poniedziałek, 10 marca 2008

Nadal w Shenyang

Nie doczekałem się sobotniego telefonu ze szczegółami od Solaro. W niedzielę na wszelki wypadek indagowałem, czy dzisiaj przypadkiem nie powinienem stawić się w Harbinie. Odpisał, że „próbują innych rozwiązań” cokolwiek by to miało znaczyć.

Trochę szkoda – mieszkać bym tam nie chciał ale pozwiedzać – czemu nie?

Sobotni spacer zaniósł mnie pod ostatnią z atrakcji turystycznych w zasięgu spaceru – „gotycki kościół Nanguan, który od 1878 jest ozdobą dzielnicy Shenhe” jak wynika z tekstu Oli i Janka o Shenyangu. Kościół wypada wcale ładnie. Pasuje do okolicy jak pięść do nosa, podobnie zresztą jak Katedra Najświętszego Serca w Kantonie ale taka już chińska specyfika. A mówi się, że w Warszawie mamy chaos architektoniczny...

Zrobiło się ciepło. Gdyby tylko co chwila nie zrywał się mocny wiatr, wciskający do oczu i ust kurz, pył i plastikowe reklamówki byłoby całkiem ładne.


<- Puszczanie latawców to wciąż bardzo popularna w Chinach rozrywka. Wiele z nich kończy jak uwieczniony na zdjęciu nieszczęśnik, który chciał odpocząć na drutach wysokiego napięcia po drodze na południowe lęgowiska...

Wyżej wymienione nie powstrzymują Chińczyków, tłumnie wylegających na ulice. I choć niektórzy z nich grają w badmintona, ćwiczą tai chi lub spacerują z psami (w większości niskopiennymi – dominują pekińczyki i inne karłowate odmiany) to zdecydowana większość tłoczy się w pasażach handlowych, takich jak Zhong Jie, bodaj najdłuższy deptak w Shenyang. Galerie handlowe mało mnie interesują ale że przy tej ulicy mieści się lokal Laobian Jiaozi, pierogarnia o ponad stuletniej historii polecana przez Lonely Planet i Kaśkę (która odwiedziła Shenyang przede mną) to stawiłem czoła tłumowi...

Warto było. Menu co prawda było wyłącznie po chińsku więc zamówiłem losowe pierożki (upewniwszy się tylko, że w istocie zamawiam pierożki...) ale – nie żałowałem.

Po południu wraz z Ricem pojechaliśmy na spotkanie ze stażystami WTC. Po drodze Rice wskazał mi restaurację specjalizującą się w psach, burząc tym samym moje złudzenia co do tego, że najlepsi przyjaciele człowieka figurują tylko w południowochińskich kartach dań...

Pierwsza część spotkania odbyła się w mieszkaniu Holenderki Barbary i Australijki Diany. Lokum powoli wypełniało się ludźmi, przyszła Agnieszka więc było z kim po polsku porozmawiać. Wreszcie czternastoosobową grupą ruszyliśmy do pobliskiej knajpy gdzie obsługa po długim kombinowaniu zestawiła nam cztery stoły. Jeden Rice wiedział co właściwie jedliśmy ale było smaczne.

Trzecią, barową część spotkania zorganizowaliśmy w bardziej kameralnym gronie. Inni albo musieli wracać do swoich mieszkań (tak bywa kiedy mieszka się na terenie szkoły podstawowej – po 22 można nie wracać) albo po prostu nie mieli ochoty, także do baru dotarliśmy w siódemkę – oprócz Rice’a byli to Barbara, Agnieszka, Jessica (mieszkająca we Francji 19-latka o angielsko-francusko-hiszpańskim rodowodzie), Koen (Holender, późne lata dwudzieste) i Olav, 23-letni Norweg. Sam fakt, że potrafię ich już z imienia wymienić powinien świadczyć o tym, że się trochę zaznajomiliśmy (reszta tej czternastoosobowej grupy pozostaje na razie anonimowa...). Sympatyczni ludzie – szczególnie z Jessicą i Olavem mi się przyjemnie rozmawiało o filmach i serialach, ale czego innego można się spodziewać po osobach znających i lubiących „Firefly” i „Cowboy Bebopa”?

Pozostaje mieć nadzieję, że pozostaniemy w kontakcie.


PS „Vinci” ciągle w chińskich kinach (a przynajmniej ciągle widzę plakaty). Ciągle też kusi mnie by kupić dvd i przekonać się, że powstał chiński dubbing...

PPS Wreszcie znalazłem dobry sklep z dvd, wcale niedaleko mojego osiedla. Niestety, jak na Chiny jest drogi - filmy chodzą po 10-12 RMB. Przynajmniej wybór jest duży - jest teżsporo nowości.

PPPS „Juno” to bardzo sympatyczny film. Polecam.

2 komentarze:

kuba pisze...

bardzo fajne zdjecie z tubylcem grajacym w badmintona! respekt! szkoda, ze aparat znowu sie zabrudzil co widac w zdjeciu latawca...

Krzysiek pisze...

Wiem, wiem... ale na razie tylko na zbliżeniach to widać więc jeszcze się bardzo nie przejmuję...
Cieszę się, że badmintończyk się spodobał :)