Trafił nam się wyjątkowo niewygodny samolot, lot dłużył się strasznie - ale w końcu tu dotarliśmy.
Jest piękna pogoda - słońce, trochę powyżej 30 stopni ale dzięki morskiej bryzie nie jest bardzo parno.
Przy okazji przekonałem się, że o tej porze roku morze ma ładny, niebieskawy kolor. Zimą było tu szaro.
Przejechaliśmy pociągiem z lotniska na wyspie Lantau do dzielnicy Central na wyspie Hong Kong, zostawiliśmy bagaże w przechowalni i ruszyliśmy przed siebie. Konkretnie wsiedliśmy do autobusu jadącego do Stanley, miejscowości - teraz w zasadzie osiedla - położonego na południowym krańcu wyspy. W odniesieniu do Central jest to niemal dokładnie drugi jej kraniec. Kiedy byłem w HK z Kubą nie zapuściliśmy się w tę stronę - a
Samo Stanley nie oferuje wiele. Świątynia poświęcona Tianhou, bogini nieba oraz - podobno - kilka budynków z końca XIX w. Widzieliśmy jeden, Murray Mansion, obecnie mieszczący muzeum marynistyczne i wachlarz restauracji od wietnamskiej po hiszpańską.
Wróciliśmy do Central, po drodze przysypiając w autobusie, zjedliśmy obiad, odebraliśmy bagaże i pojechaliśmy metrem na półwysep Kowloon, do dzielnicy Hung Hom. Mimo niezbyt precyzyjnych instrukcji po dłuższym niż zakładaliśmy spacerze z torbami dotarliśmy do mieszkania naszego gospodarza, Ronna, który był tak miły i nie wycofał się z obietnicy przyjęcia nas pod swój dach (a po drodze snuliśmy takie wizje i rozważaliśmy zamieszkanie w hostelu
Mieszkanie jest niewielkie ale jakoś się mieścimy. Jest gdzie spać, jest gdzie się wykąpać i jest Internet. Więcej nie trzeba.
Poza tym jest toczka w toczkę taka sama.
<- Paulina, Ronn i snooker.
Teraz minęła już pierwsza w nocy czasu lokalnego a ja nie czuję się śpiący. To chyba jet-lag. To chyba niedobrze.
1 komentarz:
羡慕你啊~~
eh... wolalabym juz byc po egzaminach, po praktykach i tez szwedac sie po azji. >.<
jeszcze 1.5 miesiaca~~
Prześlij komentarz