas. Była to kwestia przekroczenia wyschniętego (na szczęście) kanału, brodzenia w mule i obejścia stawu rybnego ale zabawy było przy tym sporo a i satysfakcja z zaoszczędzenia pieniędzy i pokonania systemu – ogromna.
Górujące nad złotymi polami diaolou prezentują się niezwykle malowniczo. Pogoda była świetna – w ogóle to najładniejszy listopad jaki dane było mi przeżyć – ciepło, słonecznie, błękitne, bezchmurne niebo nad nami... Okazało się, że to okres sianokosów. Mieszkańcy ścinają zboże, młócą, suszą ziarno na ulicach – to ostatnie jest bardzo fotogeniczne. Rozgarniają ziarno (grabiami) tak, by zalegało niezbyt grubą warstwą, kilkakrotnie je mieszają, tak, by wszystkie ziarna wysuszyły się równomiernie (też grabiami), do tego bezustannie odpędzają wygłodniałe kury – też grabiami...
Najwyższa strażnica w wiosce jest otwarta dla zwiedzających – niestety, wstęp tylko za okazaniem biletu więc ta atrakcja nas ominęła.
I tu jednak nie ominęły nas za to tłumy Chińczyków – w tym tuziny profesjonalnych fotografów (a przynajmniej z profesjonalnym sprzętem). Praktycznie każda chłopka pracująca na polu miała swojego fotografa. Wyglądało to absurdalnie.
Pochodziliśmy jeszcze trochę po okolicy. Zwiedziliśmy miejscową szkołę – składała się tak z nowych budynków jak i głównego pawilonu co najmniej z przełomu wieków (i nie mam na myśli przełomu XX i XXI wieku) – a także jednej diaolou choć nie wiem, czy odbywają się tam zajęcia.
Wreszcie zdecydowaliśmy się ruszyć w drogę powrotną. Było to o tyle problematyczne, że wcześniej odprawiliśmy jednego kierowcę mikrobusu z kwitkiem bo żądał zdecydowanie za dużo. Akurat szliśmy wśród zarośli ku szosie kiedy ową szosą nadjeżdżał wycieczkowy autokar. Pół żartem zasugerowałem, byśmy załapali się na ten. Ku memu zdumieniu Kiran ruszył biegiem, za nim Ida, po sekundzie albo dwóch, mrucząc „czemu nie” – ja.
Ku memu jeszcze większemu zdumieniu autokar pełen ok 30-letnich chińskich pracowników korporacyjnych zatrzymał się i przyjął nas na pokład.
Kierowca się uśmiechał, pasażerowie też, my też. W ogóle śmiechu było co niemiara. Koło Ogrodu Li – który był celem wycieczki – przesiedliśmy się do mikrobusu i wróciliśmy do hotelu.
Wieczorem ruszyliśmy na miasto – ot, spacerkiem, bez celu. Z godzinkę siedzieliśmy wokół stolika który rozłożył dla nas właściciel sklepu w którym się zaopatrzyliśmy. Kiran rozmawiał z nim po mandaryńsku, my słuchaliśmy w niemym podziwie. Potem Mads powziął za cel stworzenie chińskiej piosenki do picia („drinking song”) bo ów właściciel obwieścił nam, że Chińczycy mają tylko rozmaite gry towarzyszące piciu („drinking games”).
Rezultatem starań Madsa i Idy było „wo ai butonren” – mniej-więcej „I like Chinese” przełożone na mandaryński. Oprócz tego wersu reszta składała się z losowych chińskich słów śpiewanych w rytm piosenki Erica Idle’a.
Jeszcze później Mads i Kiran zaprezentowali właścicielowi sklepu i jego synowi swoje tai chi. Podobnie jak w trakcie całego wyjazdu – śmiechu było co niemiara.
Wraz z Idą wypróbowaliśmy też pierwszy lepszy napotkany po drodze klub. Rzecz jasna jako cudzoziemcy od razu znaleźliśmy w centrum zainteresowania ale po 10 minutach się zwinęliśmy – za głośno, za duszno (sztuczny dym – a byliśmy tuż przy produkującej go maszynie) i o wiele, wiele za tłoczno.
Za to sprężysty parkiet to fajny wynalazek.
Niedzielę rozpoczęliśmy od opuszczenia hotelu około południa. Zostawiliśmy bagaże w recepcji i ruszyliśmy na miasto na brunch.
Zastanawialiśmy się, czy nie ruszyć w drogę powrotną ale ostatecznie zdecydowaliśmy się obejrzeć najwyższą, dziewięciopiętrową diaolou w wiosce Jin Jang Li. Jazda autobusem (kiedy już dojechaliśmy na pętlę, znaleźliśmy właściwy i doczekaliśmy się aż ruszy) trwała pewnie z godzinę ale widok z okien wynagradzał wszystkie niewygody – co i rusz jakaś diaolou.
Wioska była oddalona od szosy o dobry kilometr albo dwa – droga prowadzi między bambusowymi zaroślami. I znowu – słońce, błękitne niebo, złote pola, bambus zielony... poezja.
Całą wioska – murowana. Trzy diaolou na drugim jej skraju górują nad okolicą. Między budynkami – metr, czasem pół metra przestrzeni... a budynki i tak mają balkony, co z tego, że niemal się ze sobą stykające.
Tutaj również suszyli ziarno i odganiali kury. I też wyglądało to malowniczo.
Najwyższa strażnica jest faktycznie całkiem wysoka. I malownicza. A na dodatek jest przytulnym schronieniem dla masy szerszeni ale paskudy pozostają we w miarę pokojowych kontaktach ze zwiedzającymi. Przynajmniej kiedy tam byliśmy nikt nie padł ich ofiarą.
Weekend był zdecydowanie udany. Pogoda świetna, krajobraz „wsi spokojnej, wsi wesołej” – co podkreśliłem już chyba z pięć razy – malowniczy, ekipa wesoła. Wrażenia nie popsuł nawet niezbyt udany powrót – kupiliśmy bilety na autokar jadący bezpośrednio do Foshan (żeby uniknąć półgodzinnej trasy Kanton-Foshan) ale autokar z niewiadomych przyczyn spóźnił się o półtorej godziny. Pech. Ale i tak było super – mamy już plany na następny wypad, może za dwa tygodnie ale nic nie piszę żeby przypadkiem nie zapeszyć.
piątek, 9 listopada 2007
Nagła wycieczka
Wracam jutro - pojutrze, możecie się spodziewać relacji w przyszłym tygodniu.
Kończę już bo za moment powinienem ruszać.
Bez odbioru.
środa, 7 listopada 2007
Jesień, jak to tak?
Mimo to nie licząc paskudnie deszczowego 31 października i okrutnie chłodnego 1 listopada pogoda jest śliczna - słonecznie i ciepło. Co i rusz chodzę do parku bo przyjemniej się tam lekcje przygotowuje niż mieszkaniu.
Tak jak wszędzie zdarza się, że zaczepiają mnie Chińczycy chcący poćwiczyć angielski. Ostatnio był to kelner Bob. Tutaj przynajmniej są to uczciwi ludzie którzy naprawdę chcą tylko poćwiczyć angielski - w Pekinie kończyło się to próbą sprzedaży czegoś albo grubym przekrętem (długa historia na inny wpis, przypomnijcie mi kiedyś).
Niektóre drzewa tracą liście ale zdaje się, że wegetacja trwa tu cały rok. Ciągle coś kwitnie, dookoła jest sporo zieleni. Bardzo sympatyczne miasto. Nanhai to oficjalnie dzielnica Foshan ale zdaje się, że zostało założone wcześniej. Dlatego też dumni mieszkańcy nadal mówią o "Nanhai City"
Recenzja: Shoot'em Up

"Shoot'em Up" przekroczył moje najśmielsze marzenia. Tytuł mówi zresztą wszystko.
Jako zapalonemu graczowi nie zdarzyło mi się jeszcze użyć porównania do gry komputerowej w pejoratywnym sensie ale ten film nie daje mi wyboru: szczątkową fabułę poznajemy w czasie kilku przerywników kiedy postaci mogą ze sobą porozmawiać nie będąc zagłuszanymi przez wystrzały. Czas między tymi przerywnikami zaś wypełnia Clive Owen zabijający tuziny (nie przesadzam - nie wiem, ile trupów pada w tym filmie na ekranie ale jest to mocny pretendent do tytułu rekordzisty) bezimiennych przeciwników, diabli wiedzą skąd się biorących. Ot, co jakiś czas bardzo zły Paul Giamatti wyciąga komórkę, dzwoni gdzieś, mówi "potrzebuję więcej ludzi" a po chwili zjawia się kolejny oddział.
W zasadzie streściłem właśnie połowę filmu. Jest jeszcze Monica Bellucci i nędzny wątek romansowy ale kto by się nim przejmował.

Powyższe nie znaczy jednak, że na pewnym poziomie film mi się nie podobał. Na pewno jest rozbrajająco śmieszny przez piramidalne stężenie absurdu. Poza tym kilka akcji jest dość pomysłowych i efektownych - a na dodatek jeszcze nigdy nie widziałem na ekranie człowieka zabitego marchewką. To przebija nawet kubek herbaty z "Kronik Riddicka"...
Profile: Christian, Ronja, Julian, Kiran
Niemiec, rocznik 1986. Zainteresowany Wschodem - od roku uczy się chińskiego, praktykuje jogę, myśli o studiowaniu tradycyjnej chińskiej medycyny.
<- Christian w kantońskim metrze.
*
Zgodnie z niemieckim obyczajem po liceum musiał w ten czy inny sposób rozliczyć się z armią - wybrał służbę zastępczą i zeszły rok przepracował w szpitalu, dlatego też wybór studiów jeszcze przed nim. Nie zazdroszczę.
Christian to miły gość, dbający o dobrą kondycję fizyczną i psychiczną. W wolnym czasie zazwyczaj uczy się chińskiego lub czyta hinduskie traktaty o jodze. Kładzie się spać o dziesiątej wieczorem. Jeśli dodać do tego nasze niemal całkowicie rozmijające się harmonogramy zdarza się, że nie zamieniamy więcej niż dwóch zdań przez cały dzień.
Nie, żeby mi to przeszkadzało.
Ronja, Julian i Kiran to trójka Niemców uczących w pobliskiej szkole średniej. Roczniki,
Cała czwórka przyleciała tu tylko na pół roku więc za trzy miesiące przyjdzie mi się z nimi pożegnać.
poniedziałek, 5 listopada 2007
Znalezione w Internecie
Z Chinami nie ma to nic wspólnego ale nie mogłem się powstrzymać przed zamieszczeniem tu linki do krótkiego filmu prezentującego nowojorską szkołę Jedi, niedawno obchodzącą drugą rocznicę istnienia.
Urocze.
niedziela, 4 listopada 2007
Weekend (i recenzje filmowe)
Na tyle ciepło, że wybrałem się do pobliskiego parku – ot tak, by pochodzić i porobić zdjęcia kwiatkom. Może to mało ekscytujące ale przyjemne – a i park całkiem ładny, z jeziorkiem i skałkami. Miło się tam spędza czas.
Wieczorem zadzwoniła Ida mówiąc mi, że idę na karaoke. Z takim stwierdzeniem ciężko się kłócić więc zebrałem się szybko i po krótkim spacerku (15 minut marszem) byłem już pod Eksperymentalną Szkołą Średnią – miejscem zbiórki. W silnej grupie (Duńczycy: Ida, Mads, John i Mathias, zresztą jedyny członek całego programu którego serdecznie nie lubię; Brytyjczycy: Emily i Graham, oboje uczą w Eksperymentalnej; oraz Kathy i Kiran) wybraliśmy się do budynku KTV (tymi trzema literkami oznaczone są w Chinach miejsca z karaoke). Po drodze – jak zwykle kiedy w grupie znajduje się Mads – zaczęło się przerzucanie stereotypami narodowościowymi. Ciężka sprawa, biorąc pod uwagę, że nie mamy żadnych stereotypów o Duńczykach, mogę więc tylko powtarzać, że nie obchodzą nas do tego stopnia, że nie chciało nam się wymyślać stereotypów.
<- Graham, Ida i Kathy
Zdążyliśmy się również ponabijać z mijanego po drodze „zakładu fryzjerskiego” z przyćmionym, czerwonym oświetleniem, jednym fotelem, zerem luster i tuzinem „fryzjerek” w mini rozwalonych na kanapach. Zaraz potem przyspieszyliśmy kroku bo na nasz widok wśród „fryzjerek” zaczęło się poruszenie a nie chcieliśmy, żeby wyległy za nami na ulicę (Makau się przypomniało).
W budynku KTV wynajęliśmy niewielki pokoik, zamówiliśmy piwo i przekąski i – po jednym falstarcie – zaczęliśmy.
Od lewej: Joseph, John, Mads, Mathias, Emily, Kiran i znowu Ida->
Samo śpiewanie jest całkiem zabawne – nieznajomość utworu rzadko bywa przeszkodą. Ale jeszcze zabawniejsze są niektóre wersje piosenek i większość „teledysków”. „Beat it” wykonywane przez nikomu nieznaną wokalistkę albo sceny z „Desperado” jako teledysk do „Hotel California”... a to tylko czubek góry lodowej.
W sobotę spotkałem się z Song Fang Xin, dość przypadkowo tydzień wcześniej spotkaną w autobusie studentką japonistyki z Kantonu. Poszliśmy do jednej z japońskich restauracji koło Wal*Martu specjalizujących się w kluskach (ramen). Bardzo smaczne, następnym razem może przyjdę tu na sushi.
Żeby nie było blamażu pożyczyłem od Christiana sto yuanów (zostało mi bardzo niewiele a transfer z Polski idzie ponad tydzień...) więc byłem przygotowany na uiszczenie rachunku (na modłę chińską – płaci jedna osoba) jednak płaciła Fang Xin - ku memu lekkiemu zażenowaniu. No nic, następnym razem się zrewanżuję.
Po obiedzie wybraliśmy się do Parku Sztuki Współczesnej – nazwa zdecydowanie na wyrost. „Park” to pas zieleni dookoła rozległego jeziora pomiędzy nowopowstałymi – i wciąż powstającymi – osiedlami. Drzewa ledwo co zasadzone, rzadkie, trochę łyso... ale spacer, mimo wszystko, sympatyczny.
Ledwo wróciłem do siebie a zadzwonił Julian, przypominając, że mieliśmy iść do „DVD heaven”. Tak to miejsce określił jeden z zagranicznych nauczycieli z poprzedniego semestru – na piętrze pewnego bazaru z elektroniką jest z 5 albo 6 punktów z tanimi (bo podrabianymi...) DVD, jeden koło drugiego.
I znowu – pieszo pod Wal*Mart i autobusem „gdzieś” (to, że wiem jak gdzieś dojechać w żadnym wypadku nie oznacza, że byłbym w stanie wskazać to miejsce na mapie...).
Kupiłem trochę więcej niż zamierzałem – „Zodiak” („ten” „Zodiak” czyli film Finchera a nie „The Zodiac” z 2005 roku na który naciąłem się poprzednim razem) oraz kolekcja „Ojca Chrzestnego” były zaplanowanym zakupem ale już pierwszy „Terminator”, trzeci „Spider-Man” i „Shoot’em Up!” z Clivem Owenem były kupione pod wpływem chwili.
Wieczorną atrakcją była „niemiecka kolacja” (japoński obiad, niemiecka kolacja... do kompletu zabrakło włoskiego śniadania) przygotowana przez Juliana i Christiana – ot, własnoręcznie usmażone mięso, ziemniaczki z patelni i surówka. Surówka była zresztą gwoździem programu – Chińczycy gotują wszystkie warzywa Wszystkie. Zawsze.
Po kolacji obejrzeliśmy drugą połowę „Krwawego Diamentu” (tydzień wcześniej dysponowaliśmy tylko uszkodzoną kopią która w połowie zaczęła się strasznie zacinać). Film dobry choć przez afrykański (afrykanerski?) akcent Leonarda DiCaprio nie byłem w stanie skupić się na dialogach. Bez przerwy rozpraszał mnie tłumiony chichot.
Mój.
W niedzielę dla odmiany zorganizowaliśmy sobie piracki maraton – Piraci z Karaibów części druga i trzecia, w przerwie obiad w muzułmańskiej knajpce specjalizującej się w kluskach. Obiad świetny, maraton sympatyczny choć wszyscy jesteśmy jednomyślni co do tego, że drudzy Piraci to ciężkie przeżycie.
Osobiście uważam, że gdzieś tam jest świetny film ale trzeba by go okroić z minimum 45 minut niepotrzebnych i przekombinowanych scen akcji. Oraz nieudanych dowcipów których trochę, niestety, tam jest.
Poza tym cierpi z jeszcze dwóch powodów – braku logiki i spójności oraz tego, że w całości jest wyłącznie wprowadzeniem do części trzeciej. Nie ma jak obronić się jako osobny film, niestety.
A część trzecią lubię bardzo. Dialogi odzyskują część polotu z pierwszej części, postaci zachowują się jak powinny, wszyscy rozgrywają wszystkich innych przeciwko sobie... Bardzo sympatyczny film. I na dodatek wewnętrznie spójny. Przeszkadzają mi w nim tylko trzy elementy – powielenie Johnny’ego Deppa, scena, którą na własny użytek nazywam „atakiem 30-metrowej kobiety” na modłę klasyki sc-fi klasy B oraz paralotniarstwo z wykorzystaniem żagla z końcówki. Ale poza tym – bardzo lubię część trzecią. To już co prawda nie film o piratach, to po części film o morskich legendach a po części niemalże „Gwiezdne wojny” na morzu. Ale że „Gwiezdne wojny” lubię bardzo...
Na zakończenie wątku filmowego – parę dni temu obejrzałem wreszcie „Darwin Awards.” I znowu – film fajny, ale... ale główne postaci nie mają tam dla siebie wystarczająco wiele czasu. Sekwencje przedstawiające losy laureatów nagrody Darwina są zdecydowanie za długie. To raz. A dwa – wątek kryminalny stanowi dobre otwarcie filmu ale nie spodobało mi się wracanie do niego w końcówce. I tyle.