czwartek, 9 lipca 2009

1, 2, 3... Zaczynamy!

Chciałem napisać jakieś wprowadzenie parę dni temu ale internet w domu odmówił posłuszeństwa. Dość powiedzieć, że wyjazd został dopięty na ostatni guzik i rozpoczęty. Wraz z Pauliną - koleżanką uczącą się chińskiego u tej samej lektorki co ja - wylądowaliśmy dzisiaj w Hong Kongu.
Trafił nam się wyjątkowo niewygodny samolot, lot dłużył się strasznie - ale w końcu tu dotarliśmy.

Jest piękna pogoda - słońce, trochę powyżej 30 stopni ale dzięki morskiej bryzie nie jest bardzo parno.
Przy okazji przekonałem się, że o tej porze roku morze ma ładny, niebieskawy kolor. Zimą było tu szaro.

Przejechaliśmy pociągiem z lotniska na wyspie Lantau do dzielnicy Central na wyspie Hong Kong, zostawiliśmy bagaże w przechowalni i ruszyliśmy przed siebie. Konkretnie wsiedliśmy do autobusu jadącego do Stanley, miejscowości - teraz w zasadzie osiedla - położonego na południowym krańcu wyspy. W odniesieniu do Central jest to niemal dokładnie drugi jej kraniec. Kiedy byłem w HK z Kubą nie zapuściliśmy się w tę stronę - a szkoda, widoki po drodze są niesamowite. Wąska, meandrująca droga, co chwila pnąca się do góry i opadająca w dół wiedzie wzdłuż wybrzeża, od jednej lazurowej zatoki do drugiej. Na morzu w odległości paru kilometrów rozrzucone są mniejsze i większe wysepki, co chwila widać jakieś jachty, szkółkę windsurfingową lub barkę wybierającą coś z dna. Te ostatnie psują trochę panoramę ale nic się na to nie poradzi.

Samo Stanley nie oferuje wiele. Świątynia poświęcona Tianhou, bogini nieba oraz - podobno - kilka budynków z końca XIX w. Widzieliśmy jeden, Murray Mansion, obecnie mieszczący muzeum marynistyczne i wachlarz restauracji od wietnamskiej po hiszpańską.

Wróciliśmy do Central, po drodze przysypiając w autobusie, zjedliśmy obiad, odebraliśmy bagaże i pojechaliśmy metrem na półwysep Kowloon, do dzielnicy Hung Hom. Mimo niezbyt precyzyjnych instrukcji po dłuższym niż zakładaliśmy spacerze z torbami dotarliśmy do mieszkania naszego gospodarza, Ronna, który był tak miły i nie wycofał się z obietnicy przyjęcia nas pod swój dach (a po drodze snuliśmy takie wizje i rozważaliśmy zamieszkanie w hostelu Caritasu który minęliśmy po drodze).

Mieszkanie jest niewielkie ale jakoś się mieścimy. Jest gdzie spać, jest gdzie się wykąpać i jest Internet. Więcej nie trzeba.

Później Ronn zabrał nas na kolację do niewielkiej, taniej i uczęszczanej przez miejscowych (czyt. w środku ani jednego cudzoziemca) jadłodajni. Potem spacerem wybraliśmy się na nabrzeże. Usiedliśmy na murku bezpośrednio nad wodą przy jednej z przystani dla promów i podziwialiśmy panoramę Hong Kongu. Ten widok nigdy mi się nie nudzi. ->

Wracaliśmy okrężną drogą, która zaprowadziła nas na partię snookera. Gra ta - spopularyzowana w HK przez Brytyjczyków - jest jak bilard, tylko stół jest dużo większy a zasady inne.
Poza tym jest toczka w toczkę taka sama.

<- Paulina, Ronn i snooker.


Teraz minęła już pierwsza w nocy czasu lokalnego a ja nie czuję się śpiący. To chyba jet-lag. To chyba niedobrze.

1 komentarz:

qulka pisze...

羡慕你啊~~
eh... wolalabym juz byc po egzaminach, po praktykach i tez szwedac sie po azji. >.<
jeszcze 1.5 miesiaca~~