Wróciłem. Podróż - kiedy tylko zakończył się jej chiński etap - upłynęła bez przygód, czytaj - była nudna. Dziesięć godzin z Pekinu do Wiednia, szybka przesiadka, godzinka w powietrzu i już byłem na Okęciu.
Etap chiński wart jest jeszcze paru słów. Wraz z nadchodzącą Olimpiadą mnożą się reguły. Trzy tygodnie temu mogłem kupić bilet i wsiąść do autokaru jadącego z Tianjinu na pekińskie lotnisko. Przedwczoraj wycofano mnie z autokaru bo na zakupiony bilet należało jeszcze podstemplować u urzędniku siedzącego na prowizorycznym stanowisku koło kas. Po co? Nie wiem. Niewątpliwie Chińczyk ze stemplem ma dzięki temu zatrudnienie i to jedyny cel jaki w tym wszystkim widzę.
Dawno temu, bo jeszcze w sierpniu, kupiłem na Jedwabnym Targu w Pekinie imitację miecza. Od zabawki różni się głównie tym, że tępe ostrze ma mimo wszystko z metalu a nie drewna czy plastiku. Choć nie jest zbyt poręczny to woziłem go ze sobą podczas wszystkich przeprowadzek w Chinach - z Pekinu do Foshan, z Foshan do Shenyangu, z Shenyangu do Tianjinu - i zżyłem na tyle, że postanowiłem zabrać go do Polski.
Oczywiście wyskoczył na monitorze maszyny rentgenowej na dworcu. I chociaż po otworzeniu torby - która szła przecież do luku bagażowego - zapewniałem, że jest "bu zhende" (nieprawdziwy) to i tak po okazaniu paszportu powiedziano mi, że miecz będzie miał kierowca autokaru i będę go mógł odebrać dopiero na lotnisku.
Na lotnisku nie miałem z nim żadnych problemów - kontrola przy wejściu sprowadzała się do sprawdzenia, czy na torbie i plecaku nie mam śladów materiałów wybuchowych.
Zanim jednak dotarliśmy na lotnisko nasz autokar był po drodze dwukrotnie kontrolowany przez policję. Za pierwszym razem wylegitymowano wszystkich Chińczyków, wszystkim cudzoziemcom zaś (mi, siedzącemu koło mnie Hindusowi i jakiemuś azjatyckiemu Kanadyjczykowi) kazano wysiąść z autokaru. Jakiś Chińczyk - niewątpliwie wyższy stopniom, bo siedzący pod postawionym na poboczu drogi namiotem, za biurkiem - zerknął na nasze paszporty (czego rzecz jasna nie mogli w autokarze jego podwładni) po czym zapytał dokąd jedziemy.
Dodam, że wyciągnięto nas z autokaru jeżdżącego na trasie Tianjin - lotnisko pekińskie. Nie zatrzymującego się nigdzie po drodze.
Na dodatek wyżej wymieniony Hindus wspomniał mi, że teraz wsiadając do taksówki w Pekinie cudzoziemcy muszą okazywać paszport.
Paranoja.
I tak w ciągu paru ostatnich godzin w Chinach miałem w pigułce prawie wszystko, czego w tym kraju nie lubię...
środa, 30 lipca 2008
sobota, 26 lipca 2008
Słowo na koniec
Żyjemy w globalnej wiosce. Podróżowanie jeszcze nigdy nie było takie proste. Warszawę od Pekinu dzieli jakieś dziesięć godzin w samolocie. Świat zmalał...
...a mimo to moi chińscy studenci w Foshan zazdrościli mi, że widziałem Wielki Mur.*
Tak, świat jest w zasięgu ręki o ile tylko ma się środki i czas - ale przede wszystkim chęć.
Na ponowny wypad do Azji miałem ochotę od powrotu z wakacji w Singapurze dziesięć lat temu. Okazja nadarzyła się przed rokiem, resztę znacie. Ponieważ jutro wracam do Polski wzięło mnie na wspominki.
W tych przemyśleniach jak bumerang powraca jedno - inaczej wyobrażałem sobie pobyt w Chinach.
Nie, żebym był rozczarowany - widziałem wiele na różne sposoby niezwykłych miejsc, o istnieniu niektórych z nich nie miałem wcześniej pojęcia; nauczyłem się podstaw egzotycznego języka którego naukę chcę kontynuować; wreszcie - spotkałem mnóstwo sympatycznych osób i zawarłem parę przyjaźni które - mam nadzieję - przetrwają próbę czasu poprzez wymianę e-maili. Cenne doświadczenia, co do jednego.
Nie spodziewałem się jednak, że wyjazd do Chin sprawi, że poczuję się Europejczykiem. W obliczu plujących, gapiących się i niekompatybilnych z naszym poczuciem humoru Chińczyków zwarliśmy szeregi - Polacy, Niemcy, Anglicy, Duńczycy, Szwedzi, Holendrzy... Nawet Amerykanie. Jesteśmy sobie wszyscy zaskakująco bliscy w kręgu cywilizacji zachodniej. W jakiś sposób dodało mi to pewności siebie.
Nie spodziewałem się również tego, że ten rok tak szybko mi upłynie. Kiedy tylko minął pierwszy szok kulturowy, kiedy po raz pierwszy wracając do foshańskiego mieszkania pomyślałem, że wracam "do domu" - wtedy niepostrzeżenie wkradła się rutyna. Przygotować lekcje, przeprowadzić lekcje, przygotować następne, w międzyczasie pozabijać trochę czasu - i tak mijały kolejne tygodnie i miesiące. Każdy następny nie różnił się od poprzedniego. Podobnie było w Tianjinie - przygotować się do lekcji, pójść na lekcje, wrócić, powtórzyć słówka i znaczki, przygotować się do następnej lekcji, pozabijać czas...
Nic dziwnego, że najwyraźniej pamiętam te dni, kiedy - czy to samemu, czy z grupą - ruszałem poznawać nowe miejsca, nowych ludzi. Yangshuo, Makau, Kaiping, Qingyuan, Hong Kong, Xi'an, Qingdao, Hangzhou, Szanghaj - o tych miejscach i wyprawach do nich będę pewnie mógł opowiadać latami. Miasta w których mieszkałem dłużej, w których dopadała mnie rutyna błyskawicznie zamieniały się w nieciekawe tło. Uczucie "niech mnie, jestem w Chinach!" wracało dopiero kiedy ruszałem dalej.
Cieszę się na powrót do domu. Jeśli opuszczając Chiny żałuję czegokolwiek to tego tylko, że tyle miejsc zostawiam nieodwiedzonych. Tyle zostało do obejrzenia. Żałuję, że nie zrealizowałem wszystkich planów jakie snułem** ale przynajmniej będzie po co wracać. Kiedyś.
I tylko Trzech Przełomów już nie obejrzę...
Apetyt rośnie w miarę jedzenia - teraz jednak nastawiam się bardziej na podróże po Europie. I po Polsce, bo cudze chwalicie - swego nie znacie.
I to jest już koniec. Blog pozostaje w otchłani Internetu, na razie jednak żegnam się.
Do zobaczenia. Gdzieś, kiedyś.
Zostawiam was ze słowami Erica Idle'a:
The world today seems absolutely crackers,
With nuclear bombs to blow us all sky high.
There's fools and idiots sitting on the trigger.
It's depressing and it's senseless, and that's why...
I like Chinese.
I like Chinese.
They only come up to your knees,
Yet they're always friendly, and they're ready to please.
I like Chinese.
I like Chinese.
There's nine hundred million of them in the world today.
You'd better learn to like them; that's what I say.
I like Chinese.
I like Chinese.
They come from a long way overseas,
But they're cute and they're cuddly, and they're ready to please.
I like Chinese food.
The waiters never are rude.
Think of the many things they've done to impress.
There's Maoism, Taoism, I Ching, and Chess.
So I like Chinese.
I like Chinese.
I like their tiny little trees,
Their Zen, their ping-pong, their yin, and yang-ese.
I like Chinese thought,
The wisdom that Confucious taught.
If Darwin is anything to shout about,
The Chinese will survive us all without any doubt.
So, I like Chinese.
I like Chinese.
They only come up to your knees,
Yet they're wise and they're witty, and they're ready to please.
All together.
Wo ai zhongguo ren.
Wo ai zhongguo ren.
Wo ai zhongguo ren.
Ni hao ma; ni hao ma; ni hao ma; zaijian!
I like Chinese.
I like Chinese.
Their food is guaranteed to please,
A fourteen, a seven, a nine, and lychees.
I like Chinese.
I like Chinese.
I like their tiny little trees,
Their Zen, their ping-pong, their yin, and yang-ese.
I like Chinese.
I like Chinese.
They only come up to your knees...
*- a także, cytuję, że "jestem taki biały" ale to inna historia...
**- przy czym najbardziej ambitny plan zakładał wyprawę Jedwabnym Szlakiem do granicy, odbicie na południe do Tybetu i powrót przez Syczuan i centralne Chiny do Pekinu. Nie licząc drobnostek takich jak brak środków i kogoś do towarzystwa*** na drodze stanęły mi zamieszki w Tybecie i trzęsienie ziemi w Syczuanie. Trochę mnie to zniechęciło.
***- bo podróżowanie samemu nie jest nawet w jednej dziesiątej tak fajne jak wyprawy ze znajomymi czy - lepiej - przyjaciółmi.
...a mimo to moi chińscy studenci w Foshan zazdrościli mi, że widziałem Wielki Mur.*
Tak, świat jest w zasięgu ręki o ile tylko ma się środki i czas - ale przede wszystkim chęć.
Na ponowny wypad do Azji miałem ochotę od powrotu z wakacji w Singapurze dziesięć lat temu. Okazja nadarzyła się przed rokiem, resztę znacie. Ponieważ jutro wracam do Polski wzięło mnie na wspominki.
W tych przemyśleniach jak bumerang powraca jedno - inaczej wyobrażałem sobie pobyt w Chinach.
Nie, żebym był rozczarowany - widziałem wiele na różne sposoby niezwykłych miejsc, o istnieniu niektórych z nich nie miałem wcześniej pojęcia; nauczyłem się podstaw egzotycznego języka którego naukę chcę kontynuować; wreszcie - spotkałem mnóstwo sympatycznych osób i zawarłem parę przyjaźni które - mam nadzieję - przetrwają próbę czasu poprzez wymianę e-maili. Cenne doświadczenia, co do jednego.
Nie spodziewałem się jednak, że wyjazd do Chin sprawi, że poczuję się Europejczykiem. W obliczu plujących, gapiących się i niekompatybilnych z naszym poczuciem humoru Chińczyków zwarliśmy szeregi - Polacy, Niemcy, Anglicy, Duńczycy, Szwedzi, Holendrzy... Nawet Amerykanie. Jesteśmy sobie wszyscy zaskakująco bliscy w kręgu cywilizacji zachodniej. W jakiś sposób dodało mi to pewności siebie.
Nie spodziewałem się również tego, że ten rok tak szybko mi upłynie. Kiedy tylko minął pierwszy szok kulturowy, kiedy po raz pierwszy wracając do foshańskiego mieszkania pomyślałem, że wracam "do domu" - wtedy niepostrzeżenie wkradła się rutyna. Przygotować lekcje, przeprowadzić lekcje, przygotować następne, w międzyczasie pozabijać trochę czasu - i tak mijały kolejne tygodnie i miesiące. Każdy następny nie różnił się od poprzedniego. Podobnie było w Tianjinie - przygotować się do lekcji, pójść na lekcje, wrócić, powtórzyć słówka i znaczki, przygotować się do następnej lekcji, pozabijać czas...
Nic dziwnego, że najwyraźniej pamiętam te dni, kiedy - czy to samemu, czy z grupą - ruszałem poznawać nowe miejsca, nowych ludzi. Yangshuo, Makau, Kaiping, Qingyuan, Hong Kong, Xi'an, Qingdao, Hangzhou, Szanghaj - o tych miejscach i wyprawach do nich będę pewnie mógł opowiadać latami. Miasta w których mieszkałem dłużej, w których dopadała mnie rutyna błyskawicznie zamieniały się w nieciekawe tło. Uczucie "niech mnie, jestem w Chinach!" wracało dopiero kiedy ruszałem dalej.
Cieszę się na powrót do domu. Jeśli opuszczając Chiny żałuję czegokolwiek to tego tylko, że tyle miejsc zostawiam nieodwiedzonych. Tyle zostało do obejrzenia. Żałuję, że nie zrealizowałem wszystkich planów jakie snułem** ale przynajmniej będzie po co wracać. Kiedyś.
I tylko Trzech Przełomów już nie obejrzę...
Apetyt rośnie w miarę jedzenia - teraz jednak nastawiam się bardziej na podróże po Europie. I po Polsce, bo cudze chwalicie - swego nie znacie.
I to jest już koniec. Blog pozostaje w otchłani Internetu, na razie jednak żegnam się.
Do zobaczenia. Gdzieś, kiedyś.
Zostawiam was ze słowami Erica Idle'a:
The world today seems absolutely crackers,
With nuclear bombs to blow us all sky high.
There's fools and idiots sitting on the trigger.
It's depressing and it's senseless, and that's why...
I like Chinese.
I like Chinese.
They only come up to your knees,
Yet they're always friendly, and they're ready to please.
I like Chinese.
I like Chinese.
There's nine hundred million of them in the world today.
You'd better learn to like them; that's what I say.
I like Chinese.
I like Chinese.
They come from a long way overseas,
But they're cute and they're cuddly, and they're ready to please.
I like Chinese food.
The waiters never are rude.
Think of the many things they've done to impress.
There's Maoism, Taoism, I Ching, and Chess.
So I like Chinese.
I like Chinese.
I like their tiny little trees,
Their Zen, their ping-pong, their yin, and yang-ese.
I like Chinese thought,
The wisdom that Confucious taught.
If Darwin is anything to shout about,
The Chinese will survive us all without any doubt.
So, I like Chinese.
I like Chinese.
They only come up to your knees,
Yet they're wise and they're witty, and they're ready to please.
All together.
Wo ai zhongguo ren.
Wo ai zhongguo ren.
Wo ai zhongguo ren.
Ni hao ma; ni hao ma; ni hao ma; zaijian!
I like Chinese.
I like Chinese.
Their food is guaranteed to please,
A fourteen, a seven, a nine, and lychees.
I like Chinese.
I like Chinese.
I like their tiny little trees,
Their Zen, their ping-pong, their yin, and yang-ese.
I like Chinese.
I like Chinese.
They only come up to your knees...

*- a także, cytuję, że "jestem taki biały" ale to inna historia...
**- przy czym najbardziej ambitny plan zakładał wyprawę Jedwabnym Szlakiem do granicy, odbicie na południe do Tybetu i powrót przez Syczuan i centralne Chiny do Pekinu. Nie licząc drobnostek takich jak brak środków i kogoś do towarzystwa*** na drodze stanęły mi zamieszki w Tybecie i trzęsienie ziemi w Syczuanie. Trochę mnie to zniechęciło.
***- bo podróżowanie samemu nie jest nawet w jednej dziesiątej tak fajne jak wyprawy ze znajomymi czy - lepiej - przyjaciółmi.
czwartek, 24 lipca 2008
Ostatnia prosta
Ostatnie trzy dni w Pekinie spędziliśmy na zakupach, oglądaniu tego, co pozostało do obejrzenia, zakupach, relaksie i zakupach.
Zakupy odbywały się i w markowych, niemal cywilizowanych sklepach ("niemal" bo i tak po angielsku dogadać się nie można było...*) i w chaosie jakim jest Silk Market, gdzie wszystkie ekspedientki podtykają przechodniom towar pod nos, krzyczą "looka, looka!" i wciągają do swoich przegródek.
Relaks odbywał się głównie w hotelowym pokoju - ale zdarzyło się, że i w Starbucksie wylądowaliśmy.
Swoją drogą nie daje mi spokoju, że musiałem wyjechać do komunistycznych Chin żeby po raz pierwszy wejść do Starbucksa.
Nie, żebym chciał, żeby nam wykupili wszystkie kawiarnie w Polsce - po pierwsze zrobiłoby się nudno a po drugie z kaw lubię tylko kawę-Jawę a w Starbucksach jej nie serwują. Koktajli owocowych też nie. Mają smaczne karmelowe macchiato ale ile można pić to samo?

Co do zwiedzania to mimo, że to ostatki to nie obijaliśmy się. Odwiedziliśmy znajdujący się o rzut beretem od Zakazanego Miasta park Beihai, biorący swoją nazwę od jeziora które otacza.

Odwiedziliśmy również dwie świątynie - Świątynię Ziemi (<-) i świątynię Dongyue. Ta pierwsza jest dokładnym przeciwieństwem Świątyni Nieba. Poświęcona ziemi, na północ od Zakazanego Miasta, na planie kwadratu, dominującym kolorem jest żółty (zamiast niebiańskiego niebieskiego)... i tylko przeznaczenie to samo - tu cesarz modlił się za obfite zbiory i tam też cesarz modlił się za obfite zbiory. Świątynia Dongyue zasługuje na wzmiankę ze względu na otaczający główny budynek korytarz w którym ustawiono scenki wyobrażające 76 wydziałów Zaświatów zajmujących się... wszystkim. Nadzorowaniem duchów gór, rzek, ziemi i wiatru; obdarowywaniem długim życiem tych, którzy czynią dobre uczynki i skracanie go tym, którzy czynią źle (100 dni za drobne przewinienia, 300 za ciężkie... do tego 5 minut za każdego wypalonego papierosa i już można policzyć, o ile krócej będziemy
żyli). No i oczywiście karaniem złodziei, oszustów, morderców i innych takich.
Największe wrażenie zrobiły na mnie zabezpieczenia - jest departament gromadzący dowody na winę, kilka wydziałów sprawdzających, czy dana osoba na pewno zasłużyła na karę a nawet jeden apelacyjny, w którym niesłusznie skazane osoby mogły dochodzić swoich praw.
Ciekaw jestem co działo się, kiedy parę wydziałów na raz musiało współpracować przy jednej sprawie. Czuję tu materiał na dobry mistyczny kryminał...
Dzisiaj wieczorem wybraliśmy się po raz ostatni na kaczkę po pekińsku. Daliśmy też ostatnią szansę przewodnikowi chińskiego autorstwa, który już nieraz wpuścił nas w maliny. Tym razem jednak trafiliśmy w dziesiątkę. Restauracja znajdowała się na czwartym piętrze niepozornego centrum handlowego. Byliśmy w niej jedynymi cudzoziemcami. Kaczka była pyszna - i było jej więcej, niż kiedykolwiek mi zaserwowano.
To była udana pożegnalna kolacja. Przy czym było to raczej nasze pożegnanie z Chinami niż "nasze" pożegnanie - pewnie, jutro odstawiam całą trójkę na lotnisko ale nie będziemy się widzieć całe dwa dni. Mój pobyt w Chinach dobiegnie końca w niedzielę.
Mam nadzieję, że przez te dwa dni dorwę się na moment do Internetu i coś jeszcze tutaj napiszę.
*- z drugiej strony u nas na Centralnym też po angielsku się nie pogada. Ot, równowaga w przyrodzie...
Zakupy odbywały się i w markowych, niemal cywilizowanych sklepach ("niemal" bo i tak po angielsku dogadać się nie można było...*) i w chaosie jakim jest Silk Market, gdzie wszystkie ekspedientki podtykają przechodniom towar pod nos, krzyczą "looka, looka!" i wciągają do swoich przegródek.
Relaks odbywał się głównie w hotelowym pokoju - ale zdarzyło się, że i w Starbucksie wylądowaliśmy.
Swoją drogą nie daje mi spokoju, że musiałem wyjechać do komunistycznych Chin żeby po raz pierwszy wejść do Starbucksa.
Nie, żebym chciał, żeby nam wykupili wszystkie kawiarnie w Polsce - po pierwsze zrobiłoby się nudno a po drugie z kaw lubię tylko kawę-Jawę a w Starbucksach jej nie serwują. Koktajli owocowych też nie. Mają smaczne karmelowe macchiato ale ile można pić to samo?
Co do zwiedzania to mimo, że to ostatki to nie obijaliśmy się. Odwiedziliśmy znajdujący się o rzut beretem od Zakazanego Miasta park Beihai, biorący swoją nazwę od jeziora które otacza.
Chyba wspominałem, że w całych Chinach jest mnóstwo dwóch rodzajów żyjątek - nietoperzy i ważek. Ale tak dużych ważek jak nad tym jeziorem jeszcze nie widziałem... ->
Odwiedziliśmy również dwie świątynie - Świątynię Ziemi (<-) i świątynię Dongyue. Ta pierwsza jest dokładnym przeciwieństwem Świątyni Nieba. Poświęcona ziemi, na północ od Zakazanego Miasta, na planie kwadratu, dominującym kolorem jest żółty (zamiast niebiańskiego niebieskiego)... i tylko przeznaczenie to samo - tu cesarz modlił się za obfite zbiory i tam też cesarz modlił się za obfite zbiory. Świątynia Dongyue zasługuje na wzmiankę ze względu na otaczający główny budynek korytarz w którym ustawiono scenki wyobrażające 76 wydziałów Zaświatów zajmujących się... wszystkim. Nadzorowaniem duchów gór, rzek, ziemi i wiatru; obdarowywaniem długim życiem tych, którzy czynią dobre uczynki i skracanie go tym, którzy czynią źle (100 dni za drobne przewinienia, 300 za ciężkie... do tego 5 minut za każdego wypalonego papierosa i już można policzyć, o ile krócej będziemy
Na zdjęciu: departament 15 rodzajów gwałtownej śmierci ->
Największe wrażenie zrobiły na mnie zabezpieczenia - jest departament gromadzący dowody na winę, kilka wydziałów sprawdzających, czy dana osoba na pewno zasłużyła na karę a nawet jeden apelacyjny, w którym niesłusznie skazane osoby mogły dochodzić swoich praw.
Ciekaw jestem co działo się, kiedy parę wydziałów na raz musiało współpracować przy jednej sprawie. Czuję tu materiał na dobry mistyczny kryminał...
Dzisiaj wieczorem wybraliśmy się po raz ostatni na kaczkę po pekińsku. Daliśmy też ostatnią szansę przewodnikowi chińskiego autorstwa, który już nieraz wpuścił nas w maliny. Tym razem jednak trafiliśmy w dziesiątkę. Restauracja znajdowała się na czwartym piętrze niepozornego centrum handlowego. Byliśmy w niej jedynymi cudzoziemcami. Kaczka była pyszna - i było jej więcej, niż kiedykolwiek mi zaserwowano.
To była udana pożegnalna kolacja. Przy czym było to raczej nasze pożegnanie z Chinami niż "nasze" pożegnanie - pewnie, jutro odstawiam całą trójkę na lotnisko ale nie będziemy się widzieć całe dwa dni. Mój pobyt w Chinach dobiegnie końca w niedzielę.
Mam nadzieję, że przez te dwa dni dorwę się na moment do Internetu i coś jeszcze tutaj napiszę.
*- z drugiej strony u nas na Centralnym też po angielsku się nie pogada. Ot, równowaga w przyrodzie...
wtorek, 22 lipca 2008
W ramach nadrabiania zaległości...
Wróciliśmy do Pekinu. Nie pisałem przez ostatnie parę dni więc z konieczności dzisiaj będzie hurtowo.
18 lipca
Pojechaliśmy na Pudong (obszar na wschód od rzeki, intensywnie rozwijany od lat dziewięćdziesiątych) by obejrzeć panoramę Szanghaju z 88 piętra budynku Jinmao. W ramach ciekawostki dodam, że winda wyciąga z jednego piętra pod ziemią na osiemdziesiąte ósme w 45 sekund.
Poszczęściło nam się jeśli o pogodę chodzi - większość moich znajomych oglądała z wieży jedynie kłęby smogu.
Z Pudongu wróciliśmy na naszą stronę rzeki by obejrzeć świątynię Jadeitowego Buddy. Wzięła swą nazwę od niemal dwumetrowego posągu Buddy, ponoć sprowadzonego przez chińskiego mnicha z Birmy (Myanmar).
Posąg całkiem ładny ale zdjęć nie pozwalali robić. Powyżej: karmnik na dziedzińcu świątyni.
19 lipca
Wybraliśmy się do Suzhou, miasta zwanego Wenecją Wschodu.
Przy czym w kanał wpuściła nas już recepcja naszego hotelu, kierując nas na zły dworzec kolejowy. Niezrażeni tym drobnym niepowodzeniem kazaliśmy się zawieść na właściwy dworzec by poniewczasie - już z biletami w rękach - zorientować się, że jesteśmy na dworcu autokarowym.
To również nas nie zraziło - tylko jazda trwała dłużej niż planowaliśmy. Ostatecznie zaczęliśmy zwiedzanie o 13 od wspięcia się na pagodę Północnej Świątyni.
Kanały w Suzhou owszem, były. Domki i mostki nad nimi też, nie powiem, całkiem malownicze.
Ale.
Ale to wszystko jest szalenie zaniedbane a na dodatek między ładne, zabytkowe budynki wciśnięto brzydkie bloki, centra handlowe i inne takie. Więc choć są ładne fragmenty całe Suzhou prezentuje się marnie.

Główną atrakcją Suzhou pozostają ogrody, w większości liczące po kilkaset lat. Zdążyliśmy obejrzeć dwa, największy (i najbardziej zatłoczony) Ogród Skromnego Zarządcy i najmniejszy ale uroczy Ogród Mistrza Sieci (powyżej). Widoczny na zdjęciu staw otacza szereg połączonych pawilonów i to cały ogród. Mikroskopijny ale ładny.
Lotos zaś (na górze, z prawej) jest z pierwszego ogrodu. Na zdjęciu tego nie widać ale dookoła tłoczyli się Chińczycy chcący zrobić sobie zdjęcia na jego tle.
Wrócić udało się pociągiem. Ale nie ekspresem, jak chcieliśmy, a zwykłym. Jazda dwukrotnie dłuższa...
20 lipca
Niedziela. Zaczęliśmy od poszukiwań kościoła zaznaczonego w jednym z przewodników. Znaleźliśmy - znajdował się na terenie szkoły podstawowej i co jak co, ale msze to się w nim nie odbywały.
Przerzuciliśmy się na poszukiwania targu staroci. Targ znaleźliśmy, staroci nie. Spasowaliśmy i przysiedliśmy w najstarszej szanghajskiej herbaciarni (powyżej), tuż koło ogrodu Yu Yuan o którym pisałem ostatnio. Oprócz zielonej i czarnej herbaty dostaliśmy też zaparzone kompozycje kwiatowe. Naszą ulubioną była "Miłość motyla i kwiatu".
Po południu przeszliśmy się po byłej dzielnicy francuskiej. Sympatyczna, zadrzewiona i pełna budynków z lat 20-30 dwudziestego wieku. Aż szkoda, że obecnie marnuje się na Chińczyków, którzy zdają się nie dostrzegać jej uroku.
No i rzadko kiedy odnawiają swoje domy przez co większość budynków jest niesympatycznie zapuszczona.
21 lipca


...figurki niebiańskich strażników (nie wiem, czemu ten konkretny stoi na niemowlaku)...

...i wiele, wiele innych ale bardzo podobnych do siebie wyrobów ceramicznych i obrazów. Zwłaszcza obrazy nieszczególnie zmieniły się w ciągu ostatnich kilkuset lat. Wciąż tylko góry, rzeki, bambusy, konie, tygrysy i ptaki...
Choć zdaje się, że kiedyś któryś cesarz wydał edykt stwierdzający, że istnieje ograniczona liczba tematów godnych uwieczniania pędzlem i od tego czasu tylko to malowali. To by wiele wyjaśniało.
18 lipca
Poszczęściło nam się jeśli o pogodę chodzi - większość moich znajomych oglądała z wieży jedynie kłęby smogu.
Posąg całkiem ładny ale zdjęć nie pozwalali robić. Powyżej: karmnik na dziedzińcu świątyni.
19 lipca
Przy czym w kanał wpuściła nas już recepcja naszego hotelu, kierując nas na zły dworzec kolejowy. Niezrażeni tym drobnym niepowodzeniem kazaliśmy się zawieść na właściwy dworzec by poniewczasie - już z biletami w rękach - zorientować się, że jesteśmy na dworcu autokarowym.
To również nas nie zraziło - tylko jazda trwała dłużej niż planowaliśmy. Ostatecznie zaczęliśmy zwiedzanie o 13 od wspięcia się na pagodę Północnej Świątyni.
Ale.
Ale to wszystko jest szalenie zaniedbane a na dodatek między ładne, zabytkowe budynki wciśnięto brzydkie bloki, centra handlowe i inne takie. Więc choć są ładne fragmenty całe Suzhou prezentuje się marnie.
Lotos zaś (na górze, z prawej) jest z pierwszego ogrodu. Na zdjęciu tego nie widać ale dookoła tłoczyli się Chińczycy chcący zrobić sobie zdjęcia na jego tle.
Wrócić udało się pociągiem. Ale nie ekspresem, jak chcieliśmy, a zwykłym. Jazda dwukrotnie dłuższa...
20 lipca
Przerzuciliśmy się na poszukiwania targu staroci. Targ znaleźliśmy, staroci nie. Spasowaliśmy i przysiedliśmy w najstarszej szanghajskiej herbaciarni (powyżej), tuż koło ogrodu Yu Yuan o którym pisałem ostatnio. Oprócz zielonej i czarnej herbaty dostaliśmy też zaparzone kompozycje kwiatowe. Naszą ulubioną była "Miłość motyla i kwiatu".
No i rzadko kiedy odnawiają swoje domy przez co większość budynków jest niesympatycznie zapuszczona.
21 lipca
Po godzinie i czterdziestu minutach w kolejce weszliśmy do Muzeum Szaghajskiego. Szczerze mówiąc, to wyłamaliśmy się z babcią po czterdziestu minutach, opuściliśmy kolejkę i weszliśmy wejściem dla inwalidów, weteranów i emerytów; ja załapałem się jako osoba towarzysząca, mama z Karoliną uczciwie odstały swoje.
W środku widzieliśmy między innymi:
W środku widzieliśmy między innymi:
Stroje chińskich mniejszości narodowych...
...figurki niebiańskich strażników (nie wiem, czemu ten konkretny stoi na niemowlaku)...
...maski...
...i wiele, wiele innych ale bardzo podobnych do siebie wyrobów ceramicznych i obrazów. Zwłaszcza obrazy nieszczególnie zmieniły się w ciągu ostatnich kilkuset lat. Wciąż tylko góry, rzeki, bambusy, konie, tygrysy i ptaki...
Choć zdaje się, że kiedyś któryś cesarz wydał edykt stwierdzający, że istnieje ograniczona liczba tematów godnych uwieczniania pędzlem i od tego czasu tylko to malowali. To by wiele wyjaśniało.
czwartek, 17 lipca 2008
Szanghaj - pierwszy rzut oka
Przyjechaliśmy wczoraj. Po pierwszym spacerze wydawało nam się, że nasz hotel położony jest z dala od wszelkiej cywilizacji - dzisiaj wiemy już, że hotel jest wcale blisko cywilizacji, tyle tylko, że brakuje jej na kilkaset metrów dookoła. Wszędzie na horyzoncie wieżowce a wokół hotelu tylko stare budynki, wąskie uliczki i stragany.
Co swój urok mogłoby mieć - gdyby nie to, że na naszej ulicy te stare budynki są wyburzane a cała reszta jest koszmarnie zaniedbana.
Hotel za to - mimo drobnych zgrzytów - jest wcale sympatyczny.
Nazywa się Magnificent International Hotel. Dla znajomych - Le Magnifique.
Dzisiaj zaliczyliśmy spacer po East Nanjing Road, głównym deptaku handlowym Szanghaju oraz rzuciliśmy okiem na nadrzeczny Bund i położony po drugiej stronie Pudong (<-). Po odstawieniu babci do hotelu przeszliśmy się na targ antyków,
potem zaniedbanymi autentycznymi starymi ulicami doszliśmy do odpicowanej turystycznej starówki i obejrzeliśmy słynny, liczący sobie ponad czterysta lat ogród Yuyuan.
Ogród wcale ładny - pech chciał, że część zabudowań restaurowali a do altanki z widokiem na skałki (stanowiące główną atrakcję**) nie wpuszczano...
Wieczorem mama z babcią przejechały się Nanjing Road turystyczną kolejką a ja z Karoliną odbyliśmy kolejny spacer wzdłuż rzeki. Uczucie było zgoła biblijne - kiedy szliśmy rozstępowało się przed nami morze Chińczyków...
Co swój urok mogłoby mieć - gdyby nie to, że na naszej ulicy te stare budynki są wyburzane a cała reszta jest koszmarnie zaniedbana.
Hotel za to - mimo drobnych zgrzytów - jest wcale sympatyczny.
Nazywa się Magnificent International Hotel. Dla znajomych - Le Magnifique.
W ogrodzie czapla* kuma się ze smokiem... ->
Ogród wcale ładny - pech chciał, że część zabudowań restaurowali a do altanki z widokiem na skałki (stanowiące główną atrakcję**) nie wpuszczano...
Wieczorem mama z babcią przejechały się Nanjing Road turystyczną kolejką a ja z Karoliną odbyliśmy kolejny spacer wzdłuż rzeki. Uczucie było zgoła biblijne - kiedy szliśmy rozstępowało się przed nami morze Chińczyków...
Ogólnie rzecz biorąc Szanghaj jest miastem kontrastów.

Co prawda biznesmeni działają na okrągło...***

...i jak grzyby po deszczu wyrastają markowe sklepy...

...ale wszędzie widać symbole komunistycznego reżimu.

Co prawda biznesmeni działają na okrągło...***
...i jak grzyby po deszczu wyrastają markowe sklepy...
...ale wszędzie widać symbole komunistycznego reżimu.
*- nie wiem, co to za ptak. Ale prawie na pewno jest ptakiem wodnym. Albo brodzącym. Długa szyja, długi, szpicowaty dziób - na mój gust poluje nim na ryby.
**- bo to skalny ogród był. W sensie - aranżacja skał wokół oczka wodnego jest ważniejsza od tego, co rośnie dookoła.
wtorek, 15 lipca 2008
Raj na ziemi - Hangzhou
Tak najczęściej określa się Hangzhou. Tak opisał je Marco Polo kiedy trafił tu w trzynastym wieku, tak jest reklamowane po dziś dzień.
A najdziwniejsze jest to, że to nie przesada.
Samo miasto nie różni się niczym od pozostałych chińskich miast. Z sześcioma milionami mieszkańców nie jest ani małe ani specjalnie duże (w skali chińskiej). Rajem na ziemi i główną atrakcją turystyczną jest Jezioro Zachodnie - kiedyś może leżące na zachód od miasta, obecnie połknięte przez aglomerację ale nadal otoczone zielonymi wzgórzami, ozdobione pagodami i altankami i tak piękne, że nawet wszechobecne tłumy chińskich turystów nie przeszkadzają.
Wczoraj trafiliśmy na nie przez pomyłkę - chcieliśmy pojechać do restauracji, trafiliśmy do ogrodu który ciągnął się dalej i dalej i dalej... - aż doszliśmy na brzeg jeziora. Dzisiaj kursowaliśmy po sztucznych wyspach je zdobiących a po obiedzie i zostawieniu babci w hotelu poszliśmy obejrzeć położoną na jednym ze wzgórz pagodę.
Jakoś tak wyszło, że skończyliśmy na zupełnie innym wzgórzu, po drodze trafiając przypadkiem na śliczny klasztor taoistyczny. Wszystkie ściany ma pomalowane na żółto ale i tak chowa się między drzewami i bambusami tak, że łatwo go przeoczyć.
Jutro zaś obejrzymy coś jeszcze - mamy pół dnia na zwiedzanie, późnym popołudniem przenosimy się do Szanghaju.
Na razie zaś mam dla was garść zdjęć:
Karolina nad Jeziorem Xili.
Od Jeziora Zachodniego oddziela je widoczna po lewej grobla.
Pawilon nad jednym z oczek wodnych w jednym z ogrodów.
Taoistyczny klasztor na wzgórzu.
Bambusy. Dużo bambusów.
Sztuczna wysepka na sztucznym jeziorze na sztucznej wyspie na Jeziorze Zachodnim.
Też nie do końca naturalnym.
Coś jak z obrazu MC Eschera.
Schmetterling.
A najdziwniejsze jest to, że to nie przesada.
Samo miasto nie różni się niczym od pozostałych chińskich miast. Z sześcioma milionami mieszkańców nie jest ani małe ani specjalnie duże (w skali chińskiej). Rajem na ziemi i główną atrakcją turystyczną jest Jezioro Zachodnie - kiedyś może leżące na zachód od miasta, obecnie połknięte przez aglomerację ale nadal otoczone zielonymi wzgórzami, ozdobione pagodami i altankami i tak piękne, że nawet wszechobecne tłumy chińskich turystów nie przeszkadzają.
Wczoraj trafiliśmy na nie przez pomyłkę - chcieliśmy pojechać do restauracji, trafiliśmy do ogrodu który ciągnął się dalej i dalej i dalej... - aż doszliśmy na brzeg jeziora. Dzisiaj kursowaliśmy po sztucznych wyspach je zdobiących a po obiedzie i zostawieniu babci w hotelu poszliśmy obejrzeć położoną na jednym ze wzgórz pagodę.
Jakoś tak wyszło, że skończyliśmy na zupełnie innym wzgórzu, po drodze trafiając przypadkiem na śliczny klasztor taoistyczny. Wszystkie ściany ma pomalowane na żółto ale i tak chowa się między drzewami i bambusami tak, że łatwo go przeoczyć.
Jutro zaś obejrzymy coś jeszcze - mamy pół dnia na zwiedzanie, późnym popołudniem przenosimy się do Szanghaju.
Na razie zaś mam dla was garść zdjęć:
Od Jeziora Zachodniego oddziela je widoczna po lewej grobla.
Też nie do końca naturalnym.
Coś jak z obrazu MC Eschera.
niedziela, 13 lipca 2008
Qingdao - miasto piwem i owocami morza płynące
W 1914 Niemców wyparli walczący po stronie Ententy Japończycy, w 1922 oddali miasto Kuomintangowi, wrócili w 1938 roku, tym razem po stronie tych złych, zostali wyparci w 1945 i od tego czasu miasto pozostaje w rękach Chińczyków...
...którzy urządzili tutaj kurort. Wściekle popularny kurort. A myśmy tu przyjechali w piątek wieczorem...
Spodziewałem się miasta podobnego do Makau. I o ile europejskiej architektury tu nie brakuje to nie ma jakiegoś jej skupiska, brakuje ścisłej starówki. Nie brakuje za to chińskich turystów. Idąc w kierunku zatoki już na pięć przecznic przed morzem trafia się na pierwsze zaparkowane autokary wycieczkowe. Im dalej tym gorzej a promenada biegnąca wzdłuż zatoki jest wprost niewyobrażalnie zatłoczona.
Niedawno w "Polityce" można było przeczytać, że Morze Żółte w okolicach Qingdao zarosło algami.
I chociaż rezerwiści od tygodni sprzątają, ile sił (<-) to wciąż trochę im zostało... ->W Qingdao rozegrane zostaną olimpijskie regaty, zawody windsurfingowe i wszystko inne, co odbywa się na morzu. Niestety, obiekty olimpijskie również rozczarowały. Głównie dlatego, że wybraliśmy się obfotografować przystań a czekały na nas kilometry siatki odcinającej dostęp do wioski olimpijskiej, strażnicy i hasło "no photo".
Nie rozczarowała za to kuchnia. Jedzenie było pyszne - i krewetki na ostro i kurczak w sosie słodko-kwaśnym i gotowane na parze brokuły z czosnkiem... Pycha. Po obiedzie spoglądaliśmy na miasto dużo łaskawiej.
Niedziela była bardziej udana. Co prawda remontowano akurat katedrę którą chcieliśmy zwiedzić ale za to park do którego wybraliśmy się potem okazał się całkiem przyjemny. Wyciągiem krzesełkowym wyciągnęliśmy się na wzgórze, popodziwialiśmy panoramę a wieczorem przeszliśmy jeszcze raz po - teraz już opustoszałej - promenadzie.
Późniejszym wieczorem zaś wybraliśmy się na masaż. Mama i babcia w hotelu, Karolina i ja - poza. Mamie i babci wymasowano stopy, nam za 58 yuanów zafundowano godzinny masaż po całości i jeszcze 45 minut w saunie. Nowy zakład - muszą przyciągnąć klientów.
Było bosko.
W sumie nie takie złe to Qingdao... ale jutro i tak lecimy do Hangzhou.
*- stara zapis nazwy Qingdao
**- Tsingtao nie powinno liczyć się jako chińskie piwo - w zasadzie jest niemieckie...
***- i najpopularniejsze. Nawet Harrison Ford je pił (a przynajmniej kupował) w "Łowcy androidów".
piątek, 11 lipca 2008
Pałac, sztuka i transfer
Rodzinne zwiedzanie Pekinu, dzień piąty:

Wybraliśmy się do Pałacu Letniego - niegdyś umieszczonej poza miastem letniej rezydencji cesarskiej, na obrzeżach dzisiejszego Pekinu. Składa się z dzięsiątków mniejszych lub większych pawilonów, pałacyków i altanek rozrzuconych dookoła jeziora Kunming, sztucznie zresztą powiększonego i pogłębionego w XVIII na zlecenie cesarza Qianlonga.
Europejczycy pojawiają się w historii Pałacu w czasie Drugiej Wojny Opiumowej, kiedy to angielskie i francuskie wojska złupiły i puściły z dymem część zabudowań. Pałace odbudowała cesarzowa Cixi w 1888 za pieniądze przeznaczone na wzmocnienie chińskiej marynarki. Lonely Planet nie informuje, co marynarka na to...
Potem cudzoziemcy jeszcze raz go spustoszyli, jeszcze raz go odnowiono, potem stał zaniedbany, potem... i tak dalej.

Imponuje rozmachem - teren usiany tymi wszystkimi budowlami jest ogromny - a poza tym jest po prostu piękny. Nawet oglądany przez smog i ponad głowami setek turystów robi wrażenie.
Turystów zresztą próbowaliśmy uniknąć wynajmując rower wodny i przepływając między głównymi atrakcjami jeziorem ale sztywno trzymający się reguł Chińczycy nie pozwalali przybić do przystani innej, niż macierzysta. Pech - ale i tak było miło.
Rodzinne zwiedzanie Pekinu, dzień szósty:
Zaliczywszy główne atrakcje historyczne Pekinu - oraz obejrzawszy olimpijskie Gniazdo zza otaczającej je siatki - wybraliśmy się na podziwianie chińskiej sztuki współczesnej w Strefie Artystycznej 798 - dawnym terenie fabrycznym przekazanym artystom, usianym dziesiątkami galerii. Była to moja trzecia wizyta w tym miejscu ale jako, że wystawy są cyklicznie zmieniane to nie byłem narażony na nudę.
Opisywanie wszystkich obejrzanych wystaw z osobna mija się z celem, napiszę więc tylko, że SA 798 bardzo pozytywnie zaskoczyła towarzyszący mi tercet. Czy była to fascynacja sztuką czy designerskimi sklepikami odzieżowymi* - nie wiem, zresztą ponoć to drugie to też sztuka, tyle, że użytkowa. Dość powiedzieć, że spędziliśmy tam większość dnia a pewnie moglibyśmy zostać i dłużej.
Rodzinne zwiedzanie Chin, dzień siódmy:
Bagaże spakowane, bilety w garści. Dzisiaj przenosimy się do Qingdao.
*- przyznaję, że i ja więcej uwagi niż galeriom poświęcałem paru mijanym po drodze księgarenkom. Księgozbiory prezentowały się... eklektycznie.
Wybraliśmy się do Pałacu Letniego - niegdyś umieszczonej poza miastem letniej rezydencji cesarskiej, na obrzeżach dzisiejszego Pekinu. Składa się z dzięsiątków mniejszych lub większych pawilonów, pałacyków i altanek rozrzuconych dookoła jeziora Kunming, sztucznie zresztą powiększonego i pogłębionego w XVIII na zlecenie cesarza Qianlonga.
Europejczycy pojawiają się w historii Pałacu w czasie Drugiej Wojny Opiumowej, kiedy to angielskie i francuskie wojska złupiły i puściły z dymem część zabudowań. Pałace odbudowała cesarzowa Cixi w 1888 za pieniądze przeznaczone na wzmocnienie chińskiej marynarki. Lonely Planet nie informuje, co marynarka na to...
Potem cudzoziemcy jeszcze raz go spustoszyli, jeszcze raz go odnowiono, potem stał zaniedbany, potem... i tak dalej.
Imponuje rozmachem - teren usiany tymi wszystkimi budowlami jest ogromny - a poza tym jest po prostu piękny. Nawet oglądany przez smog i ponad głowami setek turystów robi wrażenie.
Turystów zresztą próbowaliśmy uniknąć wynajmując rower wodny i przepływając między głównymi atrakcjami jeziorem ale sztywno trzymający się reguł Chińczycy nie pozwalali przybić do przystani innej, niż macierzysta. Pech - ale i tak było miło.
Rodzinne zwiedzanie Pekinu, dzień szósty:
Zaliczywszy główne atrakcje historyczne Pekinu - oraz obejrzawszy olimpijskie Gniazdo zza otaczającej je siatki - wybraliśmy się na podziwianie chińskiej sztuki współczesnej w Strefie Artystycznej 798 - dawnym terenie fabrycznym przekazanym artystom, usianym dziesiątkami galerii. Była to moja trzecia wizyta w tym miejscu ale jako, że wystawy są cyklicznie zmieniane to nie byłem narażony na nudę.
Opisywanie wszystkich obejrzanych wystaw z osobna mija się z celem, napiszę więc tylko, że SA 798 bardzo pozytywnie zaskoczyła towarzyszący mi tercet. Czy była to fascynacja sztuką czy designerskimi sklepikami odzieżowymi* - nie wiem, zresztą ponoć to drugie to też sztuka, tyle, że użytkowa. Dość powiedzieć, że spędziliśmy tam większość dnia a pewnie moglibyśmy zostać i dłużej.
Rodzinne zwiedzanie Chin, dzień siódmy:
Bagaże spakowane, bilety w garści. Dzisiaj przenosimy się do Qingdao.
*- przyznaję, że i ja więcej uwagi niż galeriom poświęcałem paru mijanym po drodze księgarenkom. Księgozbiory prezentowały się... eklektycznie.
wtorek, 8 lipca 2008
Świątynie, skorpiony i Mur, Wielki Mur.
Rodzinne zwiedzanie Pekinu, dzień trzeci:
Zaczęliśmy od zwiedzania świątyni lamajskiej Yonghegong. Powstała jako cesarska rezydencja, zamieniono ją w klasztor w 1744. Jak informuje tablica przed wejściem "przed 1949*
Yonghegong nie była otoczona należytą opieką" zaś "dziesięć lat zamieszania - tak zwanej 'kulturalnej rewolucji' - przetrwała nienaruszona dzięki opiece Premiera Zhou Enlaia".
Pięknie.
Jak by się historia ze świątynią nie obchodziła widok jest niesamowity. Kilka kolejnych, coraz większych budynków z posągami wyobrażającymi różne aspekty Buddy - Buddę przeszłości, teraźniejszości, przyszłości, długowieczności, medycyny itd - aż po imponujący posąg stojącego Buddy. Wysoki na osiemnaście metrów, wyrzeźbiony z pojedynczego pnia białego drzewa sandałowego (!) robi niesamowite wrażenie.
Szkoda, że zdjęcie nie wyszło...
Po krótkim spacerze byliśmy już w pobliskiej, drugiej co do wielkości świątyni konfucjańskiej w Chinach. Oprócz przyjrzenia się samym budowlom mieliśmy również okazję obejrzenia wystawy poświęconej wpływowi myśli konfucjańskiej na Zachód. Najwyraźniej nawet Robespierre cytował Konfucjusza.
Z drugiej strony w tym samym tekście napisano, że pierwszą europejską konstytucją była ta francuska więc ja bym autorom nie wierzył.

Po sąsiedzku znajduje się Cesarska Akademia. Od czasu do czasu cesarz zasiadał pod widoczną na zdjęciu altanką (->) i wykładał. Usadzeni rzędami przed altanką uczniowie prażyli się na słońcu...
Wieczorem wybraliśmy się na spacer na Wangfujing, największą ulicę handlową Pekinu jeśli o zachodnie marki chodzi. Przy okazji trafiliśmy też na tzw night market - ciąg działających do późnego wieczora straganów z pysznościami z całych Chin. Wreszcie miałem okazję zjeść coś ciekawszego od węża który dotąd był ukoronowaniem mojej chińskiej kariery smakosza...
Na wypadek gdyby zdjęcie nie było dostatecznie wyraźne:
to są skorpiony na patyku.
Mięska tyle, co kot napłakał ale będzie co opowiadać...
Rodzinne zwiedzanie Pekinu, dzień czwarty:
Dzisiaj pojechaliśmy na Mutianyu, odcinek Wielkiego Muru który sprawdziłem w styczniu z Kubą. Podobnie jak w styczniu jechaliśmy z poleconym przez Janka panem Gao. Tym razem było to dla mnie duże osiągnięcie bo musiałem się z nim sam po chińsku dogadać i prawie mi wyszło. Tylko instrukcje jak dojechać do hotelu musiałem pozostawić w gestii recepcjonistki...
Mur zaś jak to Mur. Męczy kiedy po nim trochę dłużej pochodzić bo ciągle albo pod górkę albo z górki - a to żadna poprawa bo jeszcze bardziej obciąża kolana.
Przynajmniej dzięki babci wszyscy wyciągnęliśmy się na Mur gondolką zamiast się wspinać - a podejście ostre...
Ale i tak było fajnie. Tylko od natrętnych autochtonów spod straganów trzeba się było opędzać.
*- powstanie ChRL
Pięknie.
Jak by się historia ze świątynią nie obchodziła widok jest niesamowity. Kilka kolejnych, coraz większych budynków z posągami wyobrażającymi różne aspekty Buddy - Buddę przeszłości, teraźniejszości, przyszłości, długowieczności, medycyny itd - aż po imponujący posąg stojącego Buddy. Wysoki na osiemnaście metrów, wyrzeźbiony z pojedynczego pnia białego drzewa sandałowego (!) robi niesamowite wrażenie.
Szkoda, że zdjęcie nie wyszło...
Z drugiej strony w tym samym tekście napisano, że pierwszą europejską konstytucją była ta francuska więc ja bym autorom nie wierzył.
Po sąsiedzku znajduje się Cesarska Akademia. Od czasu do czasu cesarz zasiadał pod widoczną na zdjęciu altanką (->) i wykładał. Usadzeni rzędami przed altanką uczniowie prażyli się na słońcu...
Wieczorem wybraliśmy się na spacer na Wangfujing, największą ulicę handlową Pekinu jeśli o zachodnie marki chodzi. Przy okazji trafiliśmy też na tzw night market - ciąg działających do późnego wieczora straganów z pysznościami z całych Chin. Wreszcie miałem okazję zjeść coś ciekawszego od węża który dotąd był ukoronowaniem mojej chińskiej kariery smakosza...
to są skorpiony na patyku.
Mięska tyle, co kot napłakał ale będzie co opowiadać...
Rodzinne zwiedzanie Pekinu, dzień czwarty:
Dzisiaj pojechaliśmy na Mutianyu, odcinek Wielkiego Muru który sprawdziłem w styczniu z Kubą. Podobnie jak w styczniu jechaliśmy z poleconym przez Janka panem Gao. Tym razem było to dla mnie duże osiągnięcie bo musiałem się z nim sam po chińsku dogadać i prawie mi wyszło. Tylko instrukcje jak dojechać do hotelu musiałem pozostawić w gestii recepcjonistki...
Babcia też zdobyła mur ->
Na dodatek było mgliście więc widoczność ograniczała się do jednego odcinka między strażnicami.Przynajmniej dzięki babci wszyscy wyciągnęliśmy się na Mur gondolką zamiast się wspinać - a podejście ostre...
Ale i tak było fajnie. Tylko od natrętnych autochtonów spod straganów trzeba się było opędzać.
*- powstanie ChRL
niedziela, 6 lipca 2008
Powrót do Pekinu czyli do trzech razy sztuka
Wczoraj bladym świtem wyjechałem na pekińskie lotnisko by odebrać mamę, babcię i Karolinę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazły mnie krótko po moim przyjeździe - szczęśliwym, bo wylądowały na nowym, nieznanym mi terminalu a wskazówki które wydałem w sprawie miejsca spotkania dotyczyły starego...
Po radosnym przywitaniu się ruszyliśmy do hotelu. Umieszczony między trzecią a czwartą obwodnicą (ring roads - kilka koncentrycznych asfaltowych okręgów a w środku - Tiananmen i Zakazane Miasto), ukryty między mniejszymi uliczkami więc połowa taksówkarzy nie wie, gdzie ma jechać ale całkiem porządny. Mamy apartament z dwoma sypialniami, dwoma łazienkami, dużym salonem, telewizorem z anglojęzycznymi kanałami (BBC, CNN a nawet HBO) i - co najważniejsze - kabelkiem z internetem.
Po wprowadzeniu się i odpoczęciu po podróży pojechaliśmy obejrzeć Świątynię Niebios. Otaczający ją park prezentuje się teraz dużo sympatyczniej niż w styczniu - jest zielono i wcale przyjemnie. Tłumy Chińczyków gromadzą się i wspólnie grają na instrumentach, śpiewają, grają w karty, szachy (chińskie), badmintona i zośkę... czyli tak, jak w każdym chińskim parku.

Pod wieczór przeszliśmy się pobliskim hutongiem (hutongi to stara pekińska zabudowa - wąskie uliczki, parterowe domki - w większości wyburzona w czasie przedolimpijskiego poszerzania dróg), zjedliśmy kolację i wróciliśmy do hotelu.
Dzisiaj przyszedł czas na Tiananmen i Zakazane Miasto. Poprosiłem taksówkarza żeby zatrzymał się przy Qianmen (bramie na południowym końcu placu), tak, żebyśmy mogli obejrzeć plac w perspektywie i przejść go wzdłuż w drodze do bramy Tiananmen i położonego za nią Zakazanego Miasta.
Upał był niemiłosierny ale przynajmniej nie było parno. Zwiedzanie ze względu na babcię przebiegało etapami - od postoju do postoju - ale w końcu Zakazane Miasto zostało zwiedzone do końca. Nie zawiodło - podobało się i robiło wrażenie na wszystkich.
Za moment zaś wybieramy się na kolację. W planie - kaczka po pekińsku.
Cztery godziny później:
I po kolacji. Pojechaliśmy do restauracji której adres mama znalazła w samolocie w magazynie pokładowym - jak się okazało na tyle znanej, że po podaniu nazwy ulicy taksówkarz od razu zapytał, czy jedziemy na kaczkę po pekińsku.
Lokal znany i popularny - na stolik trzeba było czekać czterdzieści minut. Przesiedzieliśmy je w sąsiedniej herbaciarni, sącząc herbatę West Lake Dragon Well.
Kolacja była wyśmienita. Podano kaczkę po pekińsku (plasterki kaczki macza się w sosie śliwkowym i zawija w cienkie naleśniki z kawałkami cebulki i ogórka), rybę mandaryńską* w sosie słodko-kwaśnym, kuleczki z kaczej piersi i krewetki, ponoć z musztardą ale nie mogliśmy się jej doszukać.
Kolacja z herbatą kosztowały tyle, co moje miesięczne wydatki na wyżywienie i rozrywkę w Tianjinie ale że to akurat urodziny Karoliny były to nikt nie żałował.

*- "mandarin fish", nie znam polskiej nazwy gatunkowej.
Po radosnym przywitaniu się ruszyliśmy do hotelu. Umieszczony między trzecią a czwartą obwodnicą (ring roads - kilka koncentrycznych asfaltowych okręgów a w środku - Tiananmen i Zakazane Miasto), ukryty między mniejszymi uliczkami więc połowa taksówkarzy nie wie, gdzie ma jechać ale całkiem porządny. Mamy apartament z dwoma sypialniami, dwoma łazienkami, dużym salonem, telewizorem z anglojęzycznymi kanałami (BBC, CNN a nawet HBO) i - co najważniejsze - kabelkiem z internetem.
Pod wieczór przeszliśmy się pobliskim hutongiem (hutongi to stara pekińska zabudowa - wąskie uliczki, parterowe domki - w większości wyburzona w czasie przedolimpijskiego poszerzania dróg), zjedliśmy kolację i wróciliśmy do hotelu.
Dzisiaj przyszedł czas na Tiananmen i Zakazane Miasto. Poprosiłem taksówkarza żeby zatrzymał się przy Qianmen (bramie na południowym końcu placu), tak, żebyśmy mogli obejrzeć plac w perspektywie i przejść go wzdłuż w drodze do bramy Tiananmen i położonego za nią Zakazanego Miasta.
Upał był niemiłosierny ale przynajmniej nie było parno. Zwiedzanie ze względu na babcię przebiegało etapami - od postoju do postoju - ale w końcu Zakazane Miasto zostało zwiedzone do końca. Nie zawiodło - podobało się i robiło wrażenie na wszystkich.
Za moment zaś wybieramy się na kolację. W planie - kaczka po pekińsku.
I po kolacji. Pojechaliśmy do restauracji której adres mama znalazła w samolocie w magazynie pokładowym - jak się okazało na tyle znanej, że po podaniu nazwy ulicy taksówkarz od razu zapytał, czy jedziemy na kaczkę po pekińsku.
Lokal znany i popularny - na stolik trzeba było czekać czterdzieści minut. Przesiedzieliśmy je w sąsiedniej herbaciarni, sącząc herbatę West Lake Dragon Well.
Kolacja była wyśmienita. Podano kaczkę po pekińsku (plasterki kaczki macza się w sosie śliwkowym i zawija w cienkie naleśniki z kawałkami cebulki i ogórka), rybę mandaryńską* w sosie słodko-kwaśnym, kuleczki z kaczej piersi i krewetki, ponoć z musztardą ale nie mogliśmy się jej doszukać.
Kolacja z herbatą kosztowały tyle, co moje miesięczne wydatki na wyżywienie i rozrywkę w Tianjinie ale że to akurat urodziny Karoliny były to nikt nie żałował.
*- "mandarin fish", nie znam polskiej nazwy gatunkowej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)