poniedziałek, 31 marca 2008

Wiosna, ach, to ty! A także: Dong Ling - Wschodni Grobowiec

Po tygodniu chmur, deszczu, szarugi i ponuractwa wreszcie wyszło słońce i zrobiło się cieplej.
Zakwitły forsycje (<-), zwane tutaj "ying chun hua", "kwiat witający wiosnę". A ja - po konsultacjach z rodzicami, braćmi i przede wszystkim Kaśką - postanowiłem pożegnać się z WTC. Pierwszy semestr był fajny, od trzech miesięcy zaś grali ze mną w kulki i pora to skończyć. Bilet w ręku, pozostaje znaleźć zielony kamień i w czwartek patrzeć jak Shenyang zostaje w tyle. Przenoszę się do Tianjin. Znowu trzeba będzie zmienić nagłówek blogu...

W ramach postanowienia „zwiedzać Shenyang póki tu jestem” w sobotę wybrałem się do położonego na obrzeżach miasta Wschodniego Grobowca, miejsca spoczynku Nuerhachiego, ojca Abachaja (mand. Huang Taiji).

Sobota była dniem intensywnych kontaktów z Chińczykami. Najpierw w autobusie zaczepiła mnie para studentów – ta rozmowa odbyła się po angielsku i przebiegała według standardowego schematu „skąd jesteś – co tu robisz – od jak dawna w Chinach – masz dziewczynę - co sądzisz o mieście w którym jesteśmy/Chinach – jak poprawić mój angielski?”. W tym akurat wypadku pominięto pytanie o dziewczynę za to pojawiły się pytania o „trudności napotkane w Chinach”.

No cóż, zazwyczaj są to Chińczycy. Odpowiedzi udzieliłem bardziej dyplomatycznej.

Następna rozmowa była mocno jednostronna – jakiś starszy Chińczyk który musiał usłyszeć naszą rozmowę wskazał mi przystanek na którym powinienem wysiąść (wcześniej niż wynikało to ze słów studentów), ja zdołałem mu tylko podziękować.

I wreszcie trzecia rozmowa, w całości po chińsku, z dwoma mieszkankami Shenyang które akurat szły do otaczającego grobowiec parku. Zaoferowały, że wskażą mi drogę. Zdołaliśmy się sobie przedstawić, ustalić, skąd jesteśmy i co robimy (w moim wypadku) a także zrobić zdjęcia przed pomnikiem przedstawiającym Nuerhachiego.

Jedna z owych Chinek powiedziała mi, że „Nuerhachi był Manchu i ja też jestem Manchu [Mandżurką]”.

To chyba był mój lingwistyczny rekord.

Dong Ling zbudowany jest na tym samym planie co Bei Ling (Północny Grobowiec) – prowadzi do niego długa droga biegnąca wzdłuż jego pionowej osi. Po drodze mija się kilka bram – są też posągi par zwierząt. Tym razem wielbłądy, konie, urocze tygrysy (<-) i lwy. Dalej coś nowego, trzeba pokonać 108 stopni – ponoć taka ich ilość dobrze wpływa na fengshui okolicy – by następnie minąć kilka pawilonów i dotrzeć do kwadratu murów zamykających plac otoczony kolejnymi pawilonami – Kwadratowe Miasto (->). A za nim jest już właściwa krypta, umieszczona pod otoczonym półokręgiem muru kopcem.

I podobnie jak w Bei Ling właściwej krypty zwiedzać nie można, można za to obejść kopiec dookoła.

A po kopcu biegała wesoło gromada jakiś gryzoni. Jedne robiły stójkę, inne wspinały się na drzewa; te drugie miały paski na grzbiecie, te pierwsze nie. Nie wiem, czy były to jakieś miejscowe świstaki czy coś zupełnie innego – w każdym razie wszystkie chowały się do nor przed tupiącymi Chińczykami (a trzeba zaznaczyć, że Chińczycy potężnie tupią) więc nie udało mi się żadnych dobrych zdjęć zrobić. Te muszą wystarczyć.


PS Jeszcze raz - wszystkiego najlepszego, bracie!

piątek, 28 marca 2008

Na wschodzie bez zmian...

To nie do końca prawda. Właśnie rozmawiałem z Solaro, znalazł dla mnie jakąś podstawówkę w Wenzhou, Zhejiang - prowincji na południe od Szanghaju. Czekam jeszcze na odpowiedź z Tianjin żeby porównać oferty. Najprawdopodobniej do niedzieli się wyjaśni co się ze mną stanie.

A w międzyczasie - poznajcie Anie, jedną z moich nielicznych shenyańskich uczennic.

Jak się przyjrzeć to widać, że na tej kartce narysowała
całkiem znośną karykaturę mojej skromnej osoby...

środa, 26 marca 2008

I co dalej, maturzysto?

Dostałem wypowiedzenie z biura WTC w Shenyang. Nie odpowiadała im moja "teaching
ability", o czym "ostrzegali mnie ale nic się nie zmieniło".
Ojej.
W tej chwili dostępne opcje przedstawiają się następująco: zostać w Shenyang i uczyć w zwykłej szkole językowej a nie w biurze (w tej chwili czekam aż Rice skontaktuje mnie z tą szkołą) lub zdać się na WTC i pojechać na następną placówkę którą mi znajdą (w tej chwili czekam aż Solaro da mi znać, że w ogóle mają jakąś placówkę), wreszcie - pojechać do Tianjin i znaleźć jakąś pracę tam. W tej chwili czekam aż pośredniczka Kaśki przeczyta moje resume i skontaktuje się ze mną.

Czyli, ogólnie rzecz biorąc, czeski film, nikt nic nie wie a ja czekam.
Czyli mniej więcej to samo co w styczniu i lutym...

wtorek, 25 marca 2008

Święta polskie – Wielkanoc

Kasia z Agatą przyjechały z Tianjin koło siódmej trzydzieści rano w sobotę. Czytelnikom którzy nie znają mnie osobiście – a ponoć i tacy trafiają od czasu do czasu na ten blog – należy wyjaśnić, że z Kasią znamy się od szóstego roku życia, nasi ojcowie pracowali w jednej firmie, z Agatą zaś Kasia poznała się w Tianjinie gdzie uczą się chińskiego.

Na dworcu okazało się, że nie ma pociągu który jechałby do Tianjin w niedzielę wieczorem a w poniedziałek – w ogóle. Stanęło na odjeździe niedzielnym o 18 a zatem niedzielny obiad który planowaliśmy już na starcie zamienił się w wielkanocne śniadanie.

Po zostawieniu rzeczy w moim mieszkaniu wyskoczyliśmy na śniadanie na rozstawiony o przecznicę od mojego osiedla bazar. Próbowaliśmy różnych placków mącznych i kukurydzianych i paru innych, trochę tylko tajemniczych rzeczy. Przy okazji kupiliśmy niezbędne owoce i warzywa, zaczęło się również uzupełnianie mojej zastawy.

Mieszkam w kawalerce. Po kawalersku.

Dlatego też, żeby można było urządzić wielkanocny posiłek i podjąć nim cztery osoby naraz w sobotę mój stan posiadania zwiększył się o garnek, sporą miskę na owoce (w zasadzie plastikową miedniczkę), cztery głębokie miski, kilka widelców i plastikowych łyżek i zestaw papierowych kubków. I pewnie jeszcze parę innych rzeczy o których zdążyłem już zapomnieć.

Po ugotowaniu marchwi i jajek oraz posiekaniu tych pierwszych oraz paru jabłek na surówkę poszliśmy na spacer uzupełniony o obiad w pierogarni Laobian jiaozi i poobiednią kawę (w moim wypadku – czekoladę) w Starbucksie a także kolejne zakupy.

Wkrótce po powrocie musiałem wyskoczyć do biura na lekcję z ośmioletnim Leo (drugi uczeń się nie pojawił).

Z powrotem w mieszkaniu zaczęliśmy ozdabiać jajka, w ramach przerwy i odpoczynku zaś skoczyliśmy na ostatnie tego dnia zakupy, tym razem w TESCO.

Żeby uczcić tak nasze spotkanie jak i zakończenie przygotowań wielkanocnych zorganizowaliśmy oficjalne próbowanie keksu od babci który przyszedł w paczce. Keks udał się znakomicie. Popijaliśmy go winem Dynasty, 16,90 yuanów za butelkę.

W przeliczeniu to prawie sześć złotych.


<- od prawej: Agata, Kasia i ja

Dzień zakończyliśmy seansem „Juno” – dziewczyny jeszcze go nie znały, ja oglądałem drugi raz a i tak podobał nam się w równym stopniu.

Żeby tradycji stało się zadość niedzielę zaczęliśmy z Agatą od wypadu na bazar po owoce. Agnieszka – uczestniczka programu WTC z poprzedniego semestru, od 7 miesięcy w Shenyang – dała znać, że się spóźni więc dla zabicia czasu zaczęliśmy oglądać pierwszy odcinek House’a. Na zasadzie „dziewczyny nie znają ale słyszały a ja mogę oglądać w kółko”. Obejrzeliśmy może dziesięć minut kiedy Kaśka zorientowała się, że surówka wypadłaby lepiej z chlebem. Wyskoczyliśmy więc – znowu – na targ. Jako, że pieczywo w naszym sensie tego słowa jakie można dostać w Chinach jest zawsze i nieodmiennie słodkie zdecydowaliśmy się na przetestowane poprzedniego dnia placki.

Zanim jeszcze wróciliśmy do mieszkania Agnieszka dała znać, że podjeżdża pod TESCO więc odłączyłem się od grupy by ją zgarnąć.

Chwilę później zasiedliśmy do stołu. Był barszcz biały – z proszku ale z jajkami, prawdziwą polską kiełbasą i zagęszczony importowanym osobiście przez Kaśkę chrzanem był w stanie zadowolić nawet najbardziej wymagającą Polonię. Na drugie danie była surówka z (m.in.) marchwi i jabłek. Z braku ogórków – kiszonych lub konserwowych - zakwaszona została tajemniczym chińskim substytutem który mógł ale nie musiał być warzywem... Mimo wątpliwości co do składu udała się pysznie a mączne placki nawet do niej pasowały.

Resztka kiełbasy skrojona na plasterki podana została z chrzanem – i to był koniec głównej części śniadania. Przeszliśmy do cokolwiek obfitego deseru. Mieliśmy keks od babci Sławci i mazurka od babci Kazi, kasztanki wawelskie oraz (resztkę) mieszanki krakowskiej i śliwek w czekoladzie oraz szeroki asortyment owoców. Dziewczyny były rano trochę złe na Agnieszkę za spóźnienie ale jej wkład w postaci truskawek i torciku wedelskiego sprawił niewątpliwie, że wszystko zostało wybaczone.

Po jedenastej pojechaliśmy do kościoła na angielską mszę, prowadzoną wspólnie przez chińskiego i amerykańskiego księdza. Było miło. ->

Wróciliśmy piechotą – dzięki czemu zrobiło się miejsce na kontynuowanie deseru, wzbogaconego jeszcze o galaretkę która wreszcie wzięła i się ścięła.

Na dojadaniu i rozmowach zeszła nam reszta dnia. W końcu nie było już rady, dziewczyny musiały się pakować i wracać do Tianjin, przyszło nam się rozstać.

Być może nie na długo ale o tym napiszę więcej jutro jak już będę więcej wiedział... teraz chciałbym podziękować Agacie, Agnieszce i Kasi (kolejność alfabetyczna) za miłe, polskie – choć trzeba było trochę improwizować - święta spędzone w przyjacielskiej atmosferze.


<- Agnieszka, Kasia i Agata


Podziękowania należą się również wszystkim którzy przyczynili się do tego, że na Wielkanoc mogliśmy zjeść barszcz i mazurka zamiast chińszczyzny.

Niniejszym dziękuję.

PS. Jajka zdobiące ten tekst ozdobione zostały przez Kasię, Agatę i mnie. Czytelnik może sam dopasować autorkę/autora do jaj ich autorstwa.

piątek, 21 marca 2008

Bei ling – północny grobowiec

W sobotę postanowiłem obejrzeć drugą pod względem atrakcyjności turystycznej atrakcję turystyczną Shenyang, grobowiec Abachaja (mand. Huang Taiji, 1592-1643), założyciela dynastii Qing. Nazywany jest północnym grobowcem ponieważ kiedy go budowano – a budowa zajęła osiem lat – znajdował się na północ od miasta. Obecnie rzecz jasna jest częścią aglomeracji. Otacza go duży park, popularny wśród spacerowiczów a zwany po prostu parkiem północnego grobowca (Beiling gongyuan). W obrębie parku jest parę stawów po których można pływać wypożyczonymi łódkami, na razie jednak lód odstrasza potencjalnych chętnych. Jeden ze stawów jest na tyle duży, że na znajdującej się na nim wyspie rozstawiło się wesołe miasteczko. Rozstawiło i zamknęło interes – alejki zarosły krzaczorami a z bajkowo wyglądającego zamku odłazi farba...

W parku są też sprzedawcy latawców i chętnych na nie nie brakuje (patrz poprzedni wpis).

Sam park zaś jest o tyle nietypowy, że nie ma w nim dziesiątek zagonów z kwiatami, drzewa rosną jak popadnie a im dalej w las tym bardziej przypomina las właśnie. Bardzo różny od typowych, starannie utrzymanych chińskich parków czy ogrodów.

Nawet wiewiórki w nim są – co najmniej jedna. Dostrzeżenie jej było o tyle sympatyczne, że w Chinach – gdzie na straganach można ujrzeć wszystko od mątw po psy – z żyjących na wolności ssaków dotąd widziałem tylko szczury. I nawet mi nie przeszkadzało to, że ktoś tego wiewióra na czarno przemalował...

Grobowiec znajduje się na wprost od głównego wejścia do parku, w odległości porządnego spaceru. Na początku trzeba pokonać kilka bram – między dwoma z nich po obu bokach ustawiono posągi par zwierząt. Są lwy i konie, są wielbłądy i słonie a także dwie pary które trochę bardziej mnie zainteresowały ze względu na swoją mityczność, Xiezhi i Kyliny.


<- Xiezhi posiadały zdolność odróżniania dobra od zła – ustawione przy drodze do grobowca podkreślały sprawiedliwość cesarza.


Kylin zaś był rodzajem mitycznego jelenia, pojawiającym się w okresach pokoju, rozkwitu i ogólnego prosperity. Reprezentował mądrość i uprzejmość cesarza. ->


Po pokonaniu kolejnej bramy albo dwóch dochodzimy do kwadratu murów zamykających plac otoczony kilkoma pawilonami, znany mało oryginalnie jako Kwadratowe Miasto (<-). Za nim jest już Świetlista Krypta - właściwy grobowiec nad którym usypano kopiec i zasadzono dąb (->). Kryptę obudowano półokręgiem muru stykającym się z murem otaczającym Kwadratowe Miasto.

Sama Świetlista Krypta jest niestety niedostępna dla zwiedzających, zwiedzającym pozostaje więc tylko kontynuowanie spaceru po parku...

niedziela, 16 marca 2008

Krótka kariera przedszkolanki

W środę pokazano mi rozkład zajęć. Od poniedziałku do piątku trzy lekcje od 13.30 do 20, z całkiem długimi przerwami pomiędzy oraz soboty i niedziele od 9 rano do 17, z podobnymi przerwami. Przy założeniu, że znajdą masę chętnych to był rozkład na sześć grup.

Na razie jest potwierdzona czwórka uczniów więc jeszcze nie protestowałem.

W czwartek Rice zaprosił mnie na rozmowę z szefem (Tigerem) w czasie której powiedziano mi, że plan się zmienił. Od poniedziałku do czwartku uczę jak miałem uczyć za to w piątki będę jeździł do położonego o dwie godziny drogi od Shenyang Panjin i uczył w tamtejszej szkole podstawowej w piątki i soboty. Do tego, cytuję, „szkoła nie obiecuje, że nie dołoży mi czegoś w niedziele”. A przy okazji część zajęć w rozkładzie to nie podstawówka a przedszkole.

To już mi się bardzo nie spodobało ale wbrew sobie stwierdziłem, że możemy spróbować.

W piątek po dziesiątej pojechaliśmy do Panjin – główna nauczycielka z tamtejszej szkoły, Rice, wynajęty kierowca i ja.

Droga była nieciekawa – dookoła płasko po horyzont, zeschnięta trawa i badyle. Panjin nie ma długiej historii – miasto rozwija się szybko bo postawiono je na drugim co do wielkości spośród chińskich złóż ropy naftowej.

Pobyt zaczął się dość miło, od obiadu w restauracji. Były smażone skrawki jagnięciny z cebulką, ostrygi, grzybki muer i coś w rodzaju słodkiego naleśnika. Przy obiedzie główna nauczycielka chciała się czegoś o mnie dowiedzieć. Padło pytanie o ambicje, oznajmiłem, że chciałbym pisać, nie precyzując co takiego. Było nawet miło.

A potem pojechaliśmy obejrzeć przedszkole... i od razu postawiono mnie przed grupką dzieci które ewidentnie czegoś ode mnie oczekiwały. Przyznam, że spanikowałem i to bardziej niż przypuszczałem, że spanikuję. Ale że w rękę wciśnięto mi kartoniki z cyframi i obrazkami to jakoś dotarliśmy do dziesięciu a potem przedszkolanki zabrały gromadę na dwór.

Porobiliśmy sobie zdjęcia po czym przewieziono nas do innego przedszkola na innym osiedlu, pod auspicjami tego samego ośrodka wychowawczego.

I znowu postawiono mnie przed grupką dzieci. Chyba jeszcze liczniejszą a na dodatek tym razem zostałem bez kartoników. Zadałem parę pytań które z boku sugerowały mi nauczycielki – pytania i tak musiały zostać przetłumaczone na chiński i powtórzone parę razy – poza tym jednak stałem jak kołek.

Potem pojechaliśmy do szkoły podstawowej. Zanim jednak pokazano mnie uczniom zostawiono mnie i Rice’a samych w czyimś gabinecie i wtedy wreszcie zebrałem się na asertywność na którą nie stać mnie było poprzedniego dnia. Oznajmiłem Rice’owi że dzieci nawet lubię ale w małych ilościach, że przedszkole lub podstawówkę przecierpiałbym gdyby były w Szanghaju na który tak liczyłem, że nie ma mowy żebym pracował siedem dni w tygodniu – sześć też mi nie odpowiada skoro już o tym mowa, że nie chcę jeździć do tego całego Panjin – a tak w ogóle to że nauczycielem jestem marnym i za uczeniem nie przepadam i zgodziłem się przyjechać do Shenyang bo miałem tu pomagać w biurze a nie uczyć.

Rice stwierdził, że zadzwoni do Tigera.

W międzyczasie pokazano mnie dwóm klasom podstawówki. „Pokazano” to złe określenie – raz jeszcze miałem bowiem prowadzić lekcje. Tylko że znowu nie bardzo wiedziałem co robić i zdawałem się na sugestie ze strony nauczycielek. Było o tyle lepiej, że te dzieci mówiły choć trochę po angielsku więc mieliśmy choćby minimalny kontakt.

Po tych dwóch pseudolekcjach z powrotem znaleźliśmy się w gabinecie gdzie dołączyła do nas główna nauczycielka. Okazało się, że nie zachwyciłem szkoły swoim entuzjazmem i łatwością nawiązywania kontaktów z dziećmi. Szkoła, cytuję, „zgodziła się anulować moje lekcje” i nawet nie musiałem tam zostawać na sobotę by im udowodnić, że się nie nadaję.

Główna nauczycielka stwierdziła, że jest pewna, że będę świetnym pisarzem (bo nie radzę sobie z dziećmi? Umyka mi logika która tu działała... no ale od kiedy komplementy mają pokrycie w rzeczywistości?) i że ma nadzieję, że jeszcze kiedyś przyjadę do Panjin.

Poszliśmy jeszcze z nią na kolację – co prawda nie tak dobrą, nawet jiaozi (pierogi) mi nie smakowały – a potem wraz z Ricem wróciliśmy do Shenyang.

Teraz czeka mnie poniedziałkowa rozmowa z Tigerem. Zobaczymy co z tego wyjdzie...

Uaktualnienie
I po rozmowie. Poszła zaskakująco gładko - głównym zaskoczeniem było zaś to, że odbyła się bez mojego udziału. Tiger z Ricem ustalili, że nie będę uczył w tamtej szkole (czemu oni to jeszcze muszą ustalać? Wydawało mi się, że sprawa jest już całkiem jasna...). Załatwią mi uczniów do uczenia w biurze - podstawówkę, przedszkole (...bez komentarza), również starszych ale to dopiero później. Pierwszą grupkę będę uczył za niecałą godzinę - ma być trójka dziesięciolatków. To jeszcze nie tak źle.
Dostałem również oficjalną notę - upomnienie, informujące, że nie byłem w stanie "zaadaptować się do warunków w zorganizowanej przez TTC szkole" i że "mam się zaadaptować do warunków w biurze" bo inaczej "TTC znajdzie mi inną placówkę".
Ojej.
Nie, żebym się czepiał, ale nota roi się od błędów interpunkcyjnych.

Aha - odebrałem paczkę wielkanocną. Dziękuję za życzenia, listy, książki i resztę zawartości.

PS Ptasie mleczko smakuje Chińczykom.

poniedziałek, 10 marca 2008

Nadal w Shenyang

Nie doczekałem się sobotniego telefonu ze szczegółami od Solaro. W niedzielę na wszelki wypadek indagowałem, czy dzisiaj przypadkiem nie powinienem stawić się w Harbinie. Odpisał, że „próbują innych rozwiązań” cokolwiek by to miało znaczyć.

Trochę szkoda – mieszkać bym tam nie chciał ale pozwiedzać – czemu nie?

Sobotni spacer zaniósł mnie pod ostatnią z atrakcji turystycznych w zasięgu spaceru – „gotycki kościół Nanguan, który od 1878 jest ozdobą dzielnicy Shenhe” jak wynika z tekstu Oli i Janka o Shenyangu. Kościół wypada wcale ładnie. Pasuje do okolicy jak pięść do nosa, podobnie zresztą jak Katedra Najświętszego Serca w Kantonie ale taka już chińska specyfika. A mówi się, że w Warszawie mamy chaos architektoniczny...

Zrobiło się ciepło. Gdyby tylko co chwila nie zrywał się mocny wiatr, wciskający do oczu i ust kurz, pył i plastikowe reklamówki byłoby całkiem ładne.


<- Puszczanie latawców to wciąż bardzo popularna w Chinach rozrywka. Wiele z nich kończy jak uwieczniony na zdjęciu nieszczęśnik, który chciał odpocząć na drutach wysokiego napięcia po drodze na południowe lęgowiska...

Wyżej wymienione nie powstrzymują Chińczyków, tłumnie wylegających na ulice. I choć niektórzy z nich grają w badmintona, ćwiczą tai chi lub spacerują z psami (w większości niskopiennymi – dominują pekińczyki i inne karłowate odmiany) to zdecydowana większość tłoczy się w pasażach handlowych, takich jak Zhong Jie, bodaj najdłuższy deptak w Shenyang. Galerie handlowe mało mnie interesują ale że przy tej ulicy mieści się lokal Laobian Jiaozi, pierogarnia o ponad stuletniej historii polecana przez Lonely Planet i Kaśkę (która odwiedziła Shenyang przede mną) to stawiłem czoła tłumowi...

Warto było. Menu co prawda było wyłącznie po chińsku więc zamówiłem losowe pierożki (upewniwszy się tylko, że w istocie zamawiam pierożki...) ale – nie żałowałem.

Po południu wraz z Ricem pojechaliśmy na spotkanie ze stażystami WTC. Po drodze Rice wskazał mi restaurację specjalizującą się w psach, burząc tym samym moje złudzenia co do tego, że najlepsi przyjaciele człowieka figurują tylko w południowochińskich kartach dań...

Pierwsza część spotkania odbyła się w mieszkaniu Holenderki Barbary i Australijki Diany. Lokum powoli wypełniało się ludźmi, przyszła Agnieszka więc było z kim po polsku porozmawiać. Wreszcie czternastoosobową grupą ruszyliśmy do pobliskiej knajpy gdzie obsługa po długim kombinowaniu zestawiła nam cztery stoły. Jeden Rice wiedział co właściwie jedliśmy ale było smaczne.

Trzecią, barową część spotkania zorganizowaliśmy w bardziej kameralnym gronie. Inni albo musieli wracać do swoich mieszkań (tak bywa kiedy mieszka się na terenie szkoły podstawowej – po 22 można nie wracać) albo po prostu nie mieli ochoty, także do baru dotarliśmy w siódemkę – oprócz Rice’a byli to Barbara, Agnieszka, Jessica (mieszkająca we Francji 19-latka o angielsko-francusko-hiszpańskim rodowodzie), Koen (Holender, późne lata dwudzieste) i Olav, 23-letni Norweg. Sam fakt, że potrafię ich już z imienia wymienić powinien świadczyć o tym, że się trochę zaznajomiliśmy (reszta tej czternastoosobowej grupy pozostaje na razie anonimowa...). Sympatyczni ludzie – szczególnie z Jessicą i Olavem mi się przyjemnie rozmawiało o filmach i serialach, ale czego innego można się spodziewać po osobach znających i lubiących „Firefly” i „Cowboy Bebopa”?

Pozostaje mieć nadzieję, że pozostaniemy w kontakcie.


PS „Vinci” ciągle w chińskich kinach (a przynajmniej ciągle widzę plakaty). Ciągle też kusi mnie by kupić dvd i przekonać się, że powstał chiński dubbing...

PPS Wreszcie znalazłem dobry sklep z dvd, wcale niedaleko mojego osiedla. Niestety, jak na Chiny jest drogi - filmy chodzą po 10-12 RMB. Przynajmniej wybór jest duży - jest teżsporo nowości.

PPPS „Juno” to bardzo sympatyczny film. Polecam.

sobota, 8 marca 2008

T.I.C., baby!

Dwadzieścia po pierwszej w nocy zadzwonił Solaro. Dwie osoby wykruszyły się z programu, potrzebne jest zastępstwo w Harbinie (stolicy prowincji graniczącej z Rosją). Zupełnie nie miałem na to ochoty ale jak ktoś mnie bardzo prosi to nie potrafię odmówić... Na początku była mowa o pełnym semestrze, teraz możliwe, że przeniosę się na północ (znaczy, jeszcze bardziej na północ) na dwa tygodnie. W nocy wydawało się, że to pewna sprawa ale dzisiaj Solaro miał zadzwonić ze szczegółami i jak dotąd - nie zadzwonił.
A mi się do Harbinu nie spieszy na tyle, żeby dzwonić do niego. Poczekam, popatrzę, przekonam się co się stanie i dam znać w poniedziałek.

piątek, 7 marca 2008

Gugong - pałac cesarski w Shenyang

Wybudowany w XVII wieku, najpierw był stolicą państwa Qing, potem drugą stolicą Chin (kiedy już Qing podporządkowali sobie resztę Chin). Z wyglądu przypomina Zakazane Miasto, zresztą cieszył się podobnym, "zakazanym" statusem - mało kto miał do niego wstęp - aż do 1926 roku kiedy to został zamieniony w muzeum.
Jeszcze raz - podobnie jak i Zakazane Miasto.

Wieża Feniksa - jeśli wierzyć tabliczkom informacyjnym kiedy powstała była najwyższą budowlą w Shenyang. Oglądanie z niej wschodu słońca było popularną wśród dworzan rozrywką ->

Wybrałem się by go obejrzeć we wtorek rano - a jeśli nie "rano" to przynajmniej przed pójściem do biura. Mimo wczesnej pory (i mimo tego, że był środek tygodnia) kręciło się po nim sporo turystów, niemal wyłącznie chińskim. Zauważyłem tylko trzech cudzoziemców.
Sam pałac, owszem, przypomina Zakazane Miasto, jest jednak mniejszy a przez to jakby sympatyczniejszy. A przynajmniej takie na mnie zrobił wrażenie.

Może i jest mały i brzydki ale pałacu strzeże jak należy ->

Pierwszy tydzień w Shenyang już za mną. Wyjaśniło się, że będę tu tylko uczył angielskiego. Przedpołudnia mam wolne, powiedziano mi tylko, że mam być kiedy zaczynają się zajęcia. Na razie jeszcze nie wiem kiedy będą się zaczynały - jak dotąd miałem jedną lekcję z dziesięciolatką i dwie z pracownicami biura, wszystkie między 13.30 a 15 - ale i tak stawiam się w biurze koło jedenastej żeby załapać się na lunch. Poza tym tak często jak tylko sekretarka będzie miała czas będę miał lekcje chińskiego - jak dotąd miałem trzy, zobaczymy, na ile się przydadzą ale jeśli częstotliwość się utrzyma to nie zmiłuj, czegoś się nauczę...
Przedwczoraj spadł śnieg. Już go nie ma, ale - przez chwilę - był.
Zawsze to coś.

czwartek, 6 marca 2008

Obrazki z Zhongshan

W Zhongshang kiedy wyjeżdżałem kwitły już... magnolie?
Przepraszam, czy to jest magnolia? ->




<- widziałem też Vinci na dvd w wersji niskobudżetowej (znaczy, pirackiej)







A pewnego razu wybrałem się z grupką stażystów na kolację do Lapis Lazuli, jednej z najlepszych restauracji w mieście a na pewno najlepszej z zachodnim jedzeniem. Wypieki babć to inna liga ale w lidze ciast kupnych ten sernik nie miał sobie równych... ->

poniedziałek, 3 marca 2008

Pierwsze kroki w Shenyang

W pociągu spędziłem 34 godziny. Miały być tylko 32 ale mieliśmy opóźnienie i zamiast o trzeciej nad ranem do Shenyang dotarliśmy o piątej. Mówi się trudno.

W pociągu jak to w pociągu (->) – nie ma co robić więc śpi się tak długo, jak się da żeby droga szybciej zeszła. Przypuszczam, że byłem jedynym cudzoziemcem na pokładzie. Współpasażerowie nie byli mną na szczęście szczególnie zainteresowani – nie gapili się (zanadto), nie wołali „hello!”. Znalazło się dwoje znających angielski – jakiś student anglistyki oraz matka z dzieckiem z koi bezpośrednio pod moją – ale z nimi też specjalnie nie pogadałem. Ot, podróż jak wiele innych.

Krajobraz za oknem – a przejechałem pół Chin – składał się niemal przez cały czas z pól, fabryk i nieużytków. Nuda.

W Shenyang na dworcu czekał na mnie Rice – asystent szefa tutejszego biura WTC. Zawiózł mnie taksówką do mojego mieszkania – wynajęli je poprzedniego dnia. Dla mnie była to dobra wiadomość, oznaczała, że nie będę musiał wydawać pieniędzy na hotel. Mina mi zrzedła kiedy taksówka zatrzymała się pod zaniedbanym blokiem. (<-) Klatka schodowa stanowiła obraz nędzy i rozpaczy. Aby dostać się do mieszkania musieliśmy pokonać rachityczną, zamykaną na kłódkę kratę oddzielającą aneks kuchenny który dzielę z sąsiadami od klatki schodowej. Wreszcie znaleźliśmy się w moim mieszkaniu...

...które stanowiło miłą niespodziankę. Sympatyczne, kolorowe ściany, duża sypialnia z telewizorem (tylko ten materac delikatny niczym deska...), salonik z łazienką, malutka kuchnia z wieszakami na pranie... A wszystko – moje, z nikim nie muszę się dzielić.

Wcale fajnie.

Jest też kabelek z internetem ale – na razie – nie działa.

Jest też ironia losu. Tak, jak na południu nie było ogrzewania przez co cierpiałem okrutnie w styczniu i lutym tak tutaj nie mam klimatyzacji, przez co będę pewnie cierpiał w maju i czerwcu.

Rice wrócił tego samego dnia po jedenastej. Zaprowadził mnie do biura – przecznicę dalej, na 23 piętrze biurowca, fajny widok na centrum (->) – przedstawił trójkę pracownic, podjął zamawianym na telefon obiadem.

Przy okazji wyjaśniło się, że moje obowiązki będą polegać głównie na... uczeniu w szkółce którą Rice zorganizuje przy biurze. Czas przyszły – pierwsze dwa tygodnie mam dla siebie. Ponoć.

Dzień był dość słoneczny. Temperatura rzędu kilku stopni, przed południem prószył śnieżek. Naprawdę miła odmiana po guangdońskim nieustannym słońcu,

Po południu poszliśmy na policję załatwić mi pozwolenie na zamieszkanie. Pozwolenie otrzymałem, jeden problem z głowy. Zaraz potem z pomocą Rice’a kupiłem nową kartę SIM – mój nowy numer to (+86) 13504024364 jeśli kogoś to interesuje – po czym Rice wraz z którąś z asystentek (trochę potrwa zanim nauczę się ich imion) wrócił do biura, ja zaś zgodnie z jego sugestią poszedłem do mieszkania po laptop i dołączyłem do nich w biurze.

Rice chciał się przekonać, czy zdołam się w biurze podłączyć do Internetu. Zdołałem.

Rice – który ewidentnie o komputerach wie jeszcze mniej niż ja – chciał się przekonać, czy to, że nie mogę się połączyć z mieszkania to przypadkiem nie wina mojego laptopa.

A dlaczego piszę, że o komputerach wie jeszcze mniej niż ja? Bo jego rozwiązaniem na moje problemy była sugestia, żebym numer IP który laptop otrzymał z sieci biurowej wykorzystał do połączenia się z mieszkania...

Na Internecie w mieszkaniu zależy mi z kilku powodów – to, że biuro zamyka się o 17 a w weekendy w ogóle nie jest czynne jest jednym z najważniejszych. Musiałbym co prawda płacić 150 yuanów miesięcznie ale jestem skłonny to robić – pod warunkiem, że zdołam to połączenie doprowadzić do porządku.

Właściciel mieszkania nie miał pojęcia, co robić. W następnej kolejności skontaktujemy się z operatorem sieci – ale to dopiero po weekendzie.

Wieczorem wybrałem się do TESCO (trzy minuty piechotą z mieszkania) na ogromne zakupy. Oprócz zwykłych zakupów – picie, jedzenie, mydła, szampony itepe itede – musiałem kupić jeszcze stos wieszaków, kosz na śmieci, parę talerzy, kubków, łyżek, nóż... A czułem się przy tym coraz gorzej i gorzej.

Kiedy już wróciłem do mieszkania – obładowany torbami niczym juczny muł – zmierzyłem sobie temperaturę. 38 z hakiem.

Znowu.

No trudno. Aspiryna i do łóżka.

W sobotę chciałem zwiedzić najbliższą okolicę, połazić w tę i z powrotem żebym przestał się gubić w drodze z biura do mieszkania i na odwrót. Niestety, choć czułem się lepiej to nie ozdrowiałem do końca. Dlatego nie licząc krótkiego wypadu do TESCO (po czajnik elektryczny i gąbki do zmywania) – sobotę spędziłem w łóżku...

W niedzielę czułem się dobrze. Godzinami kręciłem się po najbliższej okolicy żeby zapoznać się z otoczeniem... a wieczorem położyłem się z nawrotem gorączki. Dobrze przynajmniej, że kupiłem sobie odtwarzacz dvd i nie muszę już oglądać filmów na laptopie, gdzie mogłem albo oglądać film w okienku wielkości dowodu osobistego (takiego nowego, plastikowego) albo pokaz slajdów na pełnym ekranie...