niedziela, 6 stycznia 2008

Welcome to Nanhai, mister Bond...

Po nieprzespanej nocy (dosłownie – nie wiem czemu, noc jak każda inna, położyłem się jak zwykle, herbaty nie piłem a tu – taki psikus) zwlekłem się z łóżka o szóstej. O siódmej z niewielkim haczykiem byłem już w drodze na lotnisko – czyli najpierw z Foshan na dworzec na przedmieściach Kantonu a dalej plan zakładał, że zobaczę co się stanie - żeby odebrać stamtąd brata Kubę.

Okazało się, że trasa jest prostsza, niż mi się wydawało. Z najbardziej przeze mnie uczęszczanego dworca autobusowego (Fangcun – jeśli kogoś to interesuje) co pół godziny odchodzi autokar który ma tylko trzy przystanki na trasie – dwa hotele i lotnisko.

Dziewiąta punkt byłem na stanowisku. Po paru minutach zaczęli powoli wysypywać się Finowie i inni pasażerowi lotu z Helsinek. Po kwadransie ni z tego ni z owego tłum rozstąpił się i dostrzegłem obładowanego plecakami (sztuk dwa) Kubę.

Po przywitaniu brata pierwsze kroki w Państwie Środka zaprowadziły go do bankomatu.

Następne – do McDonalda. Ale to nie bez mojej winy, sam zasugerowałem żebyśmy tam skonsumowali jego pierwszy chiński posiłek.

W McDonaldzie odbyła się też prezentacja kubowego MacBooka, pierwsze wspólne zdjęcia (wbudowaną kamerą internetową) i pierwszy wspólny mail do Polski (przez lotniskowy hotspot).

Droga powrotna zajęła kolejne półtorej godziny.

Podczas prezentacji mieszkania – i w ogóle wprowadzania się – Kuba dokonał przełomowego odkrycia. Któryś z sąsiadów ma bezprzewodowy router do którego i my możemy się podłączyć, choć – jak wskazuje doświadczenie – nie obaj naraz bo w takiej konfiguracji co i rusz tracimy połączenie.

Koło drugiej wybraliśmy się na spacer – najpierw oprowadziłem go po uniwersytecie, zabrałem na pierożki do najbliższej pierogarni a potem po szeroko pojętej okolicy.

Tu i ówdzie natknęliśmy się na lokalny koloryt – a to plucie na ulicy, a to pies na bazarze mięsnym – ale Kuba i tak był zaskoczony. Wydawało mu się, że będzie tu brudniej i biedniej. Przynajmniej obfity smog przekroczył jego oczekiwania.

Zawsze coś.

Kuba jak to Kuba przyjechał uzbrojony w aparat i cztery obiektywy z czego dwa wziął na spacer, więc – przynajmniej dzisiaj – w zasadzie odpuściłem sobie robienie zdjęć. Jak tak dalej pójdzie to całkiem się rozleniwię.

Z pozytywów – Kuba rozpoczął wizytę od niespodziewanie ładnego dnia. Ni z tego ni z owego mieliśmy ponad dwadzieścia stopni. Ciekawe, jak długo to się utrzyma.

Może to efekt cieplarniany? Więcej smogu niż zwykle = cieplej niż zwykle?

Brak komentarzy: