…był straszny. Początkowo mieliśmy jechać do Alishan, ponoć pięknego górskiego obszaru, jednak został on odcięty od świata przez tajfun. Dlatego pierwszy nocleg wyznaczyliśmy w miejscowości Changhua, w której przesiadałem się jadąc do Lugang. Dotarcie tam autokarem zajęło nam wtedy trochę ponad dwie godziny.
Dotarcie tam skuterami zajęło nam ponad 6 godzin. Złożyło się na to wiele czynników – duży ruch na drodze, nieustanne stawanie na światłach czy to, że dopiero uczyliśmy się poruszać czteroskuterową grupą, w związku z czym co jakiś czas ktoś się gubił, ktoś zostawał w tyle przez co odcinała go zmiana świateł… Do tego jechaliśmy w najgorszym słońcu i dusiliśmy się w spalinach. Zakup masek niewiele poprawił sytuację.
Do tego musiałem wybierać między jedną w fioletowe kropki i drugą w kwiatki.
Wybór był oczywisty ->
Po zakwaterowaniu w hotelu i szybkim obiedzie postanowiliśmy pojechać do pobliskiego Taichung, trzeciego co do wielkości miasta na Tajwanie, odległego może o dwadzieścia minut drogi. Nam wyszło jakieś czterdzieści po na jakiś czas zgubiliśmy Agnieszkę. Do miasta dojechaliśmy trochę po czwartej. O piątej zamykały się wszystkie muzea i większość świątyń, w samym Taichungu pogubiliśmy się kompletnie. Ostatecznie niczego nie zobaczyliśmy, zmarnowaliśmy dwie - trzy godziny i wróciliśmy do Changhua. Nastroje były marne. Pojawiła się myśl, by – gdyby okazało się, że trasa przez góry jest nieprzejezdna – odwołać całą wyprawę i wrócić do Kaohsiungu. Jeśli 6 godzin zajęło nam dotarcie mniej więcej do połowy zachodniego wybrzeża to niemożliwym wydawało nam się okrążenie połowy wyspy w ciągu jednego dnia – a tyle musielibyśmy przejechać żeby wyrobić się na czas i nie marnować opłaconego już noclegu.
Jak już mówiłem, nastroje były marne.
Następnego dnia wstaliśmy o piątej, opuściliśmy hotel o szóstej, zjedliśmy śniadanie w 7-eleven (sieć amerykańskich całodobowych ‘convenience stores’ – coś jak nasza Żabka ale mają również bankomaty, możliwość zrobienia odbitek na kserokopiarce, wypicia kawy z ekspresu a ostatnio wyczytałem, że można tam również płacić podatki) i ruszyliśmy w drogę, rozpoczynając tym samym...
Etap II
Ulica przed siódmą rano są zaskakująco puste. Błyskawicznie opuściliśmy miasto. Wczesnym rankiem słońce nie doskwierało, jechaliśmy szybko, wkrótce droga wiodła nas między górami i do dobrych warunków jazdy doszły piękne widoki. Morale załogi znacznie się poprawiło, groźba buntu została zażegnana.
Oczywiście, dzień dopiero się zaczynał... ale o tym później.
W jakieś dwie godziny dotarliśmy nad Jezioro Słońca i Księżyca, największe na Tajwanie, położone w pięknej scenerii na wysokości 762 metrów nad poziomem morza. Spędziliśmy nad nim dobre pół dnia okrążając je na
skuterach, zatrzymując się przy kolejnych punktach widokowych, w parku z pawiami i bażantami, ogrodzie motylim i przy grupce entuzjastów zdalnie sterowanych samolotów i łodzi. Technicznie rzecz biorąc szukaliśmy gorących źródeł ale gdzieś tak w trzech czwartych okrążenia powiedziano nam, że bezpośrednio nad jeziorem nie ma żadnych źródeł.
Przynajmniej na posterunku policji dowiedzieliśmy się, że droga przez góry jest przejezdna. Morale załogi nie było tak wysokie odkąd wyruszyliśmy.
Oczywiście, dzień jeszcze się nie skończył... ale o tym później.
Trochę po trzeciej ruszyliśmy w kierunku Hualien – miasta na wschodnim wybrzeżu gdzie mieliśmy wykupione dwa noclegi. Jakieś trzydzieści – czterdzieści kilometrów górską drogą od Jeziora Słońca i Księżyca skręciliśmy w kierunku gorących źródeł w miejscowości Lushan.
W Lushan zobaczyliśmy pierwsze wyraźne ślady tajfunu – przepływająca przez nie rzeka wezbrała, podmywając stojące nad nią budynki. Mimo to chyba nie było tam dużych zniszczeń.
Gorące źródło znajdowało się na zboczu wzgórza tuż za hotelem którego goście mieli do niego nieograniczony wstęp. My musieliśmy zapłacić dwieście dolarów. Z szóstego piętra hotelu wychodziło się bezpośrednio na wysokości źródła, gdzie oprócz samej gorącej wody były jeszcze bicze wodne, natryski i dodatkowo jacuzzi z wodą o temperaturze paru stopni. Spędziliśmy tam jakieś półtorej godziny, zakładając, że ruszymy późnym popołudniem by uniknąć słońca które tak dało nam się we znaki poprzedniego dnia.
Agnieszka, Mateusz i Dawid podczas jednego z wielu pysznych posiłków na jakie po drodze zatrzymywaliśmy się w 7-eleven bądź u konkurencji ->
Plan ten wypalił w 150%. Wypalił nam prosto w twarz.
Zacznijmy od tego, że w niecałą godzinę od opuszczenia Lushan zrobiło się ciemno. Bardzo ciemno. W pewnym momencie droga zaczęła składać się wyłącznie ze świateł skuterów przede mną, z rzadka innych mijanych pojazdów, odblaskowych plakietek na barierce z boku drogi i oddzielających od siebie pas jezdni oraz gęsto umieszczonych znaków ostrzegawczych. To samo w sobie było zaledwie irytujące, ale na tym się nie skończyło. Droga wznosiła się i zakręcała, wznosiła się i zakręcała, wznosiła się... i nie chciała przestać. Wiodła bowiem – jak się później dowiedzieliśmy – przez górę Hehuan, której szczyt sięga 3422 metrów. Droga przebiega trochę niżej ale i tak w najwyższym punkcie przekracza pułap 3200 metrów. A to znaczy, że pomimo panującego na Tajwanie tropikalnego lata robi się tam zimno. Bardzo, bardzo zimno. Jechałem trzęsąc się z zimna, szczękając zębami i myśląc, że albo w ogóle tego nie przejedziemy albo – w najlepszym razie – przenocujemy w najbliższej wiosce. Zatrzymaliśmy się tylko jeden raz, żeby wyciągnąć dodatkowe rzeczy z bagażników. I tak jechałem już w bluzie i jedynych długich spodniach jakie miałem, mogłem więc tylko narzucić dodatkowy t-shirt na bluzę. Dawid poratował mnie swoimi zapasowymi skarpetkami (skarpetki do sandałów – co za faux pas!).
Przypadkiem zadarłem głowę do góry i oniemiałem – nie pamiętam, kiedy widziałem takie rozgwieżdżone niebo. Wyraźnie było widać Mleczną Drogę. Był to najjaśniejszy punkt całego przejazdu.
Ruszyliśmy dalej. Po chwili okazało się, że zatrzymaliśmy się w zasadzie w najwyżej położonym punkcie drogi – wkrótce potem droga zaczęła wreszcie opadać. Po jakimś czasie znaleźliśmy się w dolinie. Nadal nie było prawie niczego widać ale przynajmniej zrobiło się cieplej. Reszta drogi wyglądała podobnie jak początek – granice szosy wyznaczały odblaskowe plakietki, z jednego zakrętu przechodziliśmy w drugi, co jakiś czas na jezdnię nie wiadomo skąd lała się woda, szum silników odbijał się od otaczających nas skał.
Wreszcie droga wypadła na szeroką trasę wiodącą wzdłuż wschodniego wybrzeża. Wreszcie mogliśmy zatankować – ostatnią godzinę jechaliśmy na rezerwie. Reszta drogi do Hualien poszła już błyskawicznie.
Następnego ranka cofnęliśmy się po własnych śladach, wracając do Parku Narodowego Taroko przez który przejeżdżaliśmy poprzedniej nocy, nie wiedząc właściwie, co znajduje się poza drogą. Jak mogliśmy się przekonać droga wiedzie raz po jednej, raz po drugiej stronie rzeki Liwu, która wyrzeźbiła tutaj kanion od którego nazwę wziął cały park. Znajdujące się po obu stronach rzeki zbocza wzgórz czasami były pokryte gęstym lasem, czasami gołe skały pięły się niemal pionowo w górę. Droga niemal na całym odcinku została wykuta bezpośrednio w skale – co chwila wiedzie tunelami albo pod skalnymi nawisami, czasami jest przerzucana mostem na drugą stronę rzeki. Lonely Planet informuje, że budowa całej przecinającej wyspę trasy pochłonęła życie 450 robotników.
Dojechaliśmy do miejscowości Tienhsiang. Tam zostawiliśmy skutery i na piechotę ruszyliśmy wzdłuż głównej drogi by dotrzeć do jednego z pieszych szlaków turystycznych. W pewnym momencie na gałęziach poniżej drogi zauważyłem makaka ale, zaskoczony, jak głupi krzyknąłem do pozostałych „Małpa! Widzieliście?” i tyle go widziałem.
Szlak który wybraliśmy – jeden z kilku jeśli nie kilkunastu jakie można obrać w Parku, ze względu na ograniczenia czasowe i Mateusza, który od jakiegoś czasu ma problemy z nogą jeden z najkrótszych – zaczynał się długim, nieoświetlonym tunelem odchodzącym od drogi. Na całej jego długości podobnych tuneli było jeszcze parę. Niewymagająca, płaska ścieżka wiodła wzdłuż jednego z dopływów Liwu, podobnie jak Liwu płynącego między wzgórzami. Z przewodnika wiedziałem, że naszym celem jest wodospad Baiyang, odległy ledwie o dwa kilometry od drogi – dalej szlak był zamknięty.
Nie miałem za to pojęcia, jak ów wodospad będzie wyglądał. Zresztą nawet gdybym przeczytał jego opis trudno by mi było go sobie wyobrazić (a więc będę się musiał mocno postarać). Ostatni z tuneli o których wspominałem wyprowadził nas w punkcie, w którym zbiegały się dwa mniejsze kaniony. Tuż przy wylocie tunelu znajdował się betonowy most przerzucony nad jednym z nich, poniżej którego szara od niesionego błota woda przelewała się kaskadą do dopływu wzdłuż którego szliśmy. Prostopadle od tego mostu przerzucono drugi, linowy, wiodący do drewnianej altany która wydawała się
wyrastać ze skał. Pod tym mostem płynął strumień krystalicznie czystej wody. Wyżej widać było dwie wysokie przynajmniej na kilka, jeśli nie kilkanaście metrów kaskady, którymi spływał ów strumień.
Jakby tego było mało z jakiegoś powodu – pewnie ze względu na ukształtowanie terenu – w punkcie, w którym zlewały się krystaliczny strumień i błotna rzeka musiały panować prądy wznoszące, ponieważ patrząc pod słońce widać było unoszące się kropelki wody. Tuż nad powierzchnią tworzyła się tęcza.
Przyszła pora by wrócić do skuterów. Zjeżdżając na powrót w stronę oceanu zatrzymywaliśmy się jeszcze kilkakrotnie by robić zdjęcia, potem pojechaliśmy parę kilometrów dalej na północ by obejrzeć klify nad oceanem a wreszcie pojechaliśmy do portu w Hualien. Chcieliśmy zabrać się wycieczkowym statkiem by oglądać delfiny i wieloryby. Miała to być druga – po Taroko – z głównych atrakcji Hualien. Niestety dobre chęci to za mało, nie dowiedzieliśmy się wcześniej jaki harmonogram mają owe statki i w porcie znaleźliśmy się dobrą godzinę za późno. Kombinowaliśmy jeszcze, czy nie można by opóźnić wyjazdu następnego dnia ale ostatecznie zdecydowaliśmy się odpuścić.
W porcie jacyś Tajwańczycy próbowali łapać rybackimi podbierakami papugę która musiała uciec komuś z klatki, co dostarczyło nam trochę rozrywki.
Następnego dnia nastąpiła pobudka o piątej, śniadanie w 7-eleven i wyjazd około godziny szóstej. O ósmej trzydzieści mieliśmy wypłynąć z portu Chenggong na Zieloną Wyspę, więc nie mogliśmy się spóźnić. Ku memu zaskoczeniu droga numer 11 którą obraliśmy zamiast wieść prosto przy oceanie na początku powiodła nas między jakieś wzgórza, i zamiast 80-90 kilometrów na godzinę robiliśmy może 40. Zacząłem się obawiać, czy zdążymy, na szczęście po kilkunastu minutach wyjechaliśmy na prostą i pomknęliśmy na południe.
Potem jednak niepokój wrócił, bo w kolejnych mijanych miejscowościach nie było stacji benzynowej a wskazówka znajdowała się coraz niżej. Jadąc na rezerwie przeciąłem Zwrotnik Raka (oznaczony tabliczką i wysokim białym słupem). Potem wskazówka znalazła się na poziomie zera i jechałem w przekonaniu, że za moment skuter odmówi współpracy.
Potem jechałem jeszcze kilka kilometrów ze wskazówką poziomu paliwa poniżej zera.
Wreszcie natknęliśmy się na stację. Kolejne dwadzieścia kilometrów do Chenggong minęło błyskawicznie. Po drodze do portu minęliśmy małą, skalistą wysepkę zwaną Platformą Trzech Nieśmiertelnych – a zatem znaleźliśmy się na znanym terenie.
Prom odpłynął zgodnie z czasem. Przespałem prawie cały, niemal dwugodzinny rejs. Zielona Wyspa jest niewielką – zgadliście – wyspą pochodzenia wulkanicznego, otoczoną przez rafy koralowe i szalenie popularną wśród tajwańskich turystów. Mieliśmy wykupiony pakiet obejmujący bilety na prom, zakwaterowanie, nurkowanie na rafie koralowej oraz wynajem skuterów, więc zaczęliśmy od odebrania skuterów i pojechaliśmy do hotelu zostawić rzeczy. Następnie objechaliśmy wyspę dookoła. Wiodąca wokół wyspy droga ma 19 kilometrów, ponieważ jednak zatrzymywaliśmy się co chwila by robić zdjęcia, wyjść na plażę czy wspiąć się na jakiś punkt widokowy zajęło nam to ze trzy godziny, po czym
wróciliśmy do hotelu by wziąć udział w zorganizowanym nurkowaniu na rafie.
Zachód słońca na Zielonej Wyspie ->
Na Zielonej Wyspie jest hodowla jeleni sika. Nie jestem pewien dlaczego, ale przed wieloma domami na wyspie małe i duże jelonki są uwiązane na smyczy niczym psy ->
Ponieważ personel hotelu preferowałby, żeby klienci się nie potopili, „zorganizowane nurkowanie” nie ma wiele wspólnego z prawdziwym nurkowaniem. Od razu zaznaczę, że od początku była mowa o nurkowaniu z maską i fajką a nie z akwalungiem, więc z tej strony nie było żadnych rozczarowań. Oprócz masek i fajek dostaliśmy również pianki, buty piankowe i kapoki, w których jakiekolwiek nurkowanie było zupełnie niemożliwe. Prowadzący nas Tajwańczyk miał kilka kół ratunkowych powiązanych z liną. Instrukcje które dostaliśmy polegały mniej więcej na tym: leżeć w wodzie, oddychać spokojnie, nie wykonywać gwałtownych (a najlepiej jakichkolwiek) ruchów i nie puszczać swojej połówki koła ratunkowego (wypadały po dwie osoby na koło). W tym czasie przewodnik – jako jedyny wyposażony w płetwy – ciągał nas za sobą po ciekawszych punktach rafy.
<- Mateusz kupił aparat do robienia podwodnych zdjęć, ja mogę tylko pokazać te ryby z rafy które złowił ten pan. Na wszelki wypadek zaznaczę, że to nie był nasz przewodnik.
Nie było to szczególnie satysfakcjonujące, ale miało swoje zalety. Po pierwsze – on jeden wiedział, które punkt rafy są ciekawsze. Po drugie gdyby coś miało się stać lepiej mieć przy sobie kogoś z doświadczeniem. Po trzecie miał ze sobą chleb tostowy który rozrzucał dookoła żeby nęcić ryby, przez co miejscami czułem się, jakbym nurkował w akwarium. Ryb było zatrzęsienie, od znanych z „Gdzie jest Nemo?” błazenków, przez rybę której głos dał w tym filmie Willem Dafoe po niezwykle barwne ryby papuzie (których w filmie nie było). Pozostałych kilkudziesięciu gatunków nie poznałem.
Na jeżdżeniu dookoła wyspy – oraz jednej wycieczce wgłąb wyspy, która jednak skończyła się po paru kilometrach na tabliczce „strefa militarna, zakaz wjazdu” – minął nam czas do wieczora.
Następnego dnia o 4.30 spotkałem się z Agnieszką i Mateuszem przy skuterach i pojechaliśmy do gorącego źródła Chaojih, jednego z trzech słonych gorących źródeł na świecie (pozostałe dwa, jak informuje niezastąpiony przewodnik Lonely Planet, są na Wezuwiuszu i japońskiej wyspie Hokkaido) by pławiąc się w gorącej wodzie obejrzeć wschód słońca nad Pacyfikiem.
<- Trzy koty zamieszkujące budynek administracyjny gorącego źródła.
W założeniu był to wspaniały pomysł, niestety wpadło na niego również jakieś półtorej setki Tajwańczyków i ostatecznie oglądaliśmy wschód słońca przycupnięci na skałach obok oczka wodnego przy samym brzegu oceanu. Kiedy już wyszło cofnęliśmy się do właściwego basenu źródła, położonego trochę dalej od plaży i weszliśmy wreszcie do wody. Parę minut później wyskoczyłem by znowu robić zdjęcia bo słońce zaczęło wreszcie wychodzić zza chmur, dając dużo krótszy ale jeszcze bardziej spektakularny spektakl. Potem posiedzieliśmy w źródle jeszcze jakąś godzinę, dołączył do nas również Dawid któremu nie chciało się wstać na właściwy wschód.
Fotorelacja ze wschodu słońca nad Pacyfikiem:
Prom odpływał o 13 więc zabiliśmy jeszcze trochę czasu ogądając dwie groty szumnie nazwane jaskiniami które pominęliśmy poprzedniego dnia po czym udaliśmy się do portu.
Agnieszka chroniąc się przed słońcem wtapiała się w otoczenie. Na skuterze była nie do odróżnienia od co bardziej zakutanych w chusty tubylców ->
Tym razem rejs trwał tylko 45 minut, więc szalenie się ucieszyliśmy. Nie trwało to długo, bo ostatecznie zorientowaliśmy się, że przybiliśmy do portu Lugang koło Taitung, a nie położonego 50 kilometrów na północ Chenggong gdzie zostawiliśmy skutery. Lugang miał być jeszcze przez parę tygodni zablokowany pniami drzew i innymi śmieciami które tajfun Morakot zmył do oceanu. Najwyraźniej uwinęli się z robotą szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał.
Mimo wszystko nie zostawiono nas na lodzie – ledwie półtorej godziny później zorganizowano nam minibusa który zabrał nas i jeszcze paru innych będących w podobnej sytuacji turystów do Chenggong, gdzie wreszcie odzyskaliśmy nasze skutery. Po szybkiej wymianie oleju wyjechaliśmy na drogę numer 11 by ruszyć w drogę powrotną do Kaohsiung. Musieliśmy jeszcze tylko odnaleźć Agnieszkę która zdążyła się zgubić między pierwszym a drugim skrętem które wykonaliśmy od opuszczenia warsztatu i mogliśmy wreszcie rozpocząć...
Tym razem trasa była nam doskonale znana – tą samą wracaliśmy z Dawidem podczas pierwszej wyprawy. Jedyną różnicą był objazd przez Pingdong, tuż koło Kaohsiungu, konieczny ze względu na to, że poprzednia trasa wiodła mostem który został zerwany przez tajfun. Tak czy inaczej poprzednim razem pokonaliśmy cały odcinek w jakieś 5 godzin – ile mógł nam zająć tym razem, nawet z objazdem? Pięć i pół? Sześć? Nie więcej.
Ostatecznie okazało się, że istotnie tak było. Po drodze jednak byłem przekonany, że zajmie nam to przynajmniej 8 godzin, nie zdążymy wrócić przed północą do akademika (a po północy nie wpuszczają) i w ogóle będzie koszmarnie. Ta zmiana nastawienia spowodowana została spustoszeniem jakiego na drodze dokonał Morakot. Jadąc wzdłuż wybrzeża co chwila natykaliśmy się na roboty drogowe. Droga była przejezdna, tego nikt nie kwestionował. Wszystkie osuwiska, rumowiska i co tam jeszcze zostało zmyte z gór prosto na drogę zostało usunięte, jednak co i rusz zamiast po asfalcie jechaliśmy po ubitym gruzie lub jakimś improwizowanym objazdem żeby ominąć osunięte fragmenty drogi. Nad każdym takim fragmentem nadal unosiły się tumany kurzu i pyłu, które nie dość, że same w sobie ograniczały widoczność to jeszcze piasek dostawał się pod owiewkę kasku i oślepiał. Pokonanie odcinka od Taitung do stacji benzynowej Formosa za którą droga skręcała w góry zajęło nam niemal dwa razy tyle czasu co poprzednim razem.
W górach było lepiej. Co prawda zrobiło się już ciemno ale noc była jaśniejsza od tej kiedy jechaliśmy do Hualien a i góry niższe więc cały czas było ciepło. Tu też natykaliśmy się na roboty drogowe ale kurz nie był nawet w przybliżeniu tak dokuczliwy jak nad oceanem. Wszyscy nabrali również niezłej wprawy bo przejechaliśmy ten odcinek szybciej, niż poprzednim razem z Dawidem.
Reszta drogi – od wyjechania z gór do przedmieść Kaohsiungu – poszła jak z płatka. Na przedmieściach skuter Mateusza odmówił współpracy a sam Mateusz musiał poczekać aż ktoś z wypożyczalni przyjedzie po skuter. Przynajmniej nie kazali mu płacić za naprawę.
My w tym czasie dojechaliśmy do wypożyczalni, oddaliśmy skutery i przed jedenastą wróciliśmy do akademika.
Wyprawa się powiodła – dzięki niej zobaczyłem mniej więcej tyle Tajwanu ile chciałem w ciągu całego wyjazdu. Żałuję, że nie odwiedziłem Alishan przed tajfunem, no ale kto mógł przewidzieć, że będzie aż tak źle? Poza tym ciekawią mnie jeszcze wyspy położone na cieśninie między Tajwanem a Chinami, no i z północnego Tajwanu widziałem tylko Tajpej, ale nie można wszystkiego zrobić za jednym razem. Kiedyś może tu wrócę i to wszystko nadrobię.
1 komentarz:
Super wyprawa, a trudności hartują. Ja na skuterze taki dystans przejeżdżam w ciągu całego sezonu.
T.
Prześlij komentarz