Lugang to liczące – według przewodnika – osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców miasteczko położone na zachodnim wybrzeży Tajwanu, mniej więcej na wysokości Taichung. W osiemnastym wieku Lugang był jednym z najbardziej rozwiniętych portów na Tajwanie. Potem zbierający się muł utrudnił żeglugę i w 1895 rządzący Tajwanem Japończycy zabronili większym statkom wpływać do portu. Na domiar złego na początku dwudziestego wieku lugańscy konserwatyści nie pozwolili na położenie torów kolejowych ani nowych dróg i miasto zostało odcięte od świata.
Odrodziło się ponad pół wieku później, kiedy współcześnie Tajwańczycy zaczęli szukać więzi łączących ich z przeszłością.
Cały powyższy paragraf zawdzięczamy przewodnikowi Lonely Planet. Dzięki odcięciu od świata w Lugang zachowały się całe ulice i uliczki starych domów w których dzisiaj znajdują się sklepiki z różnymi rękodziełami oraz mnóstwo mniejszych i większych świątyń. I dlatego właśnie postanowiliśmy tam pojechać.
W tym wypadku „my” to oprócz mnie dwie towarzyszące mi koleżanki, Kasia z warszawskiej sinologii i Agnieszka która w weekend wybiera się ze mną i Dawidem na kolejną wyprawę skuterami.
Agnieszka, Kasia i pies w świątyni Longshan ->
Dojazd do Lugang zabrał nam jakieś dwie i pół godziny. Po drodze widać było parę zalanych pól – w paru wypadkach woda rozlała się również na sąsiednie baraki i podchodziła pod drzwi okolicznych budynków – poza tym jednak nie wyglądało na to, by tajfun wyrządził poważne szkody. Można było jednak zauważyć, jak szeroko rozlały się rzeki nad którymi przejeżdżaliśmy – choć świadczyły o tym tylko łachy piasku ciągnące się daleko od koryta rzeki. Wczoraj poziom wody był już normalny.
W samym Lugang przez cały dzień poruszaliśmy się wyłącznie na piechotę – starsze budynki i większość świątyń skupiona jest w jednej okolicy, w pobliżu głównej drogi wiodącej przez miasto – ulicy Zhongshan (lub, jak to Tajwańczycy zapisują, Jhungshan). Tytułem wtrącenia nadmienię, że główna ulica w dowolnym tajwańskim mieście zazwyczaj nazywa się Zhongshan – tak po mandaryńsku nazywa się Sun Yat-Sen, uznawany za znamienitego męża stanu zarówno przez chińskich komunistów jak i tajwańskich nacjonalistów.
To dopiero jest polityka cudów.
Z miejsc w których zatrzymywaliśmy się na dłużej warto wymienić świątynię Longshan – ponoć najstarszą buddyjską świątynię na Tajwanie. Parę lat temu była konserwowana, jednak w odróżnieniu od większości które miałem okazję oglądać „konserwowanie” nie przerodziło się w odmalowywanie i remontowanie, więc widać tu było patynę czasu.
Potem znaleźliśmy Alejkę Dziewięciu Zakrętów – wąskie przejście („uliczka” byłaby nadużyciem) między budynkami (tak współczesnymi jak i trochę starszymi) które, jak można się domyślić po nazwie, na całej swojej długości dziewięciokrotnie zakręca. Podobno miało to bronić mieszkańców przed zimnym, wrześniowym wiatrem i bandytami. Nie wiem, czy wystarczyła jedna taka uliczka (nadużycie) czy też dawniej całe Lugang było tak ciasno zabudowane.
Na samym początku Alejki przeszliśmy pod ponad stuletnim korytarzem łączącym szereg budynków na poziomie pierwszego piętra. Jak dowiedzieliśmy się z tabliczki umieszczonej pod nim przez lugańskie biuro turystyki dziewiętnastowieczni literaci gromadzili się w owym przejściu by „recytować poezję i brać udział w alkoholowych ekscesach”. Bohema, najwyraźniej, wyznawała te same wartości pod każdą długością geograficzną.
Przewodnik wspominał o tradycyjnych lugańskich słodyczach, więc odwiedzaliśmy większość mijanych po drodze piekarni szukając „chrupkich krowich języków”, „smoczych wąsików” i „oczu feniksa”. Oczu feniksa spróbowaliśmy kiedy w którejś kolejnej piekarni można było ich skosztować przed zakupem. Okazało się, że dobrze zrobiliśmy nie kupując ich.
Główną, zabytkową uliczką w mieście jest Gushi Jie, po angielsku zwana Starą Ulicą Handlową. Kiedy się w nią skręci od razu zaczynają się piętrowe domki z połowy dziewiętnastego wieku. W większości na parterach mieszczą się sklepiki z rękodziełami – malowidłami, malowanymi wachlarzami, dzwonkami, papierowymi ozdobami, lampionami – całym mnóstwem różności. Dziewczyny były zachwycone.
Kiedy przyszła pora na jakiś konkretny posiłek zdecydowaliśmy się z Agnieszką na tradycyjny tajwański przysmak o którym co i rusz słyszałem od nauczycieli na zajęciach – „e a jian”, omlet z ostrygami. A także, jak się okazało, kapustą i dziwną masą, która mogła być żelatynowym ryżem a mogła być i soją. Albo jeszcze czymś innym. Wszystko to podlane było smacznym sosem o którego składniki nie dopytywałem. Całość brzmiała lepiej niż smakowała, ale i tak smakowała lepiej niż wyglądała.
<- mniam, mniam.
Drugą z dużych odwiedzonych przez nas świątyń była świątynia Matsu/Tianhou. Tianhou/Matsu ratowała morskich rozbitków, leczyła chorych i pomagała na wiele innych sposobów, więc po śmierci zaczęto się do niej modlić. Tyle odczytałem z rozdawanej w świątyni broszurki, a i to nie było łatwe. Dla przykładu pierwsze dwa zdania:
„After the human having the civilization, there are mythical legends. When the time changing, it forms the various religious culture.”
Dla ciekawych jest tego siedem stron, w podobnym stylu.
Sama świątynia wyróżnia się tym, że po dobudowaniu dwóch współczesnych budynków (będących częścią świątyni) przestrzeń między – patrząc od wejścia - pierwszym i drugim pawilonem z ołtarzami zamieniła się w otoczony ze wszystkich stron dziedziniec z oczkiem wodnym otoczonym ławkami. Bardzo przyjemne i malownicze miejsce.
Na spacerowaniu od świątyni do świątyni przez tuzin sklepów i parę bazarów minął nam czas do 17. Zastanawialiśmy się, czy nie wybrać się jeszcze do Taichung ale uwzględniwszy porę jechalibyśmy tam chyba tylko po to, by móc powiedzieć „byliśmy w Taichung”. Zwolniwszy trochę pospacerowaliśmy w Lugang jeszcze dwie godziny i zaczęliśmy wracać. Z Kaohsiung do Changhua jechaliśmy autokarem biura Ho-Hsin – tym od luksusowego autokaru którym jechałem do Tajpej. Tym razem mimo mniejszej odległości i dużo niższej ceny jechaliśmy w identycznych warunkach, z tą różnicą, że ekran działał przez całą drogę i obejrzałem wreszcie „Walkirię” Briana Singera z Tomem Cruisem. Z Changhua do Lugang przejechaliśmy zwykłym miejskim autobusem – po raz pierwszy korzystałem z tego środka transportu na Tajwanie.
Droga powrotna przebiegała podobnie. Największą różnicą było to, że w autokarze Ho-Hsin były tylko dwa standardowo wygodne miejsca które przypadły dziewczynom a ja jechałem koło kierowcy na fotelu który nie tylko nie masował i nie wyświetlał filmów ale nie miał też lampki więc nawet poczytać nie było jak. Przynajmniej miałem dobry widok na drogę.
<- To chyba całkiem kultowy skuter. Parę ich już tu widziałem.
W Kaohsiungu, na końcu naszej podróży autokar zatrzymał się tuż przed taksówką o rejestracji "300 XP"...
...co jest całkiem zabawne o ile ktoś grał kiedyś w RPG.
Resztę czytelników przepraszam za hermetyczny dowcip.
2 komentarze:
o co chodzi z 300XP?
tak w przyblizeniu chociaz...
Do lugang juz nie dotarlem zakochalem sie w Chinach i zwiedzalem je przez miesiac.
Musze tam wrócić i zwiedzić resztę.
Poza tym nosze się z zamiarem osiedlenia się w Chinach na stale.
Niemniej jednak zazdroszcze i pozdrawiam.
Wilk32
Prześlij komentarz