czwartek, 27 grudnia 2007

Świąt dzień pierwszy i drugi

Pierwszy dzień Świąt upłynął głównie na odsypianiu Wigilii oraz przygotowywaniu jej opisu na blogu - i tak aż do późnego popołudnia, kiedy wraz z Siff i Tracey pojechałem do Kantonu na Święta w wydaniu brytyjskim.

W pobliżu kantońskiego Times Square (<-) – nie dam głowy, czy to nazwa placu, ulicy czy może tylko centrum handlowego – znajduje się irlandzki pub „Hooley’s”.

Przy czym jest to pub głównie z nazwy. Wygląda, owszem, odpowiednio –to jedno z tych miejsc prowadzonych przez obcokrajowców dla obcokrajowców których stać na zagraniczne ceny...

W każdym razie zestaw świąteczny obejmował przystawkę do wyboru (całą trójką zdecydowaliśmy się na bardzo dobrą sałatkę cesarską), danie główne w postaci plastrów indyka, indyczego nadzienia, puree ziemniaczanego, smażonych warzyw i miski sosu (ang. „gravy”) – wszystko było bardzo dobre – oraz deser do wyboru. Wybraliśmy ciasto z jabłkami i polewą waniliową które – choć jak i cała reszta było bardzo dobre – nie umywało się do apfelstrudla mit vanillasose ani tym bardziej naszych szarlotek...

Podkład muzyczny składał się z typowych świątecznych przebojów – przynajmniej zestaw był wielokrotnie bardziej zróżnicowany niż w chińskich supermarketach. Do stołu podawali Chińczycy operujący bardzo ograniczonym angielskim, kierownik sali był Kanadyjczykiem a dookoła siedzieli niemalże wyłącznie obcokrajowcy. Może i Irlandczycy.

Nie było mnie jeszcze w Irlandii więc ciężko mi ocenić autentyzm całości ale Tracey była usatysfakcjonowana takimi Świętami więc najwyraźniej wszystko było na swoim miejscu.

Drugi dzień Świąt zapowiadał się wyjątkowo nieciekawie – jedyną atrakcją miała być wyprawa do ESŚwN celem skopiowania zdjęć Madsa – wszystko jednak zmieniło się koło pierwszej po południu.

Zaczęło się od Chińczyka dzwoniącego na moją komórkę. Zrozumiałem tylko „dian da” – nazwę mojego uniwersytetu – ale miałem przeczucie, że chodzi o przesyłkę. Kimkolwiek ów Chińczyk był – rozłączył się zanim wręczyłem telefon jednej z nauczycielek by z nim porozmawiała.

Wkrótce później do biura zajrzał strażnik. Zaczął na mnie wskazywać więc ruszyłem od razu. Po drodze powtarzał tylko „one box, one”, pokazywał jeden palec (...wskazujący) i rysował kwadrat w powietrzu.

Robił to przez pół drogi więc chyba powątpiewał w moje umiejętności elementarnej dedukcji...

Paczka była przeznaczona dla mnie, bez cienia wątpliwości. Za odpakowywanie zabrałem się dopiero po powrocie do mieszkania. Mimo pancernego wyglądu wystarczyły trzy cięcia by unieść wierzchnią klapę. Pod płachetką papieru prezentowego spoczywała cenna zawartość...

...cała w okruszkach.

W miarę odkrywania kolejnych warstw i oczyszczania nowych znalezisk tajemnica się wyjaśniła – w wyniku nieznanych sił działających na paczkę podczas transportu pękł plastikowy pojemnik z piernikowymi grzybkami babci Sławci. Prawdziwa masakra – ani jeden nie dotarł z nóżką a okruszki dostały się wszędzie – z wyjątkiem najszczelniej zapakowanych obiektów. Ocalały niektóre płyty, dwie książki które tkwiły w osobnej torebce oraz hermetycznie zapakowane ciasta którym akurat okruszki by nie zaszkodziły.

No trudno. Stwierdziłem brak trwałych uszkodzeń, nacieszyłem oczy zawartością a podniebienie - jednym z grzybków.

Kiedy już przeczytałem krótką acz treściwą kartkę od rodziców i sympatyczny list od dziadka zacząłem się zastanawiać nad wykorzystaniem zawartości. Miałem keks, piernik, pierniki i grzybki-pierniczki; tabliczkę (tabliczkę? tablicę!) czekolady i dwa pudełka ptasiego mleczka oraz opłatek i dwie świeczki z ozdobami.

Rozważałem różne scenariusze – od zjedzenia wszystkiego samemu (...prawdopodobnie oszczędziłbym świeczki) po rozdanie większości uczniom i nauczycielom w ciągu następnego tygodnia.

I wtedy przypomniałem sobie, że nadal był drugi dzień Świąt a w Święta nie tylko otrzymujemy ale i – zwłaszcza – obdarowujemy. Sporo smsów i kilka rozmów telefonicznych później było już wiadomo, że po niemiecko-duńskiej Wigilii i brytyjskim pierwszym dniu Świąt nadszedł czas na Święta w wydaniu polskim.

Jedna wizyta w WalMarcie i półtorej godziny sprzątania, krojenia, przesypywania i ustawiania wystarczyły, by wszystko było mniej-więcej gotowe. Większość gości zjawiła się punktualnie ale najpierw chciała zjeść porządną kolację więc skoczyliśmy na pierożki, reszta gości dotarła w międzyczasie. Ostatecznie pół godziny po siódmej powiodłem zgromadzenie (Ronję, Siff, Tracey, Fritza, Juliana, Kirana i Madsa) do naszego mieszkania, gdzie czekali już Christian z Eleną.

Z podłączonego do wież laptopa poleciały kolędy w wykonaniu Golców (płyta była w paczce). Jeszcze tylko zapaliłem świeczki, rozdałem opłatek (zapominając dodać, by zachować go dopóki nie skończę mówić – moja wina) i wygłosiłem krótki spicz. Miał być bożonarodzeniowy, wypadł pożegnalnie. Podziękowałem zgromadzonym za przybycie i za fajne pięć miesięcy, dodałem, że z chińskiej perspektywy Niemcy i Dania (...i Wielka Brytania o którą, wstyd, Tracey musiała się upomnieć) są o rzut beretem od Polski i mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy – a przynajmniej, że od czasu do czasu wyślą mi maila lub kopertę z pieniędzmi. Na koniec życzyłem wszystkim wesołych Świąt i apelowałem, żebyśmy docenili te parę tygodni które nam zostały.

Wierzcie lub nie ale nagrodzono mnie brawami.

Zabraliśmy się za konsumpcję. Wypieki zyskały zbiorową aprobatę międzynarodowej publiki. Sądząc li tylko i wyłącznie po pierniku babci Kazi oraz keksie i grzybkach babci Sławci zgromadzenie uznało, że obie moje babcie są niesamowite (tu chciałbym nie po raz pierwszy zaznaczyć, że babcie powinny pomyśleć o wejściu na masowy rynek). Christian nadmienił ponadto, że jego zdaniem keks potrzebuje czasu – najwyraźniej poprzedni, który na konsumpcję czekał niemalże dwa miesiące bardziej przypadł mu do gustu. Duńczycy stwierdzili, że coś podobnego do grzybków tradycyjnie piecze się u nich na urodziny, Elena zaś – urodzona w Kazachstanie Rosjanka mieszkająca od kilkunastu lat w Niemczech – poinformowała nas, że rosyjskie Ptasie Mleczko nie tylko jest bardzo podobne ale i nazywa się niemal identycznie („pticie mleko”).

Siedzieliśmy tak ze dwie godziny a i tak słodyczy zostało mi jeszcze na jakieś noworoczne poprawiny. Zebrałem wiele podziękowań - które zdecydowanie należą się mojej rodzinie za umiejętność skondensowania Świąt do wymiarów paczki 30x40x30.

Tak więc nie tylko ja ale i reprezentanci Danii, Niemiec, Rosji i Wielkiej Brytanii dziękują Wam z całego serca!

Wesołych Świąt. Z następnym tekstem wracam do chińskiej rzeczywistości – w WalMarcie po Świętach nie ma już ani śladu...

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Czy ty w tym Irlandzkim barze piłeś Mojito?
Idon't think it's a gay drink
Mojito

:D

Raff

Krzysiek pisze...

Mojito - ulubiony drink Ernesta Hemingway'a i Terry'ego Pratchetta - miałoby dla mnie nie być wystarczająco dobre?
A poza tym - piję co mi smakuje.

Anonimowy pisze...

Tak właściwie to ile czasu zajmuje ci napisanie takiej notki na blogga?