poniedziałek, 31 marca 2008

Wiosna, ach, to ty! A także: Dong Ling - Wschodni Grobowiec

Po tygodniu chmur, deszczu, szarugi i ponuractwa wreszcie wyszło słońce i zrobiło się cieplej.
Zakwitły forsycje (<-), zwane tutaj "ying chun hua", "kwiat witający wiosnę". A ja - po konsultacjach z rodzicami, braćmi i przede wszystkim Kaśką - postanowiłem pożegnać się z WTC. Pierwszy semestr był fajny, od trzech miesięcy zaś grali ze mną w kulki i pora to skończyć. Bilet w ręku, pozostaje znaleźć zielony kamień i w czwartek patrzeć jak Shenyang zostaje w tyle. Przenoszę się do Tianjin. Znowu trzeba będzie zmienić nagłówek blogu...

W ramach postanowienia „zwiedzać Shenyang póki tu jestem” w sobotę wybrałem się do położonego na obrzeżach miasta Wschodniego Grobowca, miejsca spoczynku Nuerhachiego, ojca Abachaja (mand. Huang Taiji).

Sobota była dniem intensywnych kontaktów z Chińczykami. Najpierw w autobusie zaczepiła mnie para studentów – ta rozmowa odbyła się po angielsku i przebiegała według standardowego schematu „skąd jesteś – co tu robisz – od jak dawna w Chinach – masz dziewczynę - co sądzisz o mieście w którym jesteśmy/Chinach – jak poprawić mój angielski?”. W tym akurat wypadku pominięto pytanie o dziewczynę za to pojawiły się pytania o „trudności napotkane w Chinach”.

No cóż, zazwyczaj są to Chińczycy. Odpowiedzi udzieliłem bardziej dyplomatycznej.

Następna rozmowa była mocno jednostronna – jakiś starszy Chińczyk który musiał usłyszeć naszą rozmowę wskazał mi przystanek na którym powinienem wysiąść (wcześniej niż wynikało to ze słów studentów), ja zdołałem mu tylko podziękować.

I wreszcie trzecia rozmowa, w całości po chińsku, z dwoma mieszkankami Shenyang które akurat szły do otaczającego grobowiec parku. Zaoferowały, że wskażą mi drogę. Zdołaliśmy się sobie przedstawić, ustalić, skąd jesteśmy i co robimy (w moim wypadku) a także zrobić zdjęcia przed pomnikiem przedstawiającym Nuerhachiego.

Jedna z owych Chinek powiedziała mi, że „Nuerhachi był Manchu i ja też jestem Manchu [Mandżurką]”.

To chyba był mój lingwistyczny rekord.

Dong Ling zbudowany jest na tym samym planie co Bei Ling (Północny Grobowiec) – prowadzi do niego długa droga biegnąca wzdłuż jego pionowej osi. Po drodze mija się kilka bram – są też posągi par zwierząt. Tym razem wielbłądy, konie, urocze tygrysy (<-) i lwy. Dalej coś nowego, trzeba pokonać 108 stopni – ponoć taka ich ilość dobrze wpływa na fengshui okolicy – by następnie minąć kilka pawilonów i dotrzeć do kwadratu murów zamykających plac otoczony kolejnymi pawilonami – Kwadratowe Miasto (->). A za nim jest już właściwa krypta, umieszczona pod otoczonym półokręgiem muru kopcem.

I podobnie jak w Bei Ling właściwej krypty zwiedzać nie można, można za to obejść kopiec dookoła.

A po kopcu biegała wesoło gromada jakiś gryzoni. Jedne robiły stójkę, inne wspinały się na drzewa; te drugie miały paski na grzbiecie, te pierwsze nie. Nie wiem, czy były to jakieś miejscowe świstaki czy coś zupełnie innego – w każdym razie wszystkie chowały się do nor przed tupiącymi Chińczykami (a trzeba zaznaczyć, że Chińczycy potężnie tupią) więc nie udało mi się żadnych dobrych zdjęć zrobić. Te muszą wystarczyć.


PS Jeszcze raz - wszystkiego najlepszego, bracie!

Brak komentarzy: