środa, 5 sierpnia 2009

Tajpej w półtora dnia

W piątek mieliśmy odgórnie zorganizowanego grilla nad (sztucznym) jeziorem Chenching pod Kaohsiungiem. Byłoby nawet miło, gdyby nie tragiczny upał i gry i zabawy integracyjne których obawiałem się od początku kursu i które w końcu nas dopadły.
W drodze powrotnej usłyszałem Olę z grupy A mówiącą coś o wyjeździe do Tajpej, a że mieliśmy z Karolem pomysł by jechać ale nie dopracowaliśmy żadnych szczegółów wykazałem zainteresowanie. Okazało się, że Ola i jej cztery koleżanki z pokoju jadą w piątek wieczorem i mają nawet zarezerwowany hostel na dwie noce.
Ponieważ im więcej osób tym raźniej – a także dla własnej wygody – podłączyliśmy się.

Kaohsiung opuściliśmy około 19 luksusowym autokarem. Pojedynczo ustawione fotele rozkładały się na wszystkie strony, można było uruchomić tryb masujący, każdy pasażer miał też do dyspozycji własny ekran i wybór filmów. Mój ekran, niestety, zepsuł się na samym początku jazdy ale fotel pozostał wygodny. Bilet kosztował ok. 60 złotych.

Przy dworcu w Tajpej wysiedliśmy trochę po 23. Okazało się, że dziewczyny mają tylko nazwę hostelu i adres zapisany po angielsku, bez chińskich znaków ani tym bardziej mapy. Przypadkiem spotkana Tajpejka zapytała, czy może nam pomóc, zadzwoniła do siostry, która znalazła w internecie adres hostelu a potem zabrała nas tam metrem i zaprowadziła pod same drzwi. Miło z jej strony.

Hostel mieścił się na ostatnim piętrze i w przybudówkach na dachu starego, sześciopiętrowego bloku mieszkalnego. Otaczały go wyższe, nowsze i przede wszystkim ładniejsze apartamentowce ale w sumie nie był zły. Zamieszkaliśmy w siódemkę w sześcioosobowym pokoju, w którym w czasie pierwszej nocy nocowały jeszcze dwie turystki. Było dostawiane łóżko polowe dla Karola i trochę tłoczenia się na kojach dziewczyn. My nie mieliśmy powodów do narzekań.

Rano ruszyliśmy z Karolem na targi elektroniczne. Wysiedliśmy przy Sun Yat-Sen Memorial Hall, nudnym, betonowym budynku przykrytym tradycyjnym chińskim dachem. W środku mieści się pomnik Sun Yat-Sena i parę poświęconych mu wystaw. Ciekawiej było na zewnątrz – w cieniu budynku trenowano sztuki walki, grupy młodych ludzi ćwiczyły układy taneczne i chyba przygotowywano się do jakiejś parady – przynajmniej zakładam, że Tajwanka, która podrzucała replikę karabinu nie robiła tego hobbistycznie.
Bardzo mi się podoba takie wykorzystanie przestrzeni publicznej – nikt ich stamtąd nie przeganiał, zwiedzający i strażnicy traktowali ich obecność jak coś oczywistego.

Dalej ruszyliśmy piechotą, kierując się w stronę dominującego nad krajobrazem wieżowca Taipei 101. Wraz z iglicą mierzy 509 metrów i pozostaje najwyższym ukończonym budynkiem na świecie, przynajmniej dopóki w Dubaju nie skończą się prace nad Burj Dubai. Za wjazd na platformę widokową na 89 piętrze (wjazd, oczywiście, najszybszą windą świata) liczą sobie 370 NTD więc trochę się wahałem, przekonałem się dopiero, gdy dowiedziałem się, że można wyjść na otwarty taras, nie trzeba wszystkiego oglądać zza szyb.

Na górze kilkanaście minut zajęła nam rozmowa z Amerykaninem, który mówił nam o zagrożeniach płynących z biurokracji, wadach publicznej opieki zdrowia i edukacji oraz opowiadał stare polskie dowcipy o ZOMO. Nie jestem pewien, w jaki sposób rozmowa zaprowadziła nas w te rejony ale w końcu odciągnęły go jego pół-tajwańskie dzieci.

Widok z otwartego tarasu ograniczały wysokie, metalowe pręty mające zapewniać bezpieczeństwo zwiedzającym ale sama możliwość ujrzenia miasta z wysokości niemal 400 metrów, nie będąc odgrodzonym szybami, połączona z przyjemnymi podmuchami, była warta tych 370 dolarów.

Przy okazji przekonałem się, że moja ulubiona hongkońska księgarnia Page One ma sporą filię na 4 piętrze Taipei 101.



Następnym punktem wycieczki były targi, odbywające się w hali wystawowej sąsiadującego z wieżowcem hotelu Hyatt. Na targach było tłoczno, było mnóstwo wystawców i były poprzebierane hostessy. Czyli jak na każdych targach, z pominięciem targów książki w Pałacu Kultury.

W poszukiwaniu satysfakcjonujących nas laptopów pracownicy poszczególnych stanowisk przerzucali nas między sobą, prezentując oferty nie tylko swojej ale i konkurencyjnych firm. Nie jestem pewien jak mogą w ten sposób zarabiać ale może wszyscy byli tam ze sobą zaprzyjaźnieni. W każdym razie w ciągu dwóch godzin Karol zdążył wpłacić zaliczkę za laptopa, którego odbierze w Kaohsiungu jak tylko technicy wymienią mu chińską Vistę na angielską. Byłem bliski kupienia identycznego modelu ale zadzwoniłem do znajomego specjalisty i dowiedziałem się, że identyczną konfigurację mogę kupić w Polsce za podobne pieniądze i mam szukać dalej. Jak wrócę do Polski bez laptopa będę obwiniał znajomego specjalistę za mieszanie mi w głowie.


Po wizycie w hostelu i zostawieniu tam torby pełnej komputerowych ulotek ruszyliśmy do Chiang Kai-Shek Memorial Hall, mauzoleum wieloletniego dyktatora Tajwanu ale i ojca tajwańskiej niepodległości (co napisawszy pewnie nie zostanę więcej wpuszczony do Chin). Przypominający świątynię okrągły budynek mieści niemal identyczny pomnik co ten Sun Yat-Sena i parę wystaw poświęconych Chiang Kai-Shekowi, w tym dwie jego limuzyny, zdjęcie z Gandhim i model gabinetu, wraz z woskową figurą za biurkiem.

Wychodząc załapaliśmy się na zmianę gwardii – wcześniej nawet nie zauważyliśmy strażników.


Piechotą przeszliśmy odległość mniej więcej dwóch stacji metra dzielącą nas od poświęconej bogini Guanyin świątyni Longshan z pierwszej połowy osiemnastego wieku. Lonely Planet podaje, że w świątyni oprócz Guanyin czci się jeszcze 165 innych bóstw. Architektonicznie nie wyróżnia się niczym szczególnym ale było w niej coś, co odróżniało ją od tuzinów świątyń które widziałem. Może to modlące się w niej tłumy, może kręcący się po wnętrzu kot, może znajdujący się przy wejściu wodospad a może po prostu to, że dotarliśmy do niej po zmroku i w sztucznym świetle wyglądała ładniej.

Tuż koło świątyni zaczynał się największy nighmarket na jakim kiedykolwiek byłem – cztery - pięć krzyżujących się ulic zastawionych straganami z najróżniejszym jedzeniem, ubraniami, zabawkami i gadżetami elektronicznymi. Kręciliśmy się po okolicy, szukając opisanej w przewodniku Alejki Węży. Kiedy już ją znaleźliśmy okazała się czymś zupełnie innym, niż się spodziewałem. Oprócz paru restauracji przed którymi stały klatki z wężami – w jednym wypadku również powieszone na drągu, obdarte ze skóry węże a w drugim przygotowane do smażenia bądź gotowania żółwie – Alejka Węży nie wyróżniała się na tle reszty bazaru. Po opisie w przewodniku sądziłem, że to miejsce będzie miało charakter bardziej cyrkowy niż kulinarny.


Do hostelu wróciliśmy na piechotę – tylko trzy stacje metra. Po drodze Karol zrobił sobie jeszcze tatuaż z henny czy innych barwników. Z tygodniową gwarancją. Już prawie cały zszedł.

W niedzielę rano miałem okazję poznać Mei, Tajwankę która uczyła na warszawskiej sinologii i która zajmowała się dziewczynami przez cały poprzedni dzień. Całą ósemką wybraliśmy się na śniadanie. Potem wraz z Karolem ruszyliśmy w swoją stronę.

Pierwszym punktem programu, całkiem blisko, był Taipei Artist Village – budynek przekazany prze miasto tajwańskim i zagranicznym artystom, którzy mieszkają tam i tworzą. Niestety, najwyraźniej nie wstają przed południem bo o jedenastej wciąż wszystko było tam zamknięte.


Poszliśmy dalej w kierunku przepływającej obok miasta rzeki Danshui. Naszym celem był bazar Dihua i świątynia Hsiahai, boga miasta. Świątynia była malutka i nie wyróżniała się szczególnie, natomiast po obu stronach ulicy Dihua ciągnęły się sklepiki z suszonymi rybami i ziołami, krewetkami i owocami, tradycyjnymi lekarstwami i herbatą. Przypomniało mi to podobne ulice handlowe z Kantonu.

Zaraz obok była rzeka. Z naszej strony nad brzegiem ciągnął się wąski pas zieleni, ławek i różnych boisk, po drugiej stronie było tylko parę nowych osiedli. Przez rzekę przerzucono kilka mostów, w tym jednak wyglądający dokładnie jak Świętokrzyski.

Wróciliśmy do ostatniej z mijanych stacji metra i – mając jeszcze parę godzin - pojechaliśmy do położonego koło mauzoleum Chiang Kai-Sheka ogrodu botanicznego. Najciekawsza była wiewiórka.

Koło 16 spotkaliśmy się całą grupą w hostelu, zjedliśmy ostatni posiłek w Tajepej (McDonald's - był pod ręką, choć w środku był taki tłum, że trzeba było siedzieć na zewnątrz) i wraz z Mei poszliśmy na dworzec. Tym razem za bilety zapłaciliśmy tylko po 50 złotych co trochę obniżyło komfort jazdy (fotele ustawiane parami, bez możliwości masażu i osobistych ekranów, brak możliwości wyboru filmu) ale nadal było znośnie. Droga minęła spokojnie. Nudno tak autokarem – w następny weekend najprawdopodobniej znowu wybiorę się gdzieś skuterem.

Tajpej będę miło wspominał. Przyjemne, nie narzucające się i nie przytłaczające miasto. W Hong Kongu lubię to, że co chwila między budynkami widać morze. W Tajpej gdzie nie spojrzeć widać otaczające miasto wzgórza.
Nie spodziewałem się, jak bardzo Taipei 101 góruje nad miastem. W jego pobliżu nie ma ani jednego budynku który byłby choćby w połowie tak wysoki – w całym mieście też nie ma ich wiele, o ile w ogóle. Mimo to oglądany z pewnego oddalenia całkiem ładnie wpisuje się w panoramę.
Wszędzie poruszaliśmy się metrem lub na piechotę – może to dlatego, że w zasadzie nie ruszyliśmy się poza ścisłe centrum miasta. Ani razu nie mieliśmy problemów z komunikacją miejską, udało nam się również ani razu nie zgubić a to dla nas rzadkość.
Ostatecznie nie odwiedziliśmy National Palace Museum, opisywanego jako „nie do pominięcia”, największego zbioru chińskiej sztuki – nie było czasu, porządne zwiedzenie muzeum zajmuje przynajmniej pół dnia.
Poznaliśmy za to duży kawałek miasta, no i mam po co tam wrócić gdyby jeszcze nadarzyła się okazja...

Brak komentarzy: