niedziela, 30 grudnia 2007

To jest już koniec...

W czwartek miała miejsce moja ostatnia lekcja. Chciałem puścić burtonowską "Dużą Rybę", niestety, klasowy komputer odmówił posłuszeństwa. Nauczycielka z sąsiedniej sali chciała mi ją odstąpić (choć sama chciała pokazać swoim uczniom "Forresta Gumpa"), kiedy jednak zobaczyła, jaki film chcę wyświetlić oznajmiła, że bardzo go lubi i ostatecznie obie nasze klasy obejrzały wspólnie "Dużą Rybę".
A że to lekcja wieczorowa była to obie klasy razem wzięte to było może z dziesięć osób...

Wczoraj natomiast w pobliskim Zhongshan miała miejsce skromna uroczystość pożegnalna. Otrzymaliśmy certyfikaty TEFL (Teaching English as a Foreign Language), spotkaliśmy się z dawno nie widzianymi znajomymi, zjedliśmy trochę darmowego jedzenia... Choć w tej
kwestii zdecydowanie nas nie doceniono - przygotowane porcje rozeszły się w okamgnieniu a jedyną potrawą, którą stale donoszono były grzanki z pomidorowo-czosnkową pastą...
Przynajmniej wampiry trzymały się z daleka.

Na żywo grał i śpiewał jakiś Chińczyk z gitarą - i jak na Chińczyka radził sobie naprawdę nieźle z zachodnimi przebojami (lata 70, 80, 90... takie Radio Zet w miniaturze).

Było miło. Zamieściłbym zdjęcie mojego certyfikatu ale wygląda na to, że chwilowo są problemy z serwerem. Może później.
A jutro - Sylwester na plaży. Zdaje się, że gdzieś w pobliżu Zhuhai. Relacja w przyszłym roku.

czwartek, 27 grudnia 2007

Świąt dzień pierwszy i drugi

Pierwszy dzień Świąt upłynął głównie na odsypianiu Wigilii oraz przygotowywaniu jej opisu na blogu - i tak aż do późnego popołudnia, kiedy wraz z Siff i Tracey pojechałem do Kantonu na Święta w wydaniu brytyjskim.

W pobliżu kantońskiego Times Square (<-) – nie dam głowy, czy to nazwa placu, ulicy czy może tylko centrum handlowego – znajduje się irlandzki pub „Hooley’s”.

Przy czym jest to pub głównie z nazwy. Wygląda, owszem, odpowiednio –to jedno z tych miejsc prowadzonych przez obcokrajowców dla obcokrajowców których stać na zagraniczne ceny...

W każdym razie zestaw świąteczny obejmował przystawkę do wyboru (całą trójką zdecydowaliśmy się na bardzo dobrą sałatkę cesarską), danie główne w postaci plastrów indyka, indyczego nadzienia, puree ziemniaczanego, smażonych warzyw i miski sosu (ang. „gravy”) – wszystko było bardzo dobre – oraz deser do wyboru. Wybraliśmy ciasto z jabłkami i polewą waniliową które – choć jak i cała reszta było bardzo dobre – nie umywało się do apfelstrudla mit vanillasose ani tym bardziej naszych szarlotek...

Podkład muzyczny składał się z typowych świątecznych przebojów – przynajmniej zestaw był wielokrotnie bardziej zróżnicowany niż w chińskich supermarketach. Do stołu podawali Chińczycy operujący bardzo ograniczonym angielskim, kierownik sali był Kanadyjczykiem a dookoła siedzieli niemalże wyłącznie obcokrajowcy. Może i Irlandczycy.

Nie było mnie jeszcze w Irlandii więc ciężko mi ocenić autentyzm całości ale Tracey była usatysfakcjonowana takimi Świętami więc najwyraźniej wszystko było na swoim miejscu.

Drugi dzień Świąt zapowiadał się wyjątkowo nieciekawie – jedyną atrakcją miała być wyprawa do ESŚwN celem skopiowania zdjęć Madsa – wszystko jednak zmieniło się koło pierwszej po południu.

Zaczęło się od Chińczyka dzwoniącego na moją komórkę. Zrozumiałem tylko „dian da” – nazwę mojego uniwersytetu – ale miałem przeczucie, że chodzi o przesyłkę. Kimkolwiek ów Chińczyk był – rozłączył się zanim wręczyłem telefon jednej z nauczycielek by z nim porozmawiała.

Wkrótce później do biura zajrzał strażnik. Zaczął na mnie wskazywać więc ruszyłem od razu. Po drodze powtarzał tylko „one box, one”, pokazywał jeden palec (...wskazujący) i rysował kwadrat w powietrzu.

Robił to przez pół drogi więc chyba powątpiewał w moje umiejętności elementarnej dedukcji...

Paczka była przeznaczona dla mnie, bez cienia wątpliwości. Za odpakowywanie zabrałem się dopiero po powrocie do mieszkania. Mimo pancernego wyglądu wystarczyły trzy cięcia by unieść wierzchnią klapę. Pod płachetką papieru prezentowego spoczywała cenna zawartość...

...cała w okruszkach.

W miarę odkrywania kolejnych warstw i oczyszczania nowych znalezisk tajemnica się wyjaśniła – w wyniku nieznanych sił działających na paczkę podczas transportu pękł plastikowy pojemnik z piernikowymi grzybkami babci Sławci. Prawdziwa masakra – ani jeden nie dotarł z nóżką a okruszki dostały się wszędzie – z wyjątkiem najszczelniej zapakowanych obiektów. Ocalały niektóre płyty, dwie książki które tkwiły w osobnej torebce oraz hermetycznie zapakowane ciasta którym akurat okruszki by nie zaszkodziły.

No trudno. Stwierdziłem brak trwałych uszkodzeń, nacieszyłem oczy zawartością a podniebienie - jednym z grzybków.

Kiedy już przeczytałem krótką acz treściwą kartkę od rodziców i sympatyczny list od dziadka zacząłem się zastanawiać nad wykorzystaniem zawartości. Miałem keks, piernik, pierniki i grzybki-pierniczki; tabliczkę (tabliczkę? tablicę!) czekolady i dwa pudełka ptasiego mleczka oraz opłatek i dwie świeczki z ozdobami.

Rozważałem różne scenariusze – od zjedzenia wszystkiego samemu (...prawdopodobnie oszczędziłbym świeczki) po rozdanie większości uczniom i nauczycielom w ciągu następnego tygodnia.

I wtedy przypomniałem sobie, że nadal był drugi dzień Świąt a w Święta nie tylko otrzymujemy ale i – zwłaszcza – obdarowujemy. Sporo smsów i kilka rozmów telefonicznych później było już wiadomo, że po niemiecko-duńskiej Wigilii i brytyjskim pierwszym dniu Świąt nadszedł czas na Święta w wydaniu polskim.

Jedna wizyta w WalMarcie i półtorej godziny sprzątania, krojenia, przesypywania i ustawiania wystarczyły, by wszystko było mniej-więcej gotowe. Większość gości zjawiła się punktualnie ale najpierw chciała zjeść porządną kolację więc skoczyliśmy na pierożki, reszta gości dotarła w międzyczasie. Ostatecznie pół godziny po siódmej powiodłem zgromadzenie (Ronję, Siff, Tracey, Fritza, Juliana, Kirana i Madsa) do naszego mieszkania, gdzie czekali już Christian z Eleną.

Z podłączonego do wież laptopa poleciały kolędy w wykonaniu Golców (płyta była w paczce). Jeszcze tylko zapaliłem świeczki, rozdałem opłatek (zapominając dodać, by zachować go dopóki nie skończę mówić – moja wina) i wygłosiłem krótki spicz. Miał być bożonarodzeniowy, wypadł pożegnalnie. Podziękowałem zgromadzonym za przybycie i za fajne pięć miesięcy, dodałem, że z chińskiej perspektywy Niemcy i Dania (...i Wielka Brytania o którą, wstyd, Tracey musiała się upomnieć) są o rzut beretem od Polski i mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy – a przynajmniej, że od czasu do czasu wyślą mi maila lub kopertę z pieniędzmi. Na koniec życzyłem wszystkim wesołych Świąt i apelowałem, żebyśmy docenili te parę tygodni które nam zostały.

Wierzcie lub nie ale nagrodzono mnie brawami.

Zabraliśmy się za konsumpcję. Wypieki zyskały zbiorową aprobatę międzynarodowej publiki. Sądząc li tylko i wyłącznie po pierniku babci Kazi oraz keksie i grzybkach babci Sławci zgromadzenie uznało, że obie moje babcie są niesamowite (tu chciałbym nie po raz pierwszy zaznaczyć, że babcie powinny pomyśleć o wejściu na masowy rynek). Christian nadmienił ponadto, że jego zdaniem keks potrzebuje czasu – najwyraźniej poprzedni, który na konsumpcję czekał niemalże dwa miesiące bardziej przypadł mu do gustu. Duńczycy stwierdzili, że coś podobnego do grzybków tradycyjnie piecze się u nich na urodziny, Elena zaś – urodzona w Kazachstanie Rosjanka mieszkająca od kilkunastu lat w Niemczech – poinformowała nas, że rosyjskie Ptasie Mleczko nie tylko jest bardzo podobne ale i nazywa się niemal identycznie („pticie mleko”).

Siedzieliśmy tak ze dwie godziny a i tak słodyczy zostało mi jeszcze na jakieś noworoczne poprawiny. Zebrałem wiele podziękowań - które zdecydowanie należą się mojej rodzinie za umiejętność skondensowania Świąt do wymiarów paczki 30x40x30.

Tak więc nie tylko ja ale i reprezentanci Danii, Niemiec, Rosji i Wielkiej Brytanii dziękują Wam z całego serca!

Wesołych Świąt. Z następnym tekstem wracam do chińskiej rzeczywistości – w WalMarcie po Świętach nie ma już ani śladu...

wtorek, 25 grudnia 2007

24 grudnia, 19.00 - Godzina „W”

...tyle tylko, że kiedy o 19.00 stawiłem się w Eksperymentalnej Szkole Średniej w Nanhai wciąż trwały tam gorączkowe przygotowania. Ronja zmagała się w kuchni z sosami (<-) w czym pomagały - a czasem
przeszkadzały - jej Regina i Katharina. Julian, Christian i Elena (dziewczyna Christiana, przyleciała cztery dni temu) (->) zatrudnieni zostali do obierania pieczarek a w kuchni Madsa (na drugim stanowisku bojowym) Ida i Mads gotowali makarony i wyczarowywali jakiś duński deser.

Kathy, Kiran, Fritz i ja obserwowaliśmy, kibicowaliśmy i plątaliśmy się pod nogami, co jakiś czas oferując pomoc którą z rzadka – ale jednak – przyjmowano.

Wigilia odbyła się w mieszkanku Ronji. Salonik zapełniły stoliki, kanapy i fotele przyniesione z mieszkań pozostałych uczących w ESŚwN obcokrajowców. Stoły przecinała wstęga wysypanych na blat fistaszków i mandarynek, tu i ówdzie porozstawiano świeczki i drobne świąteczne dekoracje, na ścianach gdzieniegdzie widniały świąteczne wycinanki... W efekcie było bardzo tłoczno i bardzo przytulnie.

Tradycyjne wigilijne potrawy zastąpione zostały makaronami – było spaghetti, penne, kluski-świderki i muszelki – do których goście dobrać mogli przyrządzone przez Ronję sosy – bolognese z marchewką, brokułowy oraz śmietanowo-grzybowy który zasłużenie rozszedł się w błyskawicznym tempie. Gorące garnki z braku podstawek stawialiśmy na tym, co było pod ręką – przewodniku Lonely Planet, jakiejś niemieckiej książce o Chinach oraz niemieckim odpowiedniku „I co dalej maturzysto?”. Wreszcie się na coś przydał.

W międzyczasie zjawili się kolejni goście – Niemka Anna z Dongguan, Duńczyk John z Niemcem Peterem, Brytyjczycy Alex (który kiedyś uczył w ESŚwN a którego Mads i Kiran poznali na tai chi) i Duncan (przypadkowo poznany przez Ronję i zaproszony bo nie miał żadnych gwiazdkowych planów). Wigilię przedwcześnie opuściła Kathy mająca jakieś wcześniejsze zobowiązania.

W miarę upływu czasu stół wzbogaciły tradycyjne niemieckie pierniki przysłane Julianowi przez rodzinę oraz talerz z przyniesionymi przez Annę cytrusami – pomelo (większe od grejpfruta, czasem słodkie czasem gorzkie) i czymś czego nazwy nie znam a co wygląda jak pomarańcze wielkości winogron które można jeść ze skórką.

Kiedy uprzątnęliśmy już większość jedzenia nadszedł czas na tradycyjny gwiazdkowe kolędowanie. Niemki radziły sobie ładnie, nawzajem się wspomagając; Duńczycy, jak to oni, odśpiewali głośno coś, co mogło być kolędą i parę rzeczy, które kolędami na pewno nie były; Brytyjczycy śpiewali po wersie, zmieniając kolędę przy każdym zacięciu; ja zaś acapella odśpiewałem pierwszą zwrotkę „Wśród nocnej ciszy”.

<- Prezenty pod choinką


Jeszcze tylko Duńczycy (->) zatańczyli dookoła naszej miniaturowej choinki (którą do tego celu wyniesiono do sąsiedniego pokoju) i przystąpiliśmy do losowania prezentów na niemiecką modłę – tak, aby było zabawnie i losowo ale uporządkowanie.

Taki opis wywołał salwy śmiechu i docinków - ale praktycznie każde z naszych duńsko-niemiecko-polskich spotkań przechodzi przez fazę przyjaznego nabijania się z innych narodowości tak więc wspomogło to tylko świąteczną atmosferę.

Ostatecznie nie biorący udziału w zabawie Brytyjczycy losowali prezent i imię obdarowywanego lub obdarowywanej. Ów (lub owa) musiał(a) zatańczyć taniec radości i natychmiast odpakować prezent. Był latawiec, był zestaw pałeczek, były pudełka ciasteczek i żelki Haribo, była książka, była i ciepła bielizna... Mój zestaw składający się z pluszowego misia i trzech gumowych kaczuszek przypadł Reginie, mi trafiło się pudełko słodyczy, tak zwykłych jak i chińskich.

Od lewego dolnego rogu, zgodnie z ruchem wskazówek zegara: Ronja, Ida, John, Mads, Katharina, Fritz, Anna, Peter, Regina, Kiran, Elena, Christian i Julian.

(Kathy już wyszła, Alex i Duncan stali za mną gdy robiłem zdjęcie)

Chwilę potem oddaliłem się na telekonferencję z rodzinną Wigilią na Grochowskiej. Rodzina odśpiewała „Przybieżeli do Betlejem pasterze...”, było bardzo miło.

Jakiś czas później Ronja podała kilka pieczonych jabłek z rodzynkami i orzechami oraz sosem waniliowym a zaraz potem Ida i Mads wnieśli gar z duńskim deserem (ustawiając go na powieści Johna Irvinga która w losowaniu przypadła Johnowi). Ponoć nie zgadzała się konsystencja (miał być budyń) i niektóre składniki ale gdyby nam tego nie powiedzieli nikt by się nie zorientował (może oprócz Johna). Rezultatem ich działań była niejednolita masa - przypominająca tak wyglądem jak i smakiem lane kluski - którą posypywało się cynamonem i polewało sosem wiśniowym (czereśniowym?).

Deser niczego sobie ->

Najedzonych zebranych zaczęła ogarniać senność. Pojedynczo zaczęli opuszczać zgromadzenie. O drugiej przyszła pora na mnie i Katharinę. Opuściliśmy wesołą gromadę wspólnie, chcąc skorzystać z jednej taksówki jednak żadnej nie było w pobliżu. Katharina skorzystała więc z motocykla (miasta na południu Chin pełne są przewożących motocyklistów. Na krótkich odcinkach spisują się świetnie) a ja ruszyłem do siebie na piechotę.

Podczas spaceru, w okolicy drugiej dwadzieścia nawiązała ze mną połączenie rodzinna Wigilia na Marokańskiej na którą przenieśli się rodzice i bracia także znowu było bardzo miło.

A następnego dnia spałem do jedenastej.

piątek, 21 grudnia 2007

72 godziny do godziny "W"

Trzy dni do Gwiazdki. Po zimnym (15 stopni dzień i noc) tygodniu dzisiaj wróciło ciepło i krótkie spodenki. Praktycznie w każdym sklepie jest choć trochę świątecznych dekoracji, w wielu punktach pracownicy noszą czerwone, mikołajowe czapki.
Wybraliśmy się dziś z Christianem na japoński obiad w Ajisan Ramen (sieć japońskich restauracji z kluskami i sushi. Jak na sieciówkę - jedzenie jest świetne) w WalMarcie. Przez blisko godzinę słuchaliśmy wyłącznie "Jingle Bells", "Frosty the Snowman", "Santa Claus is Coming to Town" i "Silent Night". Sytuację poprawiało trochę to, że te pięć piosenek leciało w różnych wersjach, pogarszało zaś to, że w niektórych z tych wersji śpiewano po chińsku...

No nic. Przede mną weekend, poranna lekcja w poniedziałek i duńsko-niemiecka Wigilia. Wieczorna klasa z radością zgodziła się nie przyjść, zobaczymy, czy szkoła jakoś zareaguje. Wątpię.
25 i 26 grudnia mamy wolne, więc potem już tylko ostatnia wieczorna lekcja w czwartek i to tyle jeśli o ten semestr chodzi.
Jupikajej.

środa, 19 grudnia 2007

Weekend, część druga

W sobotę wybraliśmy się małą grupką (Ronja, Regina, Kiran i ja) do nadrzecznego Qingyuan, jakieś dwie godziny drogi od nas. Chcieliśmy w niedzielę popłynąć łodzią do dwóch położonych w górze rzeki świątyń, więc żeby nie tracić czasu postanowiliśmy znaleźć doki tuż po opuszczeniu autokaru.

I tu zaczęły się schody – wraz z kolejnymi minutami negocjacji Kirana z panami taksówkarzami rosła nie tylko cena benzyny ale i odległość dzieląca nas od doków – z początkowych 3 kilometrów do 15.

Ostatecznie (...nadludzkim wysiłkiem woli) Kiran zdołał ustalić, że jego przewodnik się zdezaktualizował a doki przeniesiono poza granice miasta.

Zakwaterowaliśmy się w pobliskim hotelu i ruszyliśmy na miasto. Przy czym w naszej części Qingyuan „miasto” się kończyło, knajp nie było, ludzi też mało... Jedyną atrakcją były jakieś zawody sztuk walki w szkole podstawowej na którą przypadkiem się natknęliśmy,

Żeby nie było – walczyli może dziesięcioletni chłopcy.

Wtedy właśnie zadzwonił Mads który, jak się okazało, wraz z Johnem (John Svane, też Duńczyk) znajdował się w Qingyuan od piątku.

Tego dnia mieli co prawda wracać ale zmienili plany - głównie dlatego, że nie udało im się znaleźć owych świątyń.

Po jakiejś półgodzinie przerzuciliśmy się taksówką do ichniej części miasta. A tam – ludzi tłum, nocny market, masa tanich knajpek... Z naszego punktu widzenia – Ziemia Obiecana.

Najsampierw zjedliśmy kolację w ulicznej jadłodajni. Dosłownie – stoliki i plastikowe stołki ustawione na chodniku, obok wózek z różnymi warzywami, grzybami i diabli wiedzą czym jeszcze oraz kuchenką gazową. Każdy dostaje koszyk do którego wrzuca cokolwiek chce zjeść, potem jeszcze wybiera kluski (grube lub cienkie) a potem trzeba tylko odczekać parę minut aż wszystko zostanie ugotowane i podane. Świetna – i tania - sprawa.

Po kolacji przechadzaliśmy się z godzinę ulicami, oglądając kramy, próbując smażonej mątwy na patyku i trzciny cukrowej do żucia. Wreszcie stwierdziliśmy, że lepiej wcześniej się położyć bo zaplanowaliśmy zbiórkę o siódmej (i tak dobrze, że w naszej recepcji...) a to oznaczało pobudkę o szóstej.

Jak powiedzieliśmy tak zrobiliśmy. O siódmej byliśmy w recepcji a ja odebrałem od Reginy jednego yuana za wygranie zakładu – Duńczycy bowiem stawili się na czas.

Dwie taksówki wywiozły nas parę kilometrów za miasto. Doków nie było – ale kilka budek jednego z rzecznych przewoźników w zupełności nam wystarczało. Wynajęliśmy barkę na cały dzień na wyłączność i ruszyliśmy. Towarzyszył nam przewoźnik o wybrakowanym uzębieniu oraz przewoźniczka z wnuczkiem (<-)

Do barki trzeba było przejść kawałek po piaszczystej łasze – bądź co bądź mamy środek zimy, pora sucha, wody w rzece jak na lekarstwo.

Podróż w górę rzeki trwała pewnie z godzinę. Z początku lawirowaliśmy prowadzącymi między piaszczystymi brzegami meandrami, mijając coś, co mogło być prowizoryczną stocznią, nadrzeczną wioskę i budowę mostu. Obok czterech filarów wyrastały żurawie budowlane a robotnicy spawali to tu, to tam. Tutaj nie ma weekendów wolnych od pracy.

Zaraz za mostem rzeka wypływała spomiędzy wzgórz. Tu zaczęła się przyjemniejsza część podróży – wreszcie otaczała nas zieleń, chodź uczciwość każe przyznać, że niektóre wzgórza były nakrapiane brązowymi plamami uschniętych drzew. Ale nawet jeśli brać je pod uwagę to i tak był to najbardziej naturalny teren jaki dotąd widziałem w Chinach.

Pierwszą świątynią była Feilai. Założono ją ponad 1400 lat temu, obecna konstrukcja pochodzi z dynastii Ming. Niewielka, położona na zboczu z pięknym widokiem na rzekę i przeciwległe wzgórza. Wspinaczka trwa kilkanaście minut ale idzie się przez las a więc miło. Cieszą ćwierkające ptaki i wyrastające tu i ówdzie araukarie. Dotąd widziałem je tylko w doniczkach.

Kiedy już dotarliśmy do świątyni zrobiło się na tyle ciepło, że bluzy wróciły do plecaków. Obejrzeliśmy co było do obejrzenia i wróciliśmy na dół. Dobrze, że zaczęliśmy wyprawę wcześnie bo teraz mijaliśmy się z grupami chińskich turystów. Leśne ścieżki miały się wkrótce zapełnić...

Odbiliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz słonko przygrzewało już nieźle więc i pływanie barką było przyjemniejsze a do Feixia – drugiej świątyni – był tylko kawałek.

Tutaj pierwsze, co wita turystów to kilka straganów z przekąskami – fistaszkami, jakimiś innymi orzeszkami, suszonym mięsem. A także, owszem, suszonymi, sprasowanymi szczurami (a może myszami – „lao shu” oznacza jedno i drugie). Wyglądały, jakby zdrapano je z autostrady (->)

I może tak właśnie się stało – w końcu w przyrodzie nic nie ginie.

Następną atrakcją, podobnie jak w Feilai, jest umieszczona tuż nad brzegiem świątynia – ale, tak jak w wypadku Feilai, główna atrakcja leży wyżej.

W odróżnieniu od Feilai Feixia to nie pojedyncza świątynia – a raczej zbiór różnych świątyń, pawilonów, kapliczek i ołtarzy rozrzuconych po całym wzgórzu. Wędrując leśną ścieżką wzdłuż rachitycznego strumyka zrobiliśmy kilka przystanków zanim trafiliśmy na główną atrakcję – Pawilon Trzech Religii.

<- jeden z przystanków. Oświeciło mnie.


Pawilon Trzech Religii to położona na stromym wzgórzu, wielopoziomowa konstrukcja gdzie ołtarze różnych religii umieszczono jedne nad drugimi. Prowadzące do nich wąskie schody i krzyżujące się przejścia są wyjątkowo malownicze i nadają temu miejscu wyjątkowy klimat. Nie wiem, ile zajęło nam obejrzenie całości ale ciężki dym z kadzideł nieźle dawał się już we znaki kiedy wreszcie ruszyliśmy wyżej.

<- Kiran, Mads (^) i ja (^->) w Pawilonie Trzech Religii


Szliśmy do Pagody Nieskończonego Nieba nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać i niespecjalnie się tym przejmując. Był drogowskaz to szliśmy.

Na szczycie zainteresowaliśmy się najpierw gospodarstwem w którym zamówiliśmy obiad. Po podwórzu i między grządkami kręciły się gęsi i kury, pod stołem resztki zajadał kot, co jakiś czas sycząc na nieostrożnego koguta lub jednego z dwóch pałętających się pod nogami szczeniaków. Dookoła szumiały drzewa, w dole płynęła rzeka, grzało słońce, przygotowane na miejscu jedzenie (nawet tofu za którym normalnie nie przepadam) było pyszne...

Wynajęcie barki - 380 RMB, bilet wstępu do Feixia – 50RMB, obiad – poniżej 20 RMB za osobę. Chwila taka jak ta – bezcenna.

A to wszystko 16 grudnia, na co co i rusz zwracaliśmy uwagę.

Po obejrzeniu ostatniej pagody ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem szosą co pozwoliło nam załapać się na turystyczny mikrobus i dotrzeć na dół wielokrotnie szybciej.

Większość powrotu barką (<-) spędziłem siedząc na dziobie, rozkoszując się świeżym jak na Chiny powietrzem i ostatnimi promieniami słońca. Dołączyli do mnie – na zmianę – Kiran i Ronja, było miło.

Tym razem płynęliśmy z nurtem - do punktu wyjścia dotarliśmy nawet szybciej, niż się spodziewałem.

Przy czym punkt wyjścia – parę bud przewoźnika koło prowadzącej do miasta szosy – był dla nas o tyle niekorzystny, że występował tam dotkliwy brak jakichkolwiek taksówek. Ruszyliśmy więc z buta.

Na szczęście po paru minutach jeden z samochodów na które machaliśmy zatrzymał się. Posługujący się dobrym angielskim kierowca miał akurat pasażera ale mógł przyjąć trzy osoby. Padło na Reginę, Johna który mieszka w Zhongshan a zatem miał przed sobą dłuższą drogę niż my i na mnie, bo miałem jeden z trzech działających telefonów.

Pan kierowca był tak miły, że kiedy już odstawił swojego przyjaciela do domu zawiózł nas pod sam dworzec. John zaraz potem wsiadł do jadącego do Kantonu autokaru (ostatni do Zhongshan już poszedł) a ja z Reginą odczekaliśmy piętnaście minut po których dołączyła do nas pozostała trójka, której udało się wreszcie znaleźć taksówkę.

Po niecałej półgodzinie siedzieliśmy – zmęczeni ale zadowoleni - w autokarze jadącym bezpośrednio do Foshan. Stwierdziliśmy, że wyjazd był bardzo sympatyczny i podziękowaliśmy sobie za współudział. Przy okazji zaczęliśmy planować Sylwestra gdzieś nad morzem – może w Makau a może w jakiejś małej, taniej wiosce, jeszcze zobaczymy – a Mads zaprosił nas na wtorek do Brazilian BBQ na swoje urodziny.

poniedziałek, 17 grudnia 2007

Weekend, część pierwsza

W piątek wybrałem się na krótką wycieczkę do Kantonu. Moim celem była katedra Najświętszego Serca, której dwie, niemal 50-metrowe wieże może nie górują nad okolicą ale (<-) da się je zauważyć. Niestety, Lonely Planet nie wspomina o tym, że katedra ma przerwę obiadową do 14.30 tak więc krótka wycieczka już na starcie wydłużyła się o półtorej godziny... Żeby jakoś zabić czas skoczyłem na dorszburgera do KFC po czym spacerem ruszyłem ku Beijing Lu ("lu" to po prostu "ulica") - popularny i zatłoczony deptak handlowy. Nie dam głowy, jak to zrobiłem ale albo przeciąłem ów deptak i się nie zorientowałem albo jakimś cudem go ominąłem (nie takie proste bo krótki to on nie jest) - w każdym razie nie trafiłem tam gdzie chciałem i godzinę błąkałem się po ulicach Kantonu.
Nie, żebym narzekał - pogoda była ładna, w tej okolicy ulice są niewielkie, zabudowa jedno-dwupiętrowa, nierzadko kolonialna...
Miło.
Ostatecznie znalazłem deptak, przekonałem się po raz kolejny, że nie ma tam obcojęzycznej księgarni opisanej w Lonely Planet (kiedyś może i była, teraz w tym budynku jest apteka), odpędziłem z tuzin Chińczyków pytających, czy chcę kupić zegarek i wróciłem pod katedrę.
Wybudowana między 1863 a 1888, zaprojektowana w stylu neogotyckim przez francuskiego architekta, pasuje do większości otoczenia jak pięść do nosa - przy czym większość otoczenia składa się z jednej lub dwóch podstawówek i blokowiska.
W katedrze odbywają się regularnie nabożeństwa i chyba przez to nie jest regularną atrakcją turystyczną - Chińczyk przy bramie czegoś ode mnie chciał, wskazywał na tabliczkę z której niczego wyczytać nie mogłem bo w całości po chińsku była... Ostatecznie mnie wpuścił ale nadal nie wiem, o co mu chodziło.
Sama katedra jest wprawdzie imponująca - zastanawiam się, jakie wrażenie robiła na Chińczykach kiedy ją budowano - ale po długim spacerze już nie miałem wystarczająco wiele zapału, by się nią odpowiednio zachwycić.
Zaciekawiła mnie za to grupka Afro-Kantończyków która rozsiadła się koło wejścia, otaczając jednego z nich, który leniwie pogrywał na perkusji. Kto wie, może od czasu do czasu mszę jakimś soulem urozmaicają?

piątek, 14 grudnia 2007

Z braku czasu - obrazki

Byłem dzisiaj w Kantonie pooglądać XIX-wieczną katedrę ale to opiszę jutro albo w poniedziałek - w niedzielę będę na kolejnej, dłuższej wycieczce.

W międzyczasie zaś: u mnie wszystko dobrze. Ktoś z grona pedagogicznego wziął ślub bo przedwczoraj czekały na mnie dwa ciastka (<-). Jedno było z pysznym, kokosowym nadzieniem, drugie miało w środku coś dziwnego... ale że darowanemu koniowi (ciasteczku) nie zagląda się w zęby (nadzienie) to nie narzekam. Komuś rodzi się dziecko - dostaję dwa malowane jajka, ktoś bierze ślub - dostaję dwa ciastka. Z mojego punktu widzenia lepiej wychodzę na ślubach. Z innych wieści, jak to co roku śpiewają w Trójce
:
Krok po kroku, krok po kroczku
najpiękniejsze w całym roczku
idą Święta, idą Święta ->

czwartek, 13 grudnia 2007

Piszą o nas!

Ciągle ciepło - w dzień i w nocy temperatura rzędu 20 stopni. Dekoracji świątecznych coraz więcej, już nie tylko WalMart ale i inne sklepy i restauracje. W WalMarcie zresztą można usłyszeć klasyczne przeboje w rodzaju "Jingle Bells", "Santa Claus is coming to town" a nawet "Cichą Noc".
Wszystko po chińsku.

Podczas przedostatnich zakupów znalazłem książkę o podróżowaniu po Europie - nie do końca przewodnik, raczej zbiór różnych faktów i ciekawostek. Przynajmniej tak mi się wydaje, przeczytać tego nie potrafię.

W każdy razie kilka stron było o Polsce - dwa czy trzy zdjęcia z Warszawy, Tatry, stroje ludowe, bociany... ot, ciekawostka.

środa, 12 grudnia 2007

Profil: Siff oraz o kinie duńskim słów parę

Dunka, rocznik 1986. W odróżnieniu od znakomitej większości uczestników programu zapisała się na roczny wyjazd. Jeszcze nie studiuje.
Sympatyczna dziewczyna, zainteresowana fantastyką (choć, niestety, głównie mangą) więc mamy wspólne tematy. Szkoda tylko, że o filmach innych niż duńskie nie ma pojęcia... ale przynajmniej dzięki niej obejrzałem "Zielonych rzeźników", wcześniejszy film twórcy "Jabłek
Adama". Chyba jeszcze dziwniejszy i bardziej groteskowy - ale równie dobry co "Jabłka". Paru aktorów się powtarza, w tym Mads Mikkelsen (to imię wymawia się "mes") który okazuje się być bardzo dobrym aktorem. Po samych "Jabłkach" i "Casino Royale" nie byłem pewien.

wtorek, 11 grudnia 2007

Psssst! To ja, Leclerc!


Pytałem, czemu niby miałbym nosić czapkę w restauracji. Sissie odparła, że jestem teraz inną postacią.

No cóż - oto dwie z szerokiego wachlarzu moich person. Obie czapki należą do Kirana, bluzkę dali mi ze studia.





Z ciekawostek - buszując po okolicy znaleźliśmy opuszczone studio.
<-
Wyglądało na nawiedzone.

poniedziałek, 10 grudnia 2007

Show must go on

W zeszłym tygodniu jacyś Chińczycy zaczepili mnie i Siff w WalMarcie. Wyjaśnili, że są z hongkońskiej telewizji, kręcą coś w Nanhai i potrzebują zagranicznych studentów. Wymieniliśmy się numerami, zrobili nam zdjęcia i tyle było ich widać.

W piątek dostałem telefon z pytaniem czy jestem dostępny w sobotę. Kiedy wahaniem odparłem, że tak od razu się zapalili, że świetnie, żebym przyjechał na dziewiątą i czy może mam przyjaciół którzy byliby zainteresowani.

Jeszcze trochę porozmawialiśmy, ostatecznie stanęło na tym, że przyślą po mnie i mojego przyjaciela samochód pod WalMart.

Na przyjaciela wytypowałem Kirana z dwóch powodów – po pierwsze, bo gdybym pojechał z Christianem to nie miałby kto przygotować lekcji na poniedziałek (choć i tak tego nie zrobił) a po drugie dlatego, że chciałem mieć tam kogoś kto miałby wyrzuty sumienia gdybyśmy nie pojechali na urodziny Johna do Zhongshan (nie pojechaliśmy).

W sobotę zawieziono nas do miasteczka filmowego Nanhai. Położone w rozległym parku (Ogrodzie Brzoskwiniowym – tutaj mieści się hotel w którym we wrześniu władze Nanhai zorganizowały przyjęcie dla pracujących w dzielnicy obcokrajowców) pół godziny jazdy od nas składa się z historycznych dekoracji – i to nie byle jakich. Budynki wyglądają jakby przeniesiono je z Zakazanego Miasta (przesadzam... ale są w podobnym stylu) i paru innych miejsc bo i różne style można tu obejrzeć. Część budynków była przyprószona sztucznym śniegiem - zdaje się, że jedynym jaki w tym roku obejrzę.

Miasteczko jest atrakcją turystyczną (choć w tym sezonie niezbyt popularną) więc nie brakuje tam typowych wyłudzaczy pieniędzy. W sobotę nie skorzystaliśmy z żadnego z nich.

Wycieczkę prowadziła Sissie – aktorka, przy okazji zajmująca się nami-statystami. Oprócz mnie i Kirana było jeszcze czworo innych – para Turków których imion nie zapamiętałem, Teresa – potężna Afrofrancuzka i Magda – studentka z Niemiec ale urodzona w Gdańsku więc po raz pierwszy od października mogłem sobie z kimś porozmawiać w ojczystej mowie.

Miło – nawet, jeśli Magdzie zdarzało się potknąć o deklinację...

I tak mi zresztą zaimponowała bo ze mną rozmawiała po polsku, z Kiranem po niemiecku a z Teresą po francusku.

Ot, lingwistyczna ekwilibrystyka.

Po wycieczce zaczęła się praca. Albo „praca”.

Serial – którego pierwszy odcinek właśnie kręcono – opowiada o pracownikach kawiarni „West Cafe”, restauracji „East Food” i znajdującego się między nimi supermarketu, a wszystko to znajduje się w jakimś Chinatown gdzieś w Ameryce. Stąd i zapotrzebowanie na zagranicznych statystów.

Nasza rola ograniczała się do udawania, że robimy zakupy (głównie nabijaliśmy się z chinglisza na etykietach) albo siedzenia w restauracji lub kawiarni.

W sobotę przez parę godzin tkwiliśmy w kawiarni – ja gadałem z Magdą, usadzony samotnie Kiran przeczytał pół „Gry Endera”... A na dodatek wtedy akurat podano nam prawdziwą kawę i lekko tylko zeschnięte ciastka.

Do tego zapewniono nam dwa posiłki – trochę lepsze w mojej szkolnej stołówce – a dla tych, którzy chcieli zostać na drugi dzień – nocleg.

A że było już za późno by jechać do Zhongshan – zostaliśmy. Pożegnaliśmy Magdę i Teresę, Turcy przenocowali ale zmyli się zanim wstaliśmy.

W niedzielę poznaliśmy nowe statystki – parę sympatycznych Rosjanek, Nastyę i drugą, której imienia nie jestem pewien... jaki byłby rosyjski odpowiednik „Kasi”? Brzmiało podobnie.

Kręcenia było jakoś mniej, czasu więcej. Dostaliśmy śniadanie, porobiliśmy zakupy parę godzin, potem dostaliśmy obiad i godzinną przerwę.

Uporawszy się z obiadem postanowiliśmy z Kiranem przetestować jedną z atrakcji – plastikowe kule w których można się przemieszczać po powierzchni jeziora. Piszę „przemieszczać” bo o chodzeniu nie ma mowy – ale trucht, pełzanie, przetaczanie i przewroty są jak najbardziej możliwe. Chwilę po nas jeszcze trójka chińskich dzieciaków stoczyła się na wodę co dodatkowo spotęgowało chaos. Fajna zabawa tylko po paru minutach już ciężko się oddycha.

Wróciliśmy mając w zapasie tyle czasu, by z Rosjankami w zośkę pograć. Z prawej - Nastya.

Potem była godzina pracy, może dwie i dano nam kolejną przerwę. I znowu wybraliśmy się na spacer. Tym razem w ruch poszła strzelnica. Strzelało się z wyjątkowo niecelnego karabinu na plastikowe kulki, celem były balony z wodą. Kiedy już zorientowałem się w którą stroną najczęściej znosi zdołałem zestrzelić cztery... na dwanaście strzałów.

Dużo zabawniejsze były całkiem profesjonalne łuki choć tutaj wyniki były jeszcze gorsze...

Po powrocie znowu w ruch poszła zośka, tym razem na dłużej i w liczniejszym gronie bo wsparli nas chińscy statyści.

Ostatecznie skończyliśmy pracę koło ósmej. Przez poznaliśmy parę fajnych osób, przegadaliśmy długie godziny i przesiedzieliśmy je w kawiarni. A zainkasowaliśmy połowę tego, co WTC płaci nam co miesiąc.

Żyć, nie umierać. Ciekawe tylko, ile dostają chińscy statyści...

Aha – w niedzielę wieczorem odwieziono nas pod WalMart. Po drodze minęliśmy elektroniczną tablicę informacyjną. O 21.00 było 18 stopni na plusie.

A dookoła wszyscy – Chińczycy i ci obcokrajowcy którzy za szybko przyzwyczaili się do klimatu – biegają w swetrach, pulowerach i wiatrówkach. Urocze.

piątek, 7 grudnia 2007

Przegapiłem Mikołajki

Wczoraj wybrałem się na solową wycieczkę do Kantonu. Uzbrojony w Lonely Planet ruszyłem obejrzeć parę świątyń znajdujących się dookoła jednej stacji metra a zatem łatwo osiągalnych.

Pierwszą świątynię – Guang Xiao – znalazłem po opuszczeniu metra idąc wybraną na chybił ulicą. Główna brama akurat jest w remoncie także dookoła stojących na straży posągów kręcili się gipsujący, szlifujący lub (<-) obijający się robotnicy.

Jest to najstarsza świątynia w Kantonie, pochodzi z IV wieku – przy czym większość stojących tu dzisiaj budynków powstała w wieku XIX. Oprócz kilku(nastu) pawilonów z rozmaitymi ołtarzami i posągami, tradycyjnych oczek wodnych z żółwiami i złotymi rybkami oraz wszechobecnymi (w świątyniach) doniczkowymi drzewkami jest tu kilka budynków nieznanego przeznaczenia i restauracja.

Zdziwiła mnie obecność paru ewidentnie zamożnych osób palących kadzidła i bijących pokłony przed posągami. Jak kogo zapytać, to „nikt tu nie wierzy oprócz starych ludzi, no i może jeszcze na wsi” ale jak przychodzi co do czego...

Drugą świątynię – LiuRong, Świątynię Sześciu Banyanów* - znalazłem po krótkim błąkaniu się po małych, malowniczych uliczkach. Ta część miasta to głównie blokowiska ale również stare budynki mieszkalne, wyglądające trochę (a czasem nawet więcej niż „trochę”) na kolonialne. A dookoła pełno małych sklepików sprzedających absolutnie wszystko, od kranów i zwojów drutu przez ziarno, orzechy i nasiona w ilościach hurtowych po jakieś cuda-niewidy...

LiuRong pochodzi z VI wieku. Tu również mamy do czynienia z różnorakimi kapliczkami i ołtarzami, mnichami w różnokolorowych szatach, tradycyjnymi oczkami wodnymi – oraz masą turystów, również zachodnich.

Główną atrakcją jest wysoka pagoda – wg informacji na odwrocie biletu 1000-letnia. Z zewnątrz (<-) wygląda, jakby miała 9 kondygnacji, tak naprawdę ma ich 17 ale tylko z 8 można wyjść na zewnętrzny taras. Wspinaczka daje w kość, zwłaszcza, że już po paru piętrach przejścia zaczynają się robić ciasne i nieźle trzeba się nagimnastykować by się przecisnąć. Ale widok roztaczający się z tarasów wynagradza to w zupełności. Niby to tylko blokowiska i wieżowce ale robią niesamowite wrażenie... (->)

Następnym celem był pobliski meczet ale jakoś tak wyszło, że minąłem ulicę przy której się znajduje a trochę potem byłem już przy taoistycznej świątyni Pięciu Nieśmiertelnych. W odróżnieniu od dwóch poprzednich ta jest raczej niewielka a wyróżnia się jedynie (<-) unikalną dzwonnicą.

Na osobną uwagę zasługuje rzeźbiona płyta przeniesiona tu z innej świątyni – zapisano niej poemat o bambusie – przy czym to liście wyrytego bambusa układają się w znaki poematu. Ładne. ->

O uwagę dopraszał się również jeden ze strażników, który strasznie chciał, żeby mu zrobić zdjęcie. (<-) Dał mi to do zrozumienia żywo gestykulując i mówiąc „pika pika!” (sic!).

W drodze powrotnej nabiłem sobie trochę punktów dobrej karmy podnosząc i zwracając zegarek zgubiony przez przejeżdżającą obok, nieuważną rowerzystkę. Znalazłem również ominięty wcześniej meczet (->) ale nie wpuszczają doń nie-muzułamaninów. Pooglądałem go sobie tylko zza murów, przeczytałem reklamę „elektronicznego Koranu” i zjadłem pyszną baraninę w cieście w muzułmańskiej restauracji naprzeciwko.

W planach mam kolejną wycieczkę do Kantonu bo wciąż nie obejrzałem paru godnych uwagi miejsc – między innymi XIX-wiecznej, neogotyckiej katedry. Może w przyszłym tygodniu.

*- takie drzewa


A o tym, że wczoraj były Mikołajki przypomniałem sobie parę minut przed północą. No cóż...

Coraz bliżej Święta...


wtorek, 4 grudnia 2007

U Papy Johna

Zafundowaliśmy sobie dzisiaj z Idą kolację w pizzerii Papa John's w WalMarcie. Po drodze rozmawialiśmy o tym jak nam idzie nauczanie, o relacjach z uczniami i takich tam. Ida uczy w podstawówce i zazdrości mi możliwości przeprowadzenia prawdziwej rozmowy z uczniami.
Przynajmniej niektórymi.

Papa John's to sieć pizzerii w stylu amerykańskim - mają punkty w wielu miejscach na południu Chin a także w innych krajach.

Na wejściu młody chłopak zaprowadził nas do stolika, przy okazji zaskakując mnie słowami "znam cię, znam cię" i zwracając się do mnie per "nauczycielu".
Dodam, że ani ciut go nie kojarzyłem.
Ida z trudem powstrzymywała się od śmiechu, ja tylko potakiwałem, udając, że wiem kim on jest. Sprawa jednak wyjaśniła się dość szybko - jego dziewczyna jest w jednej z moich klas a z nim raz zdarzyło mi się porozmawiać.
Zaraz potem jednak na nowo zrobiło się absurdalnie bo w pizzerii pojawiła się owa uczennica (zresztą pracuje w soboty rozdając ulotki tego lokalu przed WalMartem) a kiedy mnie zobaczyła zaoferowała się, że nam coś poleci.

Na co bezmyślnie przystałem. Chwilę potem okazało się, że Linda niespecjalnie wie, co jest w menu. Na dodatek chyba się zestresowała bo zaczęła mówić wyjątkowo marnym angielskim.
Ostatecznie podziękowaliśmy za jej wymuszone sugestie co chyba jej ulżyło.
Ida stwierdziła tylko, że z jej uczniami taka sytuacja nigdy nie miałaby miejsca.

Wreszcie zamówiliśmy dwie małe pizze pół na pół, odczekaliśmy pewnie z pół godziny a zapłaciliśmy 120 yuanów. Przynajmniej były smaczne - no a cały posiłek sympatycznie zachodni...

niedziela, 2 grudnia 2007

Grudzień? Grudzień!

Ależ ten czas leci... A tu - nie licząc poranków, wieczorów i mojego mieszkania 24/7 - ciepło. Na słońcu nawet gorąco.

Wraz z Madsem i Fuschią (córką uniwersyteckiego kierownika ds zasobów ludzkich) wybrałem się wczoraj na wycieczkę do Kantonu (Guangzhou), uprzednio spóźniając się 15 minut na wyznaczoną na dziewiątą zbiórkę... Ups.


Autobus spod WalMartu dojeżdża na dworzec autokarowy w Kantonie w 25 minut, koło dworca jest stacja metra a metrem w Kantonie można się dostać niemal wszędzie. W sumie to tylko 4 linie ale w zupełności wystarczają.

Pierwszy przystanek - Akademia rodziny Chen. (<-) Kompleks pawilonów z końca XIX wieku, służył zarówno za miejsce upamiętniające przodków jak i szkołę. Bardzo ładny, z pięknie zdobionymi dachami, mnóstwem zieleni w doniczkach, kilkoma wystawami z lokalnym folklorem, kilkoma sklepikami (->) z podróbkami miejscowego folkloru – i masą turystów, tak chińskich jak i zagranicznych.

Po akademii przechadzałem się samotnie – Fuschia była tu już wielokrotnie, Mads również zaliczył to miejsce a poza tym jego organizm domagał się kofeiny.

Akademię otacza niewielki park. Jak to zwykle w parkach bywa odpoczywa tam mnóstwo Chińczyków a zarabia drugie tyle – sprzedając suszone owoce albo pierzaste zośki...

Te drugie cieszą się dużą popularnością wśród Chińczyków których często można zobaczyć zebranych w luźne kółka i kopiących zabawkę między sobą.

Sprzedawcy zosiek zresztą po obraniu cię na cel automatycznie wciągają w grę, reklamując sprzedawany towar kopiąc go w twoją stronę. Ciężko takiego przedsiębiorcę zignorować.

Przystankiem drugim był park Yuexiu. Rozległy i jak to w Chinach bywa – obejmujący kilka pagórków, może sztucznych, może nie, dość powiedzieć, że jak się kilka godzin chodzi w górę i w dół to dają w kość.

W parku atrakcji bez liku – pomniejsze ogrody, niby tematyczne choć tak naprawdę ciężko to zauważyć, jeziorka jakieś, monument upamiętniający Sun Yat-sena, posągi...

Między nimi posąg Pięciu Nieśmiertelnych Kozłów. Kozły owe pojawiają się w legendzie o powstaniu miasta. Dawno, dawno temu mieszkający w pobliżu ludzie trudzili się w obliczu susz i innych klęsk do dnia, w którym z niebios zstąpiło Pięciu Nieśmiertelnych. A raczej – zjechało – na grzbietach Pięciu Kozłów właśnie. Obdarowali ludzi ziarnem dającym znakomite plony, poradzili co i jak i poszli a że z pamięcią u Nieśmiertelnych nienajlepiej to zapomnieli zabrać ze sobą Kozły.

I stąd upamiętniający je posąg (<-) pod którym tłumy Chińczyków robią sobie zdjęcia (chociaż oni sobie wszędzie chcą robić zdjęcia jeśli tylko jest to ładne/kolorowe/obok wisi tabliczka). A jak jeszcze w pobliżu znajdzie się duży Europejczyk (w tej roli Mads) z którym można sobie zrobić zdjęcie to w ogóle nirwana.

W parku znajduje się również pięciopiętrowa wieża z XIV wieku – dawniej część murów obronnych, 80 lat temu przerobiona na muzeum historyczne. Całkiem ciekawe, całe piętro poświęcono kontaktom z cudzoziemcami – i opresji z ich strony. (->)

Park opuściliśmy o 16 i ruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia. Weszliśmy do napotkanej jadłodajni, usadzono nas, wręczono menu – tylko po to, by 5 minut później oznajmić nam, że nie mają jedzenia.

Skończyło się na pobliskim McDonaldzie („maidanlao”). Mads na (m.in.) duńską modłę zamawia do frytek majonez.

Fuschia nigdy wcześniej nie próbowała majonezu. Po pierwszym skosztowaniu zaskoczyła nas dodaniem go do ciastka brzoskwiniowego (...a potem wyjadaniem go łyżeczką) ale nie skomentowaliśmy.

Następnie ruszyliśmy na zakupy. Mads szukał zimowych ubrań bo planuje podróżować po wewnętrznych prowincjach a tam ponoć zimno jak diabli, dla mnie była to okazja by zobaczyć Beijing Lu – ot, deptak (<-) z masą sklepów, markowych i nie. Próbowaliśmy również znaleźć wspomnianą w Lonely Planet księgarnię obcojęzyczną ale poszukiwania spaliły na panewce. Ostatecznie w księgarni chińskojęzycznej zaopatrzyłem się (wreszcie) w kieszonkowy słownik angielsko-chińsko-angielski i zbiorek opowiadań Edgara Allana Poe. Wybór anglojęzyczny był minimalny, Dostojewskiego po angielsku czytać nie chcę bo po co a na Moby Dicka porywać się nie mam zamiaru... więc padło na Edgara.

Ostatnim przystankiem był rejs po Rzece Perłowej połączony z podziwianiem nocnej panoramy Kantonu.

Było sympatycznie. Chłodno, ale sympatycznie. Panorama ładna ale trzeba przyznać, że dekoratorzy przesadzili ze światełkami. Niektóre budynki wyglądają jak wielkie choinki („choinek” zresztą parę widzieliśmy...) a jeden nawet wprost życzył „Wesołych Świąt.” (<-)

Rejs urozmaiciły rozmowy z innymi pasażerami – konkretnie jakąś Angielką z Hong Kongu wychowaną w Manchesterze (taki typ co to dużo mówi, mało słucha – ot, rozmowa miła ale nużąca) i Chinką po lingwistyce (której Mads niszczył romantyczne wyobrażenie o Paryżu i Rzymie).

Wróciliśmy do Foshan koło wpół do jedenastej. Głód skłonił mnie do ruszenia w ślady Madsa do kolejnego fast foodu – tym razem konkurencyjnego KFC („kendaji”). Muszę przyznać, że dorszburger KFC („cod fish burger”) wygrywa z Big Maciem w przedbiegach.

Lonely Planet poleca jeszcze parę innych atrakcji w Kantonie – z tego ze cztery w pobliżu jednej stacji metra – więc jeszcze się tam wybiorę. Może nawet w tygodniu bo w następny weekend planuję wreszcie wybrać się do Zhongshan na urodziny jednego z Duńczyków (Johna o którym wspominałem w relacji z Yangshuo).

Na deser jeszcze dwa obrazki nabrzeża:

<- budynek po prawej hipnotyzuje turystów

a to jedna z pięciu olimpkijskich pand-maskotek. Nadal twierdzę, że wyglądają jak Pokemony ->