wtorek, 8 lipca 2008

Świątynie, skorpiony i Mur, Wielki Mur.

Rodzinne zwiedzanie Pekinu, dzień trzeci:

Zaczęliśmy od zwiedzania świątyni lamajskiej Yonghegong. Powstała jako cesarska rezydencja, zamieniono ją w klasztor w 1744. Jak informuje tablica przed wejściem "przed 1949* Yonghegong nie była otoczona należytą opieką" zaś "dziesięć lat zamieszania - tak zwanej 'kulturalnej rewolucji' - przetrwała nienaruszona dzięki opiece Premiera Zhou Enlaia".
Pięknie.

Jak by się historia ze świątynią nie obchodziła widok jest niesamowity. Kilka kolejnych, coraz większych budynków z posągami wyobrażającymi różne aspekty Buddy - Buddę przeszłości, teraźniejszości, przyszłości, długowieczności, medycyny itd - aż po imponujący posąg stojącego Buddy. Wysoki na osiemnaście metrów, wyrzeźbiony z pojedynczego pnia białego drzewa sandałowego (!) robi niesamowite wrażenie.
Szkoda, że zdjęcie nie wyszło...

Po krótkim spacerze byliśmy już w pobliskiej, drugiej co do wielkości świątyni konfucjańskiej w Chinach. Oprócz przyjrzenia się samym budowlom mieliśmy również okazję obejrzenia wystawy poświęconej wpływowi myśli konfucjańskiej na Zachód. Najwyraźniej nawet Robespierre cytował Konfucjusza.
Z drugiej strony w tym samym tekście napisano, że pierwszą europejską konstytucją była ta francuska więc ja bym autorom nie wierzył.

Po sąsiedzku znajduje się Cesarska Akademia. Od czasu do czasu cesarz zasiadał pod widoczną na zdjęciu altanką (->) i wykładał. Usadzeni rzędami przed altanką uczniowie prażyli się na słońcu...

Wieczorem wybraliśmy się na spacer na Wangfujing, największą ulicę handlową Pekinu jeśli o zachodnie marki chodzi. Przy okazji trafiliśmy też na tzw night market - ciąg działających do późnego wieczora straganów z pysznościami z całych Chin. Wreszcie miałem okazję zjeść coś ciekawszego od węża który dotąd był ukoronowaniem mojej chińskiej kariery smakosza...

Na wypadek gdyby zdjęcie nie było dostatecznie wyraźne:
to są skorpiony na patyku.
Mięska tyle, co kot napłakał ale będzie co opowiadać...


Rodzinne zwiedzanie Pekinu, dzień czwarty:

Dzisiaj pojechaliśmy na Mutianyu, odcinek Wielkiego Muru który sprawdziłem w styczniu z Kubą. Podobnie jak w styczniu jechaliśmy z poleconym przez Janka panem Gao. Tym razem było to dla mnie duże osiągnięcie bo musiałem się z nim sam po chińsku dogadać i prawie mi wyszło. Tylko instrukcje jak dojechać do hotelu musiałem pozostawić w gestii recepcjonistki...
Mur zaś jak to Mur. Męczy kiedy po nim trochę dłużej pochodzić bo ciągle albo pod górkę albo z górki - a to żadna poprawa bo jeszcze bardziej obciąża kolana.
Babcia też zdobyła mur ->

Na dodatek było mgliście więc widoczność ograniczała się do jednego odcinka między strażnicami.
Przynajmniej dzięki babci wszyscy wyciągnęliśmy się na Mur gondolką zamiast się wspinać - a podejście ostre...
Ale i tak było fajnie. Tylko od natrętnych autochtonów spod straganów trzeba się było opędzać.

Autochton. W tle - osioł.

*- powstanie ChRL

Brak komentarzy: