poniedziałek, 10 grudnia 2007

Show must go on

W zeszłym tygodniu jacyś Chińczycy zaczepili mnie i Siff w WalMarcie. Wyjaśnili, że są z hongkońskiej telewizji, kręcą coś w Nanhai i potrzebują zagranicznych studentów. Wymieniliśmy się numerami, zrobili nam zdjęcia i tyle było ich widać.

W piątek dostałem telefon z pytaniem czy jestem dostępny w sobotę. Kiedy wahaniem odparłem, że tak od razu się zapalili, że świetnie, żebym przyjechał na dziewiątą i czy może mam przyjaciół którzy byliby zainteresowani.

Jeszcze trochę porozmawialiśmy, ostatecznie stanęło na tym, że przyślą po mnie i mojego przyjaciela samochód pod WalMart.

Na przyjaciela wytypowałem Kirana z dwóch powodów – po pierwsze, bo gdybym pojechał z Christianem to nie miałby kto przygotować lekcji na poniedziałek (choć i tak tego nie zrobił) a po drugie dlatego, że chciałem mieć tam kogoś kto miałby wyrzuty sumienia gdybyśmy nie pojechali na urodziny Johna do Zhongshan (nie pojechaliśmy).

W sobotę zawieziono nas do miasteczka filmowego Nanhai. Położone w rozległym parku (Ogrodzie Brzoskwiniowym – tutaj mieści się hotel w którym we wrześniu władze Nanhai zorganizowały przyjęcie dla pracujących w dzielnicy obcokrajowców) pół godziny jazdy od nas składa się z historycznych dekoracji – i to nie byle jakich. Budynki wyglądają jakby przeniesiono je z Zakazanego Miasta (przesadzam... ale są w podobnym stylu) i paru innych miejsc bo i różne style można tu obejrzeć. Część budynków była przyprószona sztucznym śniegiem - zdaje się, że jedynym jaki w tym roku obejrzę.

Miasteczko jest atrakcją turystyczną (choć w tym sezonie niezbyt popularną) więc nie brakuje tam typowych wyłudzaczy pieniędzy. W sobotę nie skorzystaliśmy z żadnego z nich.

Wycieczkę prowadziła Sissie – aktorka, przy okazji zajmująca się nami-statystami. Oprócz mnie i Kirana było jeszcze czworo innych – para Turków których imion nie zapamiętałem, Teresa – potężna Afrofrancuzka i Magda – studentka z Niemiec ale urodzona w Gdańsku więc po raz pierwszy od października mogłem sobie z kimś porozmawiać w ojczystej mowie.

Miło – nawet, jeśli Magdzie zdarzało się potknąć o deklinację...

I tak mi zresztą zaimponowała bo ze mną rozmawiała po polsku, z Kiranem po niemiecku a z Teresą po francusku.

Ot, lingwistyczna ekwilibrystyka.

Po wycieczce zaczęła się praca. Albo „praca”.

Serial – którego pierwszy odcinek właśnie kręcono – opowiada o pracownikach kawiarni „West Cafe”, restauracji „East Food” i znajdującego się między nimi supermarketu, a wszystko to znajduje się w jakimś Chinatown gdzieś w Ameryce. Stąd i zapotrzebowanie na zagranicznych statystów.

Nasza rola ograniczała się do udawania, że robimy zakupy (głównie nabijaliśmy się z chinglisza na etykietach) albo siedzenia w restauracji lub kawiarni.

W sobotę przez parę godzin tkwiliśmy w kawiarni – ja gadałem z Magdą, usadzony samotnie Kiran przeczytał pół „Gry Endera”... A na dodatek wtedy akurat podano nam prawdziwą kawę i lekko tylko zeschnięte ciastka.

Do tego zapewniono nam dwa posiłki – trochę lepsze w mojej szkolnej stołówce – a dla tych, którzy chcieli zostać na drugi dzień – nocleg.

A że było już za późno by jechać do Zhongshan – zostaliśmy. Pożegnaliśmy Magdę i Teresę, Turcy przenocowali ale zmyli się zanim wstaliśmy.

W niedzielę poznaliśmy nowe statystki – parę sympatycznych Rosjanek, Nastyę i drugą, której imienia nie jestem pewien... jaki byłby rosyjski odpowiednik „Kasi”? Brzmiało podobnie.

Kręcenia było jakoś mniej, czasu więcej. Dostaliśmy śniadanie, porobiliśmy zakupy parę godzin, potem dostaliśmy obiad i godzinną przerwę.

Uporawszy się z obiadem postanowiliśmy z Kiranem przetestować jedną z atrakcji – plastikowe kule w których można się przemieszczać po powierzchni jeziora. Piszę „przemieszczać” bo o chodzeniu nie ma mowy – ale trucht, pełzanie, przetaczanie i przewroty są jak najbardziej możliwe. Chwilę po nas jeszcze trójka chińskich dzieciaków stoczyła się na wodę co dodatkowo spotęgowało chaos. Fajna zabawa tylko po paru minutach już ciężko się oddycha.

Wróciliśmy mając w zapasie tyle czasu, by z Rosjankami w zośkę pograć. Z prawej - Nastya.

Potem była godzina pracy, może dwie i dano nam kolejną przerwę. I znowu wybraliśmy się na spacer. Tym razem w ruch poszła strzelnica. Strzelało się z wyjątkowo niecelnego karabinu na plastikowe kulki, celem były balony z wodą. Kiedy już zorientowałem się w którą stroną najczęściej znosi zdołałem zestrzelić cztery... na dwanaście strzałów.

Dużo zabawniejsze były całkiem profesjonalne łuki choć tutaj wyniki były jeszcze gorsze...

Po powrocie znowu w ruch poszła zośka, tym razem na dłużej i w liczniejszym gronie bo wsparli nas chińscy statyści.

Ostatecznie skończyliśmy pracę koło ósmej. Przez poznaliśmy parę fajnych osób, przegadaliśmy długie godziny i przesiedzieliśmy je w kawiarni. A zainkasowaliśmy połowę tego, co WTC płaci nam co miesiąc.

Żyć, nie umierać. Ciekawe tylko, ile dostają chińscy statyści...

Aha – w niedzielę wieczorem odwieziono nas pod WalMart. Po drodze minęliśmy elektroniczną tablicę informacyjną. O 21.00 było 18 stopni na plusie.

A dookoła wszyscy – Chińczycy i ci obcokrajowcy którzy za szybko przyzwyczaili się do klimatu – biegają w swetrach, pulowerach i wiatrówkach. Urocze.

Brak komentarzy: