W sobotę wybraliśmy się małą grupką (Ronja, Regina, Kiran
i ja) do nadrzecznego Qingyuan, jakieś dwie godziny drogi od nas. Chcieliśmy w niedzielę popłynąć łodzią do dwóch położonych w górze rzeki świątyń, więc żeby nie tracić czasu postanowiliśmy znaleźć doki tuż po opuszczeniu autokaru. I tu zaczęły się schody – wraz z kolejnymi minutami negocjacji Kirana z panami taksówkarzami rosła nie tylko cena benzyny ale i odległość dzieląca nas od doków – z początkowych 3 kilometrów do 15.
Ostatecznie (...nadludzkim wysiłkiem woli) Kiran zdołał ustalić, że jego przewodnik się zdezaktualizował a doki przeniesiono poza granice miasta.
Zakwaterowaliśmy się w pobliskim hotelu i ruszyliśmy na miasto. Przy czym w naszej części Qingyuan „miasto” się kończyło, knajp nie było, ludzi też mało... Jedyną atrakcją były jakieś zawody sztuk walki w szkole podstawowej na którą przypadkiem się natknęliśmy,
Żeby nie było – walczyli może dziesięcioletni chłopcy.
Wtedy właśnie zadzwonił Mads który, jak się okazało, wraz z Johnem (John Svane, też Duńczyk) znajdował się w Qingyuan od piątku.
Tego dnia mieli co prawda wracać ale zmienili plany - głównie dlatego, że nie udało im się znaleźć owych świątyń.
Po jakiejś półgodzinie przerzuciliśmy się taksówką do ichniej części miasta. A tam – ludzi tłum, nocny market, masa tanich knajpek... Z naszego punktu widzenia – Ziemia Obiecana.
Najsampierw zjedliśmy kolację w ulicznej jadłodajni. Dosłownie – stoliki i plastikowe stołki ustawione na chodniku, obok wózek z różnymi warzywami, grzybami i diabli wiedzą czym jeszcze oraz kuchenką gazową. Każdy dostaje koszyk do którego wrzuca cokolwiek chce zjeść, potem jeszcze wybiera kluski (grube lub cienkie) a potem trzeba tylko odczekać parę minut aż wszystko zostanie ugotowane i podane. Świetna – i tania - sprawa.
Po kolacji przechadzaliśmy się z godzinę ulicami, oglądając kramy, próbując smażonej mątwy na patyku i trzciny cukrowej do żucia. Wreszcie stwierdziliśmy, że lepiej wcześniej się położyć bo zaplanowaliśmy zbiórkę o siódmej (i tak dobrze, że w naszej recepcji...) a to oznaczało pobudkę o szóstej.
Jak powiedzieliśmy tak zrobiliśmy. O siódmej byliśmy w recepcji a ja odebrałem od Reginy jednego yuana za wygranie zakładu – Duńczycy bowiem stawili się na czas.
Dwie taksówki wywiozły nas parę kilometrów za miasto. Doków nie było – ale kilka budek jednego z rzecznych przewoźników w zupełności nam wystarczało. Wynajęliśmy barkę na cały dzień na wyłączność i ruszyliśmy. Towarzyszył nam przewoźnik o wybrakowanym uzębieniu oraz przewoźniczka z wnuczkiem (<-)
Do barki trzeba było przejść kawałek po piaszczystej łasze – bądź co bądź mamy środek zimy, pora sucha, wody w rzece jak na lekarstwo.
Podróż w górę rzeki trwała pewnie z godzinę. Z początku lawirowaliśmy prowadzącymi między piaszczystymi brzegami meandrami, mijając coś, co mogło być prowizoryczną stocznią, nadrzeczną wioskę i budowę mostu. Obok czterech filarów wyrastały żurawie budowlane a robotnicy spawali to tu, to tam. Tutaj nie ma weekendów wolnych od pracy.
Zaraz za mostem rzeka wypływała spomiędzy wzgórz. Tu zaczęła się przyjemniejsza część podróży – wreszcie otaczała nas zieleń, chodź uczciwość każe przyznać, że niektóre wzgórza były nakrapiane brązowymi plamami uschniętych drzew. Ale nawet jeśli brać je pod uwagę to i tak był to najbardziej naturalny teren jaki dotąd widziałem w Chinach.
Pierwszą świątynią była Feilai. Założono ją ponad 1400 lat temu, obecna konstrukcja pochodzi z dynastii Ming. Niewielka, położona na zboczu z pięknym widokiem na rzekę i przeciwległe wzgórza. Wspinaczka trwa kilkanaście minut ale idzie się przez las a więc miło. Cieszą ćwierkające ptaki i wyrastające tu i ówdzie araukarie. Dotąd widziałem je tylko w doniczkach.
Kiedy już dotarliśmy do świątyni zrobiło się na tyle ciepło, że bluzy wróciły do plecaków. Obejrzeliśmy co było do obejrzenia i wróciliśmy na dół. Dobrze, że zaczęliśmy wyprawę wcześnie bo teraz mijaliśmy się z grupami chińskich turystów. Leśne ścieżki miały się wkrótce zapełnić...
Odbiliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz słonko przygrzewało już nieźle więc i pływanie barką było przyjemniejsze a do Feixia – drugiej świątyni – był tylko kawałek.
Tutaj pierwsze, co wita turystów to kilka straganów z przekąskami – fistaszkami, jakimiś innymi orzeszkami, suszonym mięsem. A także, owszem, suszonymi, sprasowanymi szczurami (a może myszami – „lao shu” oznacza jedno i drugie). Wyglądały, jakby zdrapano je z autostrady (->)
I może tak właśnie się stało – w końcu w przyrodzie nic nie ginie.
Następną atrakcją, podobnie jak w Feilai, jest umieszczona tuż nad brzegiem świątynia – ale, tak jak w wypadku Feilai, główna atrakcja leży wyżej.
W odróżnieniu od Feilai Feixia to nie pojedyncza świątynia – a raczej zbiór różnych świątyń, pawilonów, kapliczek i ołtarzy rozrzuconych po całym wzgórzu. Wędrując leśną ścieżką wzdłuż rachitycznego strumyka zrobiliśmy kilka przystanków zanim trafiliśmy na główną atrakcję – Pawilon Trzech Religii.
<- jeden z przystanków. Oświeciło mnie.
Pawilon Trzech Religii to położona na stromym wzgórzu, wielopoziomowa konstrukcja gdzie ołtarze różnych religii umieszczono jedne nad drugimi. Prowadzące do nich wąskie schody i krzyżujące się przejścia są wyjątkowo malownicze i nadają temu miejscu wyjątkowy klimat. Nie wiem, ile zajęło nam obejrzenie całości ale ciężki dym z kadzideł nieźle dawał się już we znaki kiedy wreszcie ruszyliśmy wyżej.

<- Kiran, Mads (^) i ja (^->) w Pawilonie Trzech Religii
Szliśmy do Pagody Nieskończonego Nieba nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać i niespecjalnie się tym przejmując. Był drogowskaz to szliśmy.
Na szczycie zainteresowaliśmy się najpierw gospodarstwem w którym zamówiliśmy obiad. Po podwórzu i między grządkami kręciły się gęsi i kury, pod stołem resztki zajadał kot, co jakiś czas sycząc na nieostrożnego koguta lub jednego z dwóch pałętających się pod nogami szczeniaków. Dookoła szumiały drzewa, w dole płynęła rzeka, grzało słońce, przygotowane na miejscu jedzenie (nawet tofu za którym normalnie nie przepadam) było pyszne...
Wynajęcie barki - 380 RMB, bilet wstępu do Feixia – 50RMB, obiad – poniżej 20 RMB za osobę. Chwila taka jak ta – bezcenna.
A to wszystko 16 grudnia, na co co i rusz zwracaliśmy uwagę.
Po obejrzeniu ostatniej pagody ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem szosą co pozwoliło nam załapać się na turystyczny mikrobus i dotrzeć na dół wielokrotnie szybciej.
Większość powrotu barką (<-) spędziłem siedząc na dziobie, rozkoszując się świeżym jak na Chiny powietrzem i ostatnimi promieniami słońca. Dołączyli do mnie – na zmianę – Kiran i Ronja, było miło.
Tym razem płynęliśmy z nurtem - do punktu wyjścia dotarliśmy nawet szybciej, niż się spodziewałem.
Przy czym punkt wyjścia – parę bud przewoźnika koło prowadzącej do miasta szosy – był dla nas o tyle niekorzystny, że występował tam dotkliwy brak jakichkolwiek taksówek. Ruszyliśmy więc z buta.
Na szczęście po paru minutach jeden z samochodów na które machaliśmy zatrzymał się. Posługujący się dobrym angielskim kierowca miał akurat pasażera ale mógł przyjąć trzy osoby. Padło na Reginę, Johna który mieszka w Zhongshan a zatem miał przed sobą dłuższą drogę niż my i na mnie, bo miałem jeden z trzech działających telefonów.
Pan kierowca był tak miły, że kiedy już odstawił swojego przyjaciela do domu zawiózł nas pod sam dworzec. John zaraz potem wsiadł do jadącego do Kantonu autokaru (ostatni do Zhongshan już poszedł) a ja z Reginą odczekaliśmy piętnaście minut po których dołączyła do nas pozostała trójka, której udało się wreszcie znaleźć taksówkę.
Po niecałej półgodzinie siedzieliśmy – zmęczeni ale zadowoleni - w autokarze jadącym bezpośrednio do Foshan. Stwierdziliśmy, że wyjazd był bardzo sympatyczny i podziękowaliśmy sobie za współudział. Przy okazji zaczęliśmy planować Sylwestra gdzieś nad morzem – może w Makau a może w jakiejś małej, taniej wiosce, jeszcze zobaczymy – a Mads zaprosił nas na wtorek do Brazilian BBQ na swoje urodziny.