poniedziałek, 3 marca 2008

Pierwsze kroki w Shenyang

W pociągu spędziłem 34 godziny. Miały być tylko 32 ale mieliśmy opóźnienie i zamiast o trzeciej nad ranem do Shenyang dotarliśmy o piątej. Mówi się trudno.

W pociągu jak to w pociągu (->) – nie ma co robić więc śpi się tak długo, jak się da żeby droga szybciej zeszła. Przypuszczam, że byłem jedynym cudzoziemcem na pokładzie. Współpasażerowie nie byli mną na szczęście szczególnie zainteresowani – nie gapili się (zanadto), nie wołali „hello!”. Znalazło się dwoje znających angielski – jakiś student anglistyki oraz matka z dzieckiem z koi bezpośrednio pod moją – ale z nimi też specjalnie nie pogadałem. Ot, podróż jak wiele innych.

Krajobraz za oknem – a przejechałem pół Chin – składał się niemal przez cały czas z pól, fabryk i nieużytków. Nuda.

W Shenyang na dworcu czekał na mnie Rice – asystent szefa tutejszego biura WTC. Zawiózł mnie taksówką do mojego mieszkania – wynajęli je poprzedniego dnia. Dla mnie była to dobra wiadomość, oznaczała, że nie będę musiał wydawać pieniędzy na hotel. Mina mi zrzedła kiedy taksówka zatrzymała się pod zaniedbanym blokiem. (<-) Klatka schodowa stanowiła obraz nędzy i rozpaczy. Aby dostać się do mieszkania musieliśmy pokonać rachityczną, zamykaną na kłódkę kratę oddzielającą aneks kuchenny który dzielę z sąsiadami od klatki schodowej. Wreszcie znaleźliśmy się w moim mieszkaniu...

...które stanowiło miłą niespodziankę. Sympatyczne, kolorowe ściany, duża sypialnia z telewizorem (tylko ten materac delikatny niczym deska...), salonik z łazienką, malutka kuchnia z wieszakami na pranie... A wszystko – moje, z nikim nie muszę się dzielić.

Wcale fajnie.

Jest też kabelek z internetem ale – na razie – nie działa.

Jest też ironia losu. Tak, jak na południu nie było ogrzewania przez co cierpiałem okrutnie w styczniu i lutym tak tutaj nie mam klimatyzacji, przez co będę pewnie cierpiał w maju i czerwcu.

Rice wrócił tego samego dnia po jedenastej. Zaprowadził mnie do biura – przecznicę dalej, na 23 piętrze biurowca, fajny widok na centrum (->) – przedstawił trójkę pracownic, podjął zamawianym na telefon obiadem.

Przy okazji wyjaśniło się, że moje obowiązki będą polegać głównie na... uczeniu w szkółce którą Rice zorganizuje przy biurze. Czas przyszły – pierwsze dwa tygodnie mam dla siebie. Ponoć.

Dzień był dość słoneczny. Temperatura rzędu kilku stopni, przed południem prószył śnieżek. Naprawdę miła odmiana po guangdońskim nieustannym słońcu,

Po południu poszliśmy na policję załatwić mi pozwolenie na zamieszkanie. Pozwolenie otrzymałem, jeden problem z głowy. Zaraz potem z pomocą Rice’a kupiłem nową kartę SIM – mój nowy numer to (+86) 13504024364 jeśli kogoś to interesuje – po czym Rice wraz z którąś z asystentek (trochę potrwa zanim nauczę się ich imion) wrócił do biura, ja zaś zgodnie z jego sugestią poszedłem do mieszkania po laptop i dołączyłem do nich w biurze.

Rice chciał się przekonać, czy zdołam się w biurze podłączyć do Internetu. Zdołałem.

Rice – który ewidentnie o komputerach wie jeszcze mniej niż ja – chciał się przekonać, czy to, że nie mogę się połączyć z mieszkania to przypadkiem nie wina mojego laptopa.

A dlaczego piszę, że o komputerach wie jeszcze mniej niż ja? Bo jego rozwiązaniem na moje problemy była sugestia, żebym numer IP który laptop otrzymał z sieci biurowej wykorzystał do połączenia się z mieszkania...

Na Internecie w mieszkaniu zależy mi z kilku powodów – to, że biuro zamyka się o 17 a w weekendy w ogóle nie jest czynne jest jednym z najważniejszych. Musiałbym co prawda płacić 150 yuanów miesięcznie ale jestem skłonny to robić – pod warunkiem, że zdołam to połączenie doprowadzić do porządku.

Właściciel mieszkania nie miał pojęcia, co robić. W następnej kolejności skontaktujemy się z operatorem sieci – ale to dopiero po weekendzie.

Wieczorem wybrałem się do TESCO (trzy minuty piechotą z mieszkania) na ogromne zakupy. Oprócz zwykłych zakupów – picie, jedzenie, mydła, szampony itepe itede – musiałem kupić jeszcze stos wieszaków, kosz na śmieci, parę talerzy, kubków, łyżek, nóż... A czułem się przy tym coraz gorzej i gorzej.

Kiedy już wróciłem do mieszkania – obładowany torbami niczym juczny muł – zmierzyłem sobie temperaturę. 38 z hakiem.

Znowu.

No trudno. Aspiryna i do łóżka.

W sobotę chciałem zwiedzić najbliższą okolicę, połazić w tę i z powrotem żebym przestał się gubić w drodze z biura do mieszkania i na odwrót. Niestety, choć czułem się lepiej to nie ozdrowiałem do końca. Dlatego nie licząc krótkiego wypadu do TESCO (po czajnik elektryczny i gąbki do zmywania) – sobotę spędziłem w łóżku...

W niedzielę czułem się dobrze. Godzinami kręciłem się po najbliższej okolicy żeby zapoznać się z otoczeniem... a wieczorem położyłem się z nawrotem gorączki. Dobrze przynajmniej, że kupiłem sobie odtwarzacz dvd i nie muszę już oglądać filmów na laptopie, gdzie mogłem albo oglądać film w okienku wielkości dowodu osobistego (takiego nowego, plastikowego) albo pokaz slajdów na pełnym ekranie...

Brak komentarzy: