poniedziałek, 28 stycznia 2008

Hong Kong

Do Hong Kongu dotarliśmy promem z Makau. Kiedy piszę o „docieraniu” mam na myśli godzinę z hakiem spędzoną we wnętrzu niemalże samolotowym (tylko szerszym) na kiwaniu się w przód i w tył w rytm podskakiwania na falach i gapienia się w zalewane strugami wody szyby za którymi z rzadka przemykał prom płynący w przeciwnym kierunku.

Promy te pomykają całkiem szybko.

Przybiliśmy na przystań na półwyspie Kowloon na którym przyszło nam zamieszkać.

Utworzony w 1997 Specjalny Okręg Administracyjny Hong Kong (czyli wszystek terytoriów jaki Brytyjczykom przyszło oddać w chińskie ręce) obejmuje, co oczywiste, wyspę Hong Kong ale i ponad dwieście innych wysp i wysepek (głównie wysepek) oraz kontynentalny półwysep Kowloon. Miasto znajduje się na Hong Kong, Kowloonie i położonej najbliżej HK wyspie Lantau choć tam akurat dużej zabudowy nie ma.

Ale Disneyland jest.

Patrząc na Hong Kong pierwsze, co rzuca się w oczy – jeszcze przed zejściem na ląd – to budynki. Wieżowce i drapacze chmur zaczynają się niemal nad samą wodą i ciągną dopóki nie wyrośnie zza nich zielona ściana Victoria Peak.

HK ma największe zagęszczenie wieżowców na świecie i znikąd nie widać tego tak dobrze jak wieczorami z nabrzeża Kowloonu... O tej panoramie już pisałem - ale w pełni opisać się jej nie da. Jak poinformowała mnie przypadkiem przeczytana ulotka National Geographic umieścił „pokonanie po zmroku Victoria Harbour (cieśniny między Kowloonem a HK) promem” na liście „5 najbardziej niezwykłych chwil życia”.

Nie wiem które na liście zajęła ta pozycja – ale należy jej się wysokie.

Mirador Mansion w którym mieszkaliśmy (->) znajduje się w Tsim Sha Tsui, dzielnicy będącej skupiskiem noclegowni turystycznych. Zbiegiem okoliczności tutaj też najlepiej widać mieszankę etniczną Hong Kongu. Chińczycy, ludzie z Zachodu, Hindusi i inni Azjaci, mieszkańcy Afryki i Bliskiego Wschodu...

Kolorowo, ot co. W Tsim Sha Tsui niestety najwięcej uwagi zwracają na siebie ci, którzy podchodzą do turystów oferując: „Tailor? Suit? Come look! Watch, watch? Rolex, Omega? You know how much? Hashish?”... ale prędzej czy później dają za wygraną. Sami z siebie – uprzejme odmawianie, zirytowane odpędzanie czy przedrzeźnianie („...watch-watch? Wanna buy some deathsticks?”) nie ma na nich wpływu.

Statystycznie rzecz biorąc aż 95% mieszkańców SOA Hong Kong to kantońskojęzyczni Chińczycy, na ulicy aż taka przewaga nie jest widoczna. Do HK przybywa wielu imigrantów - z reportażu obejrzanego na jednym z hongkońskich kanałów dowiedziałem się jednak, że nierzadko spotykają się z dyskryminacją ze strony władz, policji i/lub sąsiadów.

Widać nic nie jest na tym świecie idealne – ale Hong Kongowi niewiele brakuje.

SOA HK ma siedem milionów mieszkańców. Całkiem sporo, nawet jak na Chiny – jeśli jednak wyobrażając sobie tę liczbę myślicie o zatłoczonym mieście-molochu – mylicie się. Mają na to wpływ dwa czynniki – przestrzeń i rozwiązanie ruchu ulicznego.

Poczucie przestrzeni zapewnia wyspiarski charakter okolicy i zieleń. Wszędzie dookoła jest woda, co chwila pływa się starymi promami Star Ferry zapewniającymi świetny widok na okolicę... a okolica jest piękna. Większość wyspy Hong Kong to porośnięte drzewami Victoria Peak – ze szczytu (na który można wejść a można też wjechać bardzo stromo jadącym tramwajem) jest piękny widok na wszystko dookoła. A na pobliskiej Lantau jest tylko kilka osiedli (...i lotnisko na osuszonym kawałku morza i Disneyland...) a oprócz tego – zielone wzgórza, austriacki wyciąg wagonikowy z którego można je oglądać (->) i największy wolnostojący posąg Buddy na świecie. Ten ostatni nie ma co prawda nawet trzydziestki na karku ale za to w pobliżu można zrobić zakupy w sklepie z pamiątkami „Spacery z Buddą” i kupić t-shirty z kolekcji „Oświecenie”.

A jak jest z ruchem ulicznym? No cóż... 9 linii metra łączy Hong Kong, Kowloon i Lantau (a my nie możemy nawet przerzucić metra na Pragę). Autobusy i piętrowe tramwaje wożą po mieście niezmotoryzowanych a żeby pieszym żyło się łatwiej powstał system kładek i przejść nadziemnych prowadzących od wieżowca do wieżowca oraz Mid-Levels Escalator – szereg kładek i schodów ruchomych ciągnących się od nabrzeża po zbocze Victoria Peak. Nie będę przesadzał jeśli napiszę, że można wysiąść z promu i przeciąć całe miasto ani razu nie korzystając z przejścia dla pieszych... czy chodnika w ogóle.

Jak już pisałem – Coruscant.

Pozostają jeszcze Victoria Harbour i inne przeszkody wodne. Nie ma mostów – Kowloon z Hong Kongiem łączą – oprócz metra - dwa tunele samochodowe, poza tym jednak jedynym rozwiązaniem – ale za to jakim! – są promy. Kursują regularnie co kilka-kilkanaście minut (zależnie od tego, gdzie chcesz się dostać), kosztują grosze no i pozostają najfajniejszym sposobem na przemieszczanie się po SOA Hong Kong.

Samo miasto to z jednej strony biurowce i drapacze chmur, z drugiej - ciężki dym kadzideł wylewający się na ulicę z małych świątynek i ryby dekapitowane na zatłoczonych bazarach. A pomiędzy nimi – bary i parki, restauracje i muzea i po prostu sympatycznie zagospodarowana przestrzeń miejska.

Samo miasto byłoby jednak niczym bez ludzi – tutaj niestety nie poszło nam najlepiej. Sporadycznie rozmawialiśmy z innymi backpackerami mieszkającymi w Miradorze ale wbrew naszym nadziejom nie doszło do jakiegoś większego socjalizowania się. Pogadaliśmy też z parą Polek przygodnie poznanych w metrze ale rozmowa trwała bodajże dwa przystanki. Jeśli chodzi o rodowitych mieszkańców HK to wiemy tyle, że w zdecydowanej większości mówią po angielsku, nieźle się ubierają i ogólnie – dbają o siebie. To z obserwacji ulicznych. Jeśli wypad na kolację z Aloris – mieszkanką HK poznaną przeze mnie na wieży w Makau po tym, jak już oboje skoczyliśmy – można uznać za wiarygodną próbę statystyczną to do tych cech dodać należy otwarcie na świat, niechęć do Chińczyków z kontynentu, poczucie humoru i „ogólną sympatyczność”.

A to już bardzo dużo.

Co do relacji brytyjsko-hongkońsko-chińskich: Brytyjskość w Hong Kongu widać i czuć. Przejawia się nie tylko w lewostronnym ruchu ulicznym i nazwach w rodzaju „Victoria Harbour” czy „Queensway Road” ale i kulturze i obyciu mieszkańców. Hong Kong pod brytyjskimi rządami prosperował dobrze i mieszkańcy nie wyrywali się do powrotu „na łono ojczyzny”, z którego zresztą w ’97 mało kto się cieszył. Mieszkańcy HK nie lubią Chińczyków z kontynentu bo, cytuję Aloris, „są niekulturalni, wszędzie śmiecą i plują”.

Na mocy umów z ’97 Hong Kongowi pozostało 39 lat pewnej swobody i niezależności od Pekinu. A potem? Potem zobaczymy.

Póki co planuję tu wrócić – nawet szybciej niż przypuszczałem bo w Pekinie nie zdążę załatwić sobie wizy.

Ojej ;)


PS Zdjęcia dołączę później. Jest już druga w nocy i naprawdę chce mi się spać.
Pozdrawiam.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Witaj, dopiero dziś trafilam na Twojego bloga ,jest świetny,chcialabym się z Tobą skontaktować przez maila mam parę pytań.Mój blog justynatomanskablog.blog.onet.pl,pozdrawiam,