Przed ósmą rano opuściliśmy uniwersytet. Prognoza pogody mówiła o zachmurzeniu i niewielkich opadach, wzięliśmy to za dobry znak, dzięki któremu unikniemy jazdy w pełnym słońcu. Poniekąd się to sprawdziło – po raz pierwszy deszcz zatrzymał nas zanim opuściliśmy Kaohsiung. Schowaliśmy się, przeczekaliśmy najgorsze, potem ruszyliśmy. Plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy (39 tajwańskich dolarów) wystarczał na deszcze od lekkich do średnich.
Około 9 udało nam się opuścić miasto. Do lotniska a może i trochę dalej pas dla skuterów oddzielony był od reszty jezdni pasem zieleni. Potem musieliśmy się zadowolić poboczem, jednak ze względu na wszechobecność skuterów na wyspie kierowcy są do nich przyzwyczajeni i zostawiają im wystarczająco dużo miejsca. Jazda była całkiem komfortowa, jeśli nie liczyć jeszcze dwóch czy trzech wymuszonych deszczem postojów.
W połowie drogi wreszcie zostawiliśmy zabudowania za sobą i wyjechaliśmy nad Cieśninę Tajwańską. Zza chmur wyszło słońce, po prawej mieliśmy morze, po lewej – tonące w niskich chmurach wzgórza. „Ilha Formosa” po portugalsku znaczy „Piękna Wyspa” i nie ma w tej nazwie przesady.
Trochę po dwunastej dotarliśmy do celu - turystycznej miejscowości Kenting, położonej mniej więcej na środku jednego z dwóch półwyspów wieńczących Tajwan od południa. Pierwszy hostel polecany przez przewodnik Lonely Planet albo zdążył zwinąć interes od wydania książki albo był naprawdę dobrze schowany. Zatrzymaliśmy się w drugiej z polecanych tanich noclegowni, Hostelu Katolickim. Za 600 NTD od osoby dostaliśmy we dwóch teoretycznie sześcioosobowy pokój – teoretycznie, bo owe sześć osób miałoby spać na piętrowym łóżku (po trzy na piętro), mieć do dyspozycji jakieś dwa, może trzy metry kwadratowe podłogi i jedną, niewielką łazienkę.
Ale jak na Kenting cena była bardzo przystępna, więc nie narzekaliśmy.
Skutery pozostały głównym środkiem transportu – kolejne atrakcje na półwyspie dzieli po kilkanaście kilometrów. Kiedy tylko zostawiliśmy rzeczy w hostelu ruszyliśmy podziwiać okolicę. Najpierw dotarliśmy na wzgórze Guanshan, gdzie zatrzymaliśmy się mimo nieprzychylnych – choć niczym nie sprowokowanych – spojrzeń tubylców spod znajdującej się tam świątyni. Roztaczał się stamtąd dobry widok na półwysep – aż po wzgórza na wschodzie i umieszczoną przy południowym brzegu elektrownię atomową.
Z Guanshan pojechaliśmy do parku Maobitou – fragmentu wybrzeża o wyjątkowo poszarpanych przez erozję skałach. Uważnie czytając tablice zakazujące między innymi „rażenia prądem, trucia bądź bombardowania ryb” zeszliśmy na skały, nad wodę. Miejscami trzeba było balansować na ostrych kamieniach. Sandały nie były do tego najlepszym obuwiem ale jakoś uniknęliśmy wypadków. Bliżej wody przy każdym kroku spod stóp uciekały kraby. W wydrążonych skałach po odpływie powstały wypełnione wodą baseny w których można było dostrzec uwięzione ryby. Kiedy się zbliżaliśmy chowały się między koralowcami.
Rybak na skałach Maobitou ->
Z Maobitou skierowaliśmy się z powrotem na północ, do miejscowości Hengchun. Tam skręciliśmy na wschód, ku wzgórzom. Niemal w samym środku rezerwatu (prawie cały półwysep tworzy park krajobrazowy Kenting) chcieliśmy znaleźć malowniczy wodospad Qikung o którym wyczytałem w przewodniku, jednak tuż za Hengchun zawrócił nas deszcz. Wróciliśmy do miasteczka (przesadzam – co najwyżej osady), zrobiliśmy krótką przerwę i spróbowaliśmy jeszcze raz. Deszcz nie ruszył się z miejsca. Wróciliśmy.
Poruszając się zachodnim brzegiem półwyspu dotarliśmy na mało uczęszczaną plażę Baisha. Słońce zdążyło schować się za chmurami. Dawid parę dni wcześniej rozbił sobie kolana więc nie mógł wejść do – wyjątkowo słonej – wody, ja jednak rzuciłem się na fale. Zanim zorientowałem się, że to nie Bałtyk i trzeba trochę uważać kilka razy szorowałem po dnie. Zresztą powinienem się tego spodziewać – niektóre fale były wyższe ode mnie. Cały następny dzień wytrząsałem piasek z włosów.
Z plaży przegnała nas złowrogo wyglądająca chmura. Mieliśmy nadzieję uciec do hostelu ale ulewa dogoniła nas wpół drogi, znowu trzeba było się chować. Po powrocie i odświeżeniu się wyszliśmy zjeść coś na bazarze który rozstawił się po obu stronach drogi przechodzącej przez Kenting. Po raz pierwszy spróbowałem śmierdzącego tofu (chou dou fu), jednej z tajwańskich specjalności. Smakuje trochę lepiej niż pachnie, ale może to dlatego, że było na ostro i chyba z ketchupem.
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze raz w stronę Hengchun i wzgórz. Tuż za osadą – ale trochę dalej, niż udało nam się dotrzeć poprzednim razem – jest Chuhuo. Dosłownie znaczy to „wychodzący, wydostający się ogień” i należy rozumieć to dosłownie. Kilkadziesiąt metrów od szosy na bagnistym poletku spod ziemi wydobywa się naturalny, ciągle płonący gaz. Kiedyś miejscowi gotowali nad nim wodę, dzisiaj sprzedają masowo przybywającym turystom ziemniaki i fajerwerki które ci – odpowiednio – pieką i odpalają od ognia. Mimo to miejsce ma swój specyficzny urok.
Sobota, 25.07
Po wczesnym śniadaniu w Kenting wyruszyliśmy do Hengchun, stamtąd – na wschód, między wzgórza. Tym razem nie padało i dotarliśmy do drogi prowadzącej do wodospadu Qikung. Ładnych parę minut jechaliśmy pod górę by w końcu dotrzeć na parking, dalej trzeba było ruszyć na piechotę. Wskazano nam drogę – tak niepozorną, ukrytą między drzewami, że sami byśmy jej nie znaleźli. Szlak szybko zaprowadził nas do niewielkiego strumienia, którego koryto pełne było mniejszych i większych głazów. Kilka razy przyszło nam przechodzić przez strumień. Spod stóp uciekały małe, niezidentyfikowane żyjątka a co jakiś czas – kraby. Wreszcie dotarliśmy do pierwszego, najniższego z siedmiu stopni po których spływa wodospad. Nie zrobił na nas wielkiego wrażenia, a to, które zrobił pomniejszały pozostawione przez turystów śmieci, plastikowe kubki po mrożonej herbacie i para klapków.
Nie chcieliśmy poświęcać zbyt wiele czasu na wodospad, nie wiedząc, ile zajmie nam kolejny etap podróży, jednak zdecydowaliśmy się wspiąć do drugiego stopnia.
Musicie wiedzieć, że nie przesadzam pisząc „wspiąć”. Do rosnących w górze drzew przywiązano liny, bez których dotarcie wyżej byłoby niemożliwe – tym bardziej, że ruszyliśmy ścieżką tuż koło strumienia, po stromej, gołej skale. Kraby robiły się coraz większe.
Drugi stopień zrobił już odpowiednie wrażenie. Woda spływała kaskadą do niewielkiego, wyżłobionego w skale oczka skąd przelewała się dalej między kamieniami. Po zrobieniu sobie serii zdjęć zaczęliśmy schodzić, poganiani pierwszymi kroplami. Zanim dotarliśmy na parking byliśmy przemoczeni.
Zaliczywszy wreszcie – zgodnie z zasadą „do trzech razy sztuka” – wodospad mogliśmy bez żalu opuścić okolice Kenting, rozpoczynając tym samym...
Etap II: Kenting – Taidong
Nie mogliśmy od razu ruszyć wzdłuż zachodniego wybrzeża. Uniemożliwiały to dwa kolejne, położone nad oceanem rezerwaty. Okrążająca je droga wiła się między wzgórzami, jeden zakręt przechodził płynnie w kolejny. Na szczęście prawie nie było ruchu a przy ostrzejszych zakrętach umieszczono lustra dzięki którym widać było nadjeżdżające z przeciwka samochody. Zresztą, panorama wzgórz – a kiedy wyjechaliśmy wyżej również Pacyfiku – wynagradzała wszystkie niedogodności.
Z mapy nie wynikało jednoznacznie, czy drugi rezerwat również należy koniecznie ominąć. Jakiś szlak prowadził wybrzeżem. Gdy dotarliśmy do rozwidlenia na którym musieliśmy wybrać między pewną, dłuższą drogą a niepewną krótszą – obierając którą ryzykowalibyśmy konieczność zawrócenia i nadkładania drogi – postanowiliśmy zapytać o zdanie miejscowych. Akurat dwóch siedziało przy drodze. Jeden żuł jakieś ziele, drugi odpowiadał na nasze pytania powtarzając na przemian „zuotian” (to po chińsku) i „yesa-day” (wydawało mu się, że to po angielsku) – znaczy „wczoraj”. Niespecjalnie leżało to w kontekście naszego pytania, ostatecznie doszliśmy do wniosku, że mówi nam, że poprzedniego dnia też jechali tędy jacyś biali.
Podziękowaliśmy za pomoc i obraliśmy pewną drogę. Jechało się nią tak jak wcześniej, aż do chwili, kiedy połączyła się z wiodącą przez wzgórza drogą numer 9. Ta droga była wąska i zatłoczona, tak samochodami osobowymi jak i turystycznymi autokarami. Na szczęście po niecałej godzinie wyjechaliśmy nad Pacyfik. Tutaj droga numer 9 zyskała drugi pas w każdą stronę, ruch szybko się rozładował, zrobiło się pusto. A że asfalt był płaski jak stół to pomknęliśmy, mając tym razem po lewej stronie wzgórza a po prawej – ocean. Nad nami zaś pełne, bezlitosne słońce – chmury najwyraźniej zatrzymały się po drugiej stronie wzgórz.
<- Pierwszy postój nad Pacyfikiem.
Niewiele ponad godzinę później, około 13, dotarliśmy do Taidong. Pierwszy hostel z listy Lonely Planet ponownie okazał się zamknięty a na dodatek zamieniony w pierogarnię. Drugi, Eastern Hotel, za tę samą cenę co katolicki hostel z Kenting zaoferował pokój z dwoma dużymi łóżkami, lodówką, telewizorem oraz łazienką z wanną i zachodnią toaletą. Dobrze trafiliśmy.
Podczas obiadu sms z życzeniami przypomniał mi, że są moje imieniny. Kiedy o tym wspomniałem Dawid przyznał się, że akurat są jego 23 urodziny.
Dawid - wiem, że zajrzysz tu kiedy znajdziesz linkę na Facebooku - jeszcze raz wszystkiego najlepszego!
Przy okazji - jeszcze raz serdecznie dziękuję za wszystkie życzenia.
Po obiedzie ruszyliśmy do oddalonego o parę kilometrów portu Fugang skąd chcieliśmy ruszyć na Liudao, Zieloną Wyspę. Położona
Kiedy o wpół do czwartej dotarliśmy do portu prom akurat odpływał. Stwierdziliśmy, że załapiemy się na następny. Miny nam trochę zrzedły, kiedy dowiedzieliśmy się, że to był ostatni prom tego dnia. Z drugiej strony nawet, gdybyśmy się na niego załapali musielibyśmy od razu nim wrócić, w przeciwnym razie utknęlibyśmy na Zielonej Wyspie na noc. Po krótkiej burzy mózgów zdecydowaliśmy się wpaść na wyspę na parę godzin następnego dnia i wrócić do Kaohsiung pokonując wzgórza na południu, drogą numer
Mając zaplanowany kolejny dzień mogliśmy zrobić coś z resztą tego. Ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża na północ. Po jakiś dziesięciu kilometrach zatrzymaliśmy się przy atrakcji turystycznej zwanej „Woda płynąca pod górę” – ponownie, nazwa dość dokładnie oddaje charakter atrakcji. Woda płynąca wąskim korytem po zboczu w pewnym punkcie pokonywała bardzo, bardzo małe wzniesienie, a przynajmniej wydawała się pokonywać wzniesienie. Najciekawszym momentem tego postoju była chwila, kiedy z koryta wyskoczyła bardzo ładna jaszczurka.
<- Jaszczurka.
Zawróciliśmy, w drodze powrotnej zatrzymując się przy dużym, niemal wykończonym hotelu nad którym z nieznanych nam przyczyn wstrzymano prace. Znajdował się nad sporą zatoką w której rozciągała się plaża. Po raz pierwszy – i jak na razie ostatni – miałem okazję wykąpać się w Pacyfiku. Woda była zaskakująco niebieska i przejrzysta, widoki dookoła piękne, słońce schowane za wzgórzami (i dobrze, bo byłem wtedy już mocno spalony). Piękna sprawa.
Wracając do skuterów znaleźliśmy na plaży kraba-pustelnika w muszli po ślimaku (<-). Ot, ciekawostka.
Wróciliśmy do Taidong. Sądziłem, że jeśli mieszka tam ponad 100 tysięcy ludzi to będzie to trochę większe miasto, tymczasem szukając jakiejś ulicy przy której według przewodnika miały znajdować się dobre knajpki kilka razy udało nam się wyjechać poza Taidong, w szczere pole.
W ramach kolacji szarpnęliśmy się na indyjsko-pakistańską restaurację gdzie zjedliśmy potrawki z kurczaka po 200 NTD (20 złotych) za osobę. To prawie 10% tego, co wydałem przez te trzy dni. Cały wyjazd kosztował mnie 2500 NTD, nie licząc wynajmu skutera (1200 NTD).
Niedziela, 26.07
Wczesna – ale bez przesady – pobudka, śniadanie w hotelu (w stylu chińskim - niezjadliwe), wyjazd. Trochę po 7.30 byliśmy w porcie, prom właśnie odpływał. Udaliśmy się do kasy po bilety na prom o 8.30 – i tam znowu zrzedły nam miny. Okazało się, że o 8.30 prom wypływa z Zielonej Wyspy, by popłynąć tam z powrotem dopiero o 9.30. Postanowiliśmy, że tak czy inaczej popłyniemy, najwyżej wrócimy trochę później. Z jakiegoś powodu Tajwańczyk z kasy nie chciał bądź nie mógł sprzedać nam biletów od ręki, kazał wrócić o 9.
Z szybkich wyliczeń wyszło nam, że jeśli chcę wrócić do Kaohsiung nie wymieniając po drodze oleju to nie mogę przejechać ani kilometra więcej, niż wyniesie trasa powrotna. Dlatego zostawiłem swój skuter w porcie i jako pasażer pojechałem skuterem Dawida. Przejechaliśmy może trzysta metrów by zaraz za portem zatrzymać się w Xiao Ye Liu, kolejnym punkcie słynącym ze skał o fantastycznych kształtach, tym razem niezasłużenie. W zalegających na wybrzeżu kamieniach nie było niczego niezwykłego, może oprócz tego, że siedziały na nich małe, skaczące rybki o których kiedyś oglądałem program dokumentalny. Nie pamiętam, czemu dokładnie nie siedzą w wodzie jak wszystkie inne ryby ale wyglądały fenomenalnie kiedy przenosząc się z kamienia na kamień odbijały się od powierzchni wody – jak Chow Yun Fat w „Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku”. Mniej więcej.
Wróciliśmy do portu by dowiedzieć się od tego samego Tajwańczyka, że nie ma już biletów na najbliższy prom. Po paru minutach wykłócania się wpisał nas na jakąś listę i kazał udać się na molo, co też zrobiliśmy. Na molo dowiedzieliśmy się, że jeśli na promie będą jakieś wolne miejsca to będziemy mogli wejść. O żadnej liście nikt niczego nie wiedział, promy (bo odpływały dwa na razi) były pełne. Zrezygnowaliśmy. Przed opuszczeniem portu poszedłem do kas, znalazłem naszego Tajwańczyka i powiedziałem mu trzy brzydkie słowa których nauczyłem się w Chinach po czym wyszedłem, nie odwracając się by nie psuć efektu – a także dlatego, że nie byłem pewien, czy na Tajwanie korzystają z tych samych przekleństw które poznałem na kontynencie a wyraz pełnego niezrozumienia na twarzy kasjera odebrałby mi resztki satysfakcji.
Etap III: Fugang – Sanxiantai – Taidong - Kaohsiung
Ruszyliśmy dawidowym skuterem na północ, w kierunku Platformy Trzech Nieśmiertelnych, nie wiedząc dokładnie, co to jest. Jak miało się okazać nie wiedzieliśmy również, jak to daleko – nie zwróciłem uwagi na skalę mapy, doświadczalnie przekonaliśmy się, że to było jakieś
Z godnych uwagi przystanków po drodze wymienić mogę jeden, kiedy z przydrożnego baru zeszliśmy długimi, prowadzącymi przez gęste zarośla, drewnianymi schodami na plażę. Plaża nie miała w sobie niczego szczególnego – szary piasek, ocean jak okiem sięgnąć, nad głowami wzgórza – za to w zaroślach kryły się duże pająki, takie same jak te, które widziałem na Lantau.
Po godzinie, może półtorej godziny jazdy dotarliśmy do Sanxiantai, Platformy Trzech Nieśmiertelnych. Platforma okazała się skalistą wysepką z której wyrastały trzy naprawdę duże skały – Nieśmiertelni. Na wysepkę prowadził współczesny most o ośmiu łukach a po samej wysepce poruszaliśmy się po wygodnych, drewnianych kładkach. Kiedy kładki się skończyły i zostały same skały Dawid cofnął się do altanki którą minęliśmy wcześniej a ja podjąłem próbę obejścia dookoła najdalej wysuniętej z trzech dużych skał. Wyszedłem tak daleko w kierunku zachodnim jak tylko mogłem bez przeskakiwania rozpadlin w których huczały fale. Mniej więcej w tym momencie zaczęła nade mną krążyć para mew, pokrzykując i raz po raz nurkując tuż nad moją głową. Pomyślałem, że może bronią gniazda i ewakuowałem się.
Skały, niestety, nie dało się obejść z uwagi na wyżej wymienione rozpadliny. Kiedy szukałem drogi po raz kolejny przypiekło mnie słońce. Speszony, wróciłem do altanki i zabraliśmy się w drogę powrotną.
Trochę po 15 siedziałem znowu na własnym skuterze. Zjedliśmy obiad w Taidong, zatankowaliśmy i koło 16 ruszyliśmy w drogę powrotną. Fragment drogi numer 9 wiodący nad Pacyfikiem znowu zajął nam niewiele ponad godzinę. Po drodze wbrew oczekiwaniom kontrolka poinformowała mnie o potrzebie wymiany oleju, co dla własnego spokoju postanowiłem zrobić. Pracownik stacji benzynowej Formosa był tak miły, że na własnym skuterze pojechał do jakiegoś serwisu, wrócił z olejem i odpowiednim kluczem, przeprowadził całą procedurę a ostatecznie policzył mi tylko za olej.
Trochę po 17 jechaliśmy już między wzgórzami. Po górskim fragmencie drogi numer 9 pokonanym poprzedniego dnia bałem się tego etapu, jak się okazało – niepotrzebnie. Droga była zaskakująco pusta, przynajmniej przez pierwsze pół odcinka. Potem pojawiły się samochody i autokary, a także jedno osobowe Suzuki którego wyprzedzenie sprawiło mi więcej kłopotów niż ww autokary. Mimo to przeprawa przez wzgórza zajęła nam godzinę i piętnaście minut. Zdążyliśmy nawet przed zachodem słońca – kolejna rzecz, której się obawiałem. O 18.20 wyjechaliśmy na znaną nam już trasę Kaohsiung – Kenting i pomknęliśmy prosto do domu. O 20 byliśmy już w mieście. Pół godziny później zostawiliśmy rzeczy w akademiku. Trochę po dziewiątej wróciliśmy już po oddaniu skutera.
<- Zachód słońca nad Cieśniną Tajwańską.
Podróż wypadła świetnie. Od wypożyczenia skutera w czwartek do oddania go w niedzielę przejechałem nim ponad
Czułem każdy kilometr pokonanej w ten sposób drogi, tak w pozytywnym sensie – jako różne doświadczenia jakie z tego płynęły – jak i negatywnym – zmęczeniu. Może siedzenie w klimatyzowanym autokarze jest uboższe we wrażenia ale po tej podróży wciąż jestem zmęczony.
Siedzenie przed laptopem do drugiej w nocy nie pomaga.
Wraz z tym optymistycznym akcentem...
Koniec (na razie).
1 komentarz:
Jak zrobisz prawo jazdy motocyklowe to dam się przejechać swoim. Super wyprawa, czy planujesz podobne w inne nieodkryte rejony wyspy.
T.
Prześlij komentarz