Wraz z Madsem i Fuschią (córką uniwersyteckiego kierownika ds zasobów ludzkich) wybrałem się wczoraj na wycieczkę do Kantonu (Guangzhou), uprzednio spóźniając się 15 minut na wyznaczoną na dziewiątą zbiórkę... Ups.
Autobus spod WalMartu dojeżdża na dworzec autokarowy w Kantonie w 25 minut, koło dworca jest stacja metra a metrem w Kantonie można się dostać niemal wszędzie. W sumie to tylko 4 linie ale w zupełności wystarczają.
Pierwszy przystanek - Akademia rodziny Chen. (<-) Kompleks pawilonów z końca XIX wieku, służył zarówno za miejsce upamiętniające przodków jak i szkołę. Bardzo ładny, z pięknie zdobionymi dachami, mnóstwem zieleni w doniczkach, kilkoma
wystawami z lokalnym folklorem, kilkoma sklepikami (->) z podróbkami miejscowego folkloru – i masą turystów, tak chińskich jak i zagranicznych.
Po akademii przechadzałem się samotnie – Fuschia była tu już wielokrotnie, Mads również zaliczył to miejsce a poza tym jego organizm domagał się kofeiny.
Akademię otacza niewielki park. Jak to zwykle w parkach bywa odpoczywa tam mnóstwo Chińczyków a zarabia drugie tyle – sprzedając suszone owoce albo pierzaste zośki...
Te drugie cieszą się dużą popularnością wśród Chińczyków których często można zobaczyć zebranych w luźne kółka i kopiących zabawkę między sobą.
Sprzedawcy zosiek zresztą po obraniu cię na cel automatycznie wciągają w grę, reklamując sprzedawany towar kopiąc go w twoją stronę. Ciężko takiego przedsiębiorcę zignorować.
Przystankiem drugim był park Yuexiu. Rozległy i jak to w Chinach bywa – obejmujący kilka pagórków, może sztucznych, może nie, dość powiedzieć, że jak się kilka godzin chodzi w górę i w dół to dają w kość.
W parku atrakcji bez liku – pomniejsze ogrody, niby tematyczne choć tak naprawdę ciężko to zauważyć, jeziorka jakieś, monument upamiętniający Sun Yat-sena, posągi...
Między nimi posąg Pięciu Nieśmiertelnych Kozłów. Kozły owe pojawiają się w legendzie o powstaniu miasta. Dawno, dawno temu mieszkający w pobliżu ludzie trudzili się w obliczu susz i innych klęsk do dnia, w którym z niebios zstąpiło Pięciu Nieśmiertelnych. A raczej – zjechało – na grzbietach Pięciu Kozłów właśnie. Obdarowali ludzi ziarnem dającym znakomite plony, poradzili co i jak i poszli a że z pamięcią u Nieśmiertelnych nienajlepiej to zapomnieli zabrać ze sobą Kozły.
I stąd upamiętniający je posąg (<-) pod którym tłumy Chińczyków robią sobie zdjęcia (chociaż oni sobie wszędzie chcą robić zdjęcia jeśli tylko jest to ładne/kolorowe/obok wisi tabliczka). A jak jeszcze w pobliżu znajdzie się duży Europejczyk (w tej roli Mads) z którym można sobie zrobić zdjęcie to w ogóle nirwana.
W parku znajduje się również pięciopiętrowa wieża z XIV wieku – dawniej część murów obronnych, 80 lat temu przerobiona na muzeum historyczne. Całkiem ciekawe, całe piętro poświęcono kontaktom z cudzoziemcami – i opresji z ich strony. (->)
Park opuściliśmy o 16 i ruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia. Weszliśmy do napotkanej jadłodajni, usadzono nas, wręczono menu – tylko po to, by 5 minut później oznajmić nam, że nie mają jedzenia.
Skończyło się na pobliskim McDonaldzie („maidanlao”). Mads na (m.in.) duńską modłę zamawia do frytek majonez.
Fuschia nigdy wcześniej nie próbowała majonezu. Po pierwszym skosztowaniu zaskoczyła nas dodaniem go do ciastka brzoskwiniowego (...a potem wyjadaniem go łyżeczką) ale nie skomentowaliśmy.
Następnie ruszyliśmy na zakupy. Mads szukał zimowych ubrań bo planuje podróżować po wewnętrznych prowincjach a tam ponoć zimno jak diabli, dla mnie była to okazja by zobaczyć Beijing Lu – ot, deptak (<-) z masą sklepów, markowych i nie. Próbowaliśmy również znaleźć wspomnianą w Lonely Planet księgarnię obcojęzyczną ale poszukiwania spaliły na panewce. Ostatecznie w księgarni chińskojęzycznej zaopatrzyłem się (wreszcie) w kieszonkowy słownik angielsko-chińsko-angielski i zbiorek opowiadań Edgara Allana Poe. Wybór anglojęzyczny był minimalny, Dostojewskiego po angielsku czytać nie chcę bo po co a na Moby Dicka porywać się nie mam zamiaru... więc padło na Edgara.
Ostatnim przystankiem był rejs po Rzece Perłowej połączony z podziwianiem nocnej panoramy Kantonu.
Było sympatycznie. Chłodno, ale sympatycznie. Panorama ładna ale trzeba przyznać, że dekoratorzy przesadzili ze światełkami. Niektóre budynki wyglądają jak wielkie choinki („choinek” zresztą parę widzieliśmy...) a jeden nawet wprost życzył „Wesołych Świąt.” (<-)
Rejs urozmaiciły rozmowy z innymi pasażerami – konkretnie jakąś Angielką z Hong Kongu wychowaną w Manchesterze (taki typ co to dużo mówi, mało słucha – ot, rozmowa miła ale nużąca) i Chinką po lingwistyce (której Mads niszczył romantyczne wyobrażenie o Paryżu i Rzymie).
Wróciliśmy do Foshan koło wpół do jedenastej. Głód skłonił mnie do ruszenia w ślady Madsa do kolejnego fast foodu – tym razem konkurencyjnego KFC („kendaji”). Muszę przyznać, że dorszburger KFC („cod fish burger”) wygrywa z Big Maciem w przedbiegach.
Lonely Planet poleca jeszcze parę innych atrakcji w Kantonie – z tego ze cztery w pobliżu jednej stacji metra – więc jeszcze się tam wybiorę. Może nawet w tygodniu bo w następny weekend planuję wreszcie wybrać się do Zhongshan na urodziny jednego z Duńczyków (Johna o którym wspominałem w relacji z Yangshuo).
Na deser jeszcze dwa obrazki nabrzeża:a to jedna z pięciu olimpkijskich pand-maskotek. Nadal twierdzę, że wyglądają jak Pokemony ->
2 komentarze:
Krzysiek a wy w ogole dacie rade jakos sie spotkac z Kaska? skoro Mads planuje swoje jakies dalsze podroze to Ty tez bedziesz se mogl gdzies ruszyc co?
w wawie ostro ruszyly przygotowania do swiat, wiekszosc sklepow probuje wywolac "swiateczna goraczke" ale dekoracje swiateczne mi sie podobaja, nowy swiat wyglada ladnie jak co roku (tylko w kolko jest dosc mokro i siapi deszcz)
pozdrawial Cie Marcinek z ID
M
Hej
Moje podróże się jeszcze nie skrystalizowały ale wygląda na to, że będę musiał ruszyć do Pekinu żeby firma mi wizę przedłużyła... a jak już będę w Pekinie to stamtąd do Tianjin jest rzut beretem (150 km?)
Prześlij komentarz