Makau to małe, półmilionowe miasteczko gdzie wszędzie (może z wyjątkiem wysp/y*) można dojść na piechotę. Poprzednim razem ruszyłem wzdłuż brzegu - czyli naokoło. Tak naprawdę od granicy do starszej części miasta można dojść w pół godziny.
Zamieszkaliśmy w Sanva Hospedaria przy Rue da Felicidade (->). I chociaż mówiłem Kubie, że dostaniemy tam łóżko, umywalkę i cztery ściany to i tak był zaskoczony warunkami w hotelu. Dodam, że ja również - zabrakło pokoi z dwoma łóżkami, został tylko taki z podwójnym - które w żadnym wymiarze nie było większe od łóżek pojedynczych.
No trudno - zakwaterowaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku Macau Tower.
Kuba chciał rozpocząć pobyt od skoku na bungee jednak zanim tam dotarliśmy cały pobyt przyjął niespodziewany obrót.
Kuba pobrał pieniądze z bankomatu Citibank, ja w tym czasie zrobiłem zakupy w punkcie sieci 7/Eleven.
Ja zostawiłem w sklepie mapę a Kuba w bankomacie - kartę. Co nie wyszło na jaw dopóki nie dotarliśmy do wieży - z której bezzwłocznie wróciliśmy do bankomatu by przekonać się, że karty, owszem, nie ma. Najprawdopodobniej maszyna ją połknęła ale pewności nie było.
Pobyt automatycznie wydłużył nam się do poniedziałku kiedy mieli otworzyć bank.
Reszta soboty minęła na spacerowaniu po Makau - tak starszej części (do obiadu) jak i nowszej a zatem znowu obejrzałem ruiny kościoła świętego Pawła (bodaj najsłynniejszy pocztówkowy widok z Makau), wąskie, brukowane po portugalsku uliczki, kolonialną zabudowę a wieczorem - wieżowce za stali i szkła i kasyna. Z zewnątrz, bo do środka nie chcieli Kuby z MacBookiem wpuścić.
Następnego ranka zaś Kuba obudził się z anginowym bólem gardła i do obiadokolacji spędził dzień w hostelu. Ja zaś - kiedy już kupiłem mu aspirynę, Strepsils i śniadanie - ruszyłem na poszukiwanie czegokolwiek, czego jeszcze w tym mieście nie widziałem. Padło na wysoce polecaną w Lonely Planet świątynię Kun lam - która, jak się okazało, w żaden sposób nie wyróżniała się na tle tuzinów świątyń jakie dotąd widziałem. Już ciekawsza była maciupka świątynka na którą trafiłem przypadkiem w drodze powrotnej a w której opiekunka prowadziła przytułek dla bezdomnych zwierząt. W sąsiednim pomieszczeniu dwadzieścia kotów i dwa psy zajmowały podłogę, krzesła, stół i szafki aż pod sufit. Efektowne.
Drugą wyprawę podjąłem do położonej na Coloane wioski - Coloane. I o ile Makau wygląda miejscami jak śródziemnomorskie miasto pełne turystów tak Coloane wygląda jak śródziemnomorska wioska, w najlepszym razie - miasteczko. Opustoszałe, senne, z małym kościółkiem... i trzema buddyjskimi świątyniami.
Wieczorem zjedliśmy bardzo dobrą kolację w dobrej (i drogiej...) portugalskiej restauracji. Później jeszcze wybrałem się by obejrzeć dwa kasyna których dotąd nie odwiedziłem. Pierwszym była Lisboa - możliwe, że najstarsze w Makau, z małymi, zadymionymi salami i krupierami zachęcającymi cię do wzięcia udziału w grze. Drugim zaś - położona po drugiej stronie ulicy Grand Lisboa, megakasyno w stylu vegańskim, z ogromnymi salami na czterech piętrach, barem i sceną na której tańczyły dziewczyny w skąpych kostiumach.
Ponoć Makau już teraz zarabia na hazardzie więcej niż Las Vegas - a budują tu jeszcze drugie tyle kasyn.
Przedwczoraj rano spakowaliśmy się, opuściliśmy Sanvę Hospedarię i poszliśmy do Citibanku, tylko po to, by przekonać się, że bankomat otworzą dopiero wieczorem a kartę wydadzą najprędzej następnego dnia rano. Czyli plan, by opuścić Makau tego dnia upadł. Na ostatnią noc wprowadziliśmy się do położonej dziesięć metrów od Sanvy Vili Universal, hoteliku dwa razy droższego ale o trzykroć wyższym standardzie. Następnie - ponieważ Kuba czuł się już lepiej - ruszyliśmy zwiedzać.
Pierwszym celem było muzeum Makau ale - cóż poradzić, poniedziałek. Zamknięte. Poszliśmy więc pod wzgórze Guia, najwyższe w Makau. Nie spakowaliśmy mapy ale okazało się, że mogę już poruszać się po Makau bez niej, nawet mormonki które zaczepiły nas po drodze nie wytrąciły nas z kursu. Chcieliśmy wjechać na wzgórze wagonikiem ale - cóż poradzić, poniedziałek. Zamknięte.
Pozostał tradycyjny sposób dotarcia na szczyt (z buta) z którego zresztą skorzystaliśmy. Na szczycie obejrzeliśmy niewielki fort (jeden z kilku portugalskich fortów które strzegły Makau przed napaścią) i latarnię morską a ja czułem się coraz gorzej.
Po powrocie do naszej części miasta zjedliśmy obiadokolację w jeszcze droższej restauracji (jak na backpackerów to straszni z nas burżuje jak to skomentował Kuba) po czym Kuba ruszył do wczorajszej restauracji by skorzystać z dostępnego tam Internetu a ja ruszyłem do hotelu by wziąć uderzeniową dawkę aspiryny i położyć się do łóżka z gorączką.
Podziałało jak rzadko kiedy, obudziłem się niemalże zdrów jak ryba. Kuba też czuł się dobrze, w czym niewątpliwie niemałe zasługi miała odzyskana z czeluści bankomatu karta. Tym razem nic nas nie powstrzymało przed opuszczeniem Makau.
Kursujące po zatoce niewielkie promy płyną w te i wewte jak motorówki. Kurs z Makau do Hong Kongu trwał 75 minut a płynęliśmy najdłuższą trasą - nie na lotnisko i nie na wyspę Hong Kong a na (kontynentalny) półwysep Kowloon. Opuściliśmy port bez wyraźnego celu - choć z adresem jednego hostelu - i tu nastąpiło pierwsze zaskoczenie. Zapytany po mandaryńsku robotnik budowlany odpowiedział po angielsku.
Mieliśmy nazwę jednego z hotelików w Chunking Mansion, bloku będącym skupiskiem najtańszych - i najpodlejszych - noclegowni w Hong Kongu ale po drodze zaczepiła nas naganiaczka Wang Lee Guest House mieszczącego się na dziesiątym piętrze Mirador Mansion - bloku będącego skupiskiem trochę droższych i niewiele lepszych noclegowni, pięćdziesiąt metrów od Chunking. Weszliśmy, obejrzeliśmy, zostaliśmy.
Szukając obiadu i Internetu znaleźliśmy jedno i drugie w "Shadowman Cyber Cafe", sympatycznej kawiarni gdzie wszystkie potrawy przyrządzone są w zgodzie z islamskimi regułami.
Mają niezłą lazanię.
Reszta spaceru zabrała nas między innymi na taras widokowy koło przystani Star Ferry (promów kursujących po cieśninie oddzielającej Kowloon od Hong Kongu). I o ile Hong Kong ze swoimi górującymi budynkami zrobił na nas wrażenie już z wody to widziany wieczorem w pełni majestatu wymyka się opisowi. Zagęszczenie wysokościowców rozświetlonych światłem neonów i błyszczących się punkcikami zapalonych w oknach świateł, z promami, statkami i stateczkami nieustannie przecinającymi cieśninę i samolotami lub helikopterami raz po raz przelatującymi nad głową jest po prostu niesamowite. Mówiono mi, że Hong Kong przypomina Nowy Jork - i o ile ten drugi znam wyłącznie z filmów, komiksów i gier to w tych mediach jest zazwyczaj przedstawiany w ten właśnie sposób. Tylko jakby mniej ruchliwy - tutaj to prawie Coruscant.
Spacer wydłużył się jeszcze o Promenadę Gwiazd (filmowych - ale 3/4 znane jest chyba wyłącznie Chińczykom...) i poszukiwanie klapków dla Kuby. Przypadkiem trafiliśmy na opisywany w LP Temple Street Night Market - ot, bazar dla turystów, wcale nie taki duży, autorzy LP Stadionu nie widzieli - a klapki znalazły się w sklepie w pobliżu.
I chociaż robotnik budowlany powinien był mnie na to przygotować to i tak mocno się zdziwiłem kiedy sprzedawczyni odezwała się angielszczyzną lepszą niż u większości pracowników mojego foshańskiego uniwersytetu...
Hong Kong to nie Chiny. Na szczęście.
Zresztą, gdyby oceniać tylko po tłumie na ulicach to ciężko byłoby powiedzieć, gdzie się jest. Brakuje chyba tylko rdzennych Amerykanów** i Eskimosów.
*- Teren Makau obejmuje również Taipę i Coloane - niegdyś dwie osobne wyspy, obecnie łączy pas osuszonej ziemi zwany Cotai)
**- Indian
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz