czwartek, 3 stycznia 2008

Sylwester i wiele rozstań

31 stycznia wybraliśmy się do Zhuhai – nadmorskiego miasta na granicy z Makau. Plan zakładał Sylwestra na plaży na pobliskiej wyspie, przenocowania w znajdującym się tam hotelu i kąpiel o siódmej rano dnia następnego (byłaby to północ czasu polskiego. I niemieckiego. I duńskiego).

Plan wypalił w 2/3. Ale zanim całą grupą znaleźliśmy się w autokarze spotkałem się z Kiranem by z jego pomocą dogadać się z obsługą sklepu w którym ostatnio zostawiłem aparat do naprawy. Z jakiegoś powodu obiektyw zaczął szwankować – kiedy tylko zaczynałem robić zbliżenie tracił ostrość, wysuwał się do końca i chował całkowicie a aparat prosił o ponowne uruchomienie.

W sklepie – mimo obecności i pomocy biegłego w chińskiej mowie Kirana – nie osiągnęliśmy żadnych rezultatów. Obsługa twierdziła, że nie zajmują się naprawą (w sumie prawda – ale poprzednio przekazali aparat do serwisu) a rachunek który pokazywałem nie pochodzi od nich (kto wie – może też z serwisu?).

A jakby tego było mało to aparat zaczął działać poprawnie. Pozostały tylko jakieś brudy które widać na każdym zdjęciu ale one były już wcześniej.

Nam zaś nie pozostało już nic innego jak dołączyć do pozostałych na dworcu.

Po trzech godzinach podróży byliśmy w Zhuhai. Nasza grupa składała się z Reginy, Ronji, Fritza, Juliana, Kirana, Madsa i mnie. Na zhuhajskim dworcu dołączyły do nas Ann i Katharina także stanowiliśmy mocną, dziewięcioosobową ekipę. Po szybkim obiedzie ruszyliśmy na poszukiwanie promu który zabrałby nas na wyspę.

I tu zaczęły się schody. W biurze turystycznym stwierdzili, że hotel zamyka się na zimę co zdziwiło nas o tyle, że Julian rozmawiał telefonicznie z obsługą owego hotelu która najwyraźniej zapomniała wspomnieć, że jest zamknięty.

Może po prostu się nie dogadali. A może stróż jest dowcipnisiem.

Tak czy inaczej zrewidowaliśmy plany. W Zhuhai też są plaże. Znaleźliśmy więc w miarę tani hotel, zakwaterowaliśmy się i – ponieważ po całym tym zamieszaniu był już wieczór – ruszyliśmy na plażę.

Było wietrznie. I zimno. Po krótkim spacerze wzdłuż brzegu rozsiedliśmy się w nabrzeżnej restauracji gdzie spędziliśmy następne dwie godziny z okładem. Na początku zleciała się do nas cała obsługa – stali nad nami i robili zdjęcia. Nie pierwszy już raz mieliśmy z czymś takim do czynienia dlatego nie przejmując się zbytnio zajadaliśmy się wcale dobrym jedzeniem – ryżem z różnościami, gotowanymi warzywami, kleikiem ryżowym... ukoronowaniem była kopa krewetek i talerz ogromnych ostryg z czosnkiem.

Mniam.

Przy okazji wspominaliśmy miniony rok, co nam się dobrego a co złego przytrafiło i próbowaliśmy wymyślić noworoczne postanowienia. Na koniec Ronja wystawiła kupiony po drodze tort który dotąd próbowała chować po kątach, zapaliła na nim świeczki (były dołączone a nie było lepszego pomysłu na to, co z nimi zrobić) i przygotowała do konsumpcji.

Znaczy – pokroiła.

Ostatecznie przyszła pora na Sylwestra na plaży. Wiatr się wzmógł. Było jeszcze chłodniej. Ale dotrwaliśmy do północy, odpaliliśmy sztuczne ognie (sprzedaż prawdziwych fajerwerków, rac i innych takich osobom prywatnym jest ponoć zakazana...Kilka dużych rozbłysło mimo to nad miastem. Może miała miejsce jakaś zorganizowana impreza o której nie mieliśmy pojęcia) i wznieśliśmy toast czym kto miał.

W moim wypadku był to kokos.

Zaraz potem wysłałem smsa do rodziców, tata oddzwonił także kontakt z krajem był.

Kiedy tylko dopaliły się ostatnie sztuczne ognie wynieśliśmy się gdzie pieprz rośnie. W hotelu rozsiedliśmy się dookoła Fritza który przygrywał na gitarze podczas gdy my próbowaliśmy śpiewać. Wyszło tak sobie ale i tak było wesoło.

Następnego dnia pożegnaliśmy Ann i Katharinę i wybraliśmy się do muzeum popodziwiać wystawy kaligrafii (ładne), malarstwa (prace uczniów szkoły plastycznej więc nic nadzwyczajnego), ceramiki i rzeźby w jadeicie.

Mieli też gipsowego dinozaura. Gazozaura bodajże.

Zhuhai to ładne, zielone miasto z czystym jak na Chiny powietrzem ale poza tym nie oferuje zbyt wielu atrakcji dlatego zaraz po muzeum wróciliśmy do Foshan.

Wkrótce po rozpakowaniu się ruszyłem z laptopem do ESŚwN – Mads chciał skopiować moje zdjęcia a ja trochę jego muzyki. A że kopiowanie trwa to w międzyczasie obejrzeliśmy z Julianem i Kiranem najlepszego Indianę Jonesa („...i ostatnią krucjatę”). Ten film nigdy nie zawodzi – a w takim towarzystwie był jeszcze lepszy. Kiran niemal płakał ze śmiechu kiedy tylko na ekranie mówili po niemiecku...

Po filmie przyszedł czas na ostateczne pożegnanie Madsa – wczoraj rano ruszył w Chiny podróżować. Życzyłem mu wszystkiego najlepszego, on obstawił, że nie będę żałował tego, że zostaję na drugie pół roku – i tyle go widziałem.

Kiedy pisałem te słowa zadzwoniła Fiona z TTC (Teach&Travel China, pracują wspólnie z Work&Travel China) aby oznajmić mi, gdzie przepracuję kolejne pół roku.

Panie i panowie, szanowni Czytelnicy i Czytelniczki, miastem do którego macie przyjeżdżać mnie odwiedzać będzie SZANGHAJ. Na razie wiem tyle, że będę uczyć w liceum przyłączonym do Szanghajskiego Normalnego Uniwersytetu. To chyba dobrze - nie chciałbym uczyć koło nienormalnej uczelni...


Wczoraj miał miejsce kolejny seans - padło na kolejną kolaborację Spielberga z Williamsem i ILM czyli "Jurassic Park". Pierwszy, najlepszy. A po seansie przyszła pora na pożegnanie Ronji i Juliana - dzisiaj ruszyli w ślady Madsa. Dosłownie - do tego samego miasta (Kunming).
Trochę smutno ale z drugiej strony nie wątpię, że kiedyś jeszcze się zobaczymy. Jak nie we wcale nie tak dużych Chinach to w jeszcze mniejszej Europie.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Szanghaj! Łaaaał!
genialnie!trafiła Ci się metropolia :)

już nie mogę doczekać się kolejnych relacji
M