niedziela, 6 lipca 2008

Powrót do Pekinu czyli do trzech razy sztuka

Wczoraj bladym świtem wyjechałem na pekińskie lotnisko by odebrać mamę, babcię i Karolinę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazły mnie krótko po moim przyjeździe - szczęśliwym, bo wylądowały na nowym, nieznanym mi terminalu a wskazówki które wydałem w sprawie miejsca spotkania dotyczyły starego...

Po radosnym przywitaniu się ruszyliśmy do hotelu. Umieszczony między trzecią a czwartą obwodnicą (ring roads - kilka koncentrycznych asfaltowych okręgów a w środku - Tiananmen i Zakazane Miasto), ukryty między mniejszymi uliczkami więc połowa taksówkarzy nie wie, gdzie ma jechać ale całkiem porządny. Mamy apartament z dwoma sypialniami, dwoma łazienkami, dużym salonem, telewizorem z anglojęzycznymi kanałami (BBC, CNN a nawet HBO) i - co najważniejsze - kabelkiem z internetem.

Po wprowadzeniu się i odpoczęciu po podróży pojechaliśmy obejrzeć Świątynię Niebios. Otaczający ją park prezentuje się teraz dużo sympatyczniej niż w styczniu - jest zielono i wcale przyjemnie. Tłumy Chińczyków gromadzą się i wspólnie grają na instrumentach, śpiewają, grają w karty, szachy (chińskie), badmintona i zośkę... czyli tak, jak w każdym chińskim parku.

Pod wieczór przeszliśmy się pobliskim hutongiem (hutongi to stara pekińska zabudowa - wąskie uliczki, parterowe domki - w większości wyburzona w czasie przedolimpijskiego poszerzania dróg), zjedliśmy kolację i wróciliśmy do hotelu.

Dzisiaj przyszedł czas na Tiananmen i Zakazane Miasto. Poprosiłem taksówkarza żeby zatrzymał się przy Qianmen (bramie na południowym końcu placu), tak, żebyśmy mogli obejrzeć plac w perspektywie i przejść go wzdłuż w drodze do bramy Tiananmen i położonego za nią Zakazanego Miasta.
Upał był niemiłosierny ale przynajmniej nie było parno. Zwiedzanie ze względu na babcię przebiegało etapami - od postoju do postoju - ale w końcu Zakazane Miasto zostało zwiedzone do końca. Nie zawiodło - podobało się i robiło wrażenie na wszystkich.

Za moment zaś wybieramy się na kolację. W planie - kaczka po pekińsku.
Cztery godziny później:

I po kolacji. Pojechaliśmy do restauracji której adres mama znalazła w samolocie w magazynie pokładowym - jak się okazało na tyle znanej, że po podaniu nazwy ulicy taksówkarz od razu zapytał, czy jedziemy na kaczkę po pekińsku.
Lokal znany i popularny - na stolik trzeba było czekać czterdzieści minut. Przesiedzieliśmy je w sąsiedniej herbaciarni, sącząc herbatę West Lake Dragon Well.
Kolacja była wyśmienita. Podano kaczkę po pekińsku (plasterki kaczki macza się w sosie śliwkowym i zawija w cienkie naleśniki z kawałkami cebulki i ogórka), rybę mandaryńską* w sosie słodko-kwaśnym, kuleczki z kaczej piersi i krewetki, ponoć z musztardą ale nie mogliśmy się jej doszukać.

Kolacja z herbatą kosztowały tyle, co moje miesięczne wydatki na wyżywienie i rozrywkę w Tianjinie ale że to akurat urodziny Karoliny były to nikt nie żałował.


*- "mandarin fish", nie znam polskiej nazwy gatunkowej.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

no super, mam nadzieję że na bieżąco będę mógł sledzić wasze Tour de China .
To ile razy i jakie kwiatki mam podlewać?
Całusy dla wszystkich
Tata