środa, 22 lipca 2009

Rutyna, czyli jeden dzień z życia

Od poniedziałku do czwartku dzień zaczyna się parę minut po ósmej. Moje śniadanie składa się z małego jogurtu i banana - po coś konkretnego trzeba by wyjść poza kampus. Rozważałem przeplatanie jogurtu z bananem płatkami z mlekiem ale nie mamy tu lodówki a nie chcę doświadczalnie przekonywać się, jak szybko mleko psuje się przy wyłączonej klimatyzacji gdy za oknem jest ponad 30 stopni Celsjusza. Niby można by nie wyłączać w ogóle klimatyzacji ale zapowiedziane nam, że jej zużycie będzie dodatkowo płatne pod koniec kursu.
Więc trzymam się sprawdzonego zestawu śniadaniowego.

Normalne lekcje trwają od 9 do 12, z dwoma dziesięciominutowymi przerwami. W poniedziałek zapytałem, czy mógłbym następnego dnia zobaczyć, jak wyglądają zajęcia w grupie "A" ale powiedziano mi, że właśnie jest ostatni dzień na przenoszenie się między grupami. Po jednej lekcji w "A", trochę w ciemno, przeniosłem się. Potem nauczycielka jeszcze parę razy mnie pytała, czy na pewno tego chcę ale nie zmieniłem zdania, a teraz teoretycznie już nie mogę (bo ostatni dzień na przenoszenie się był w poniedziałek).
Prawdę mówiąc nie nadaję się ani do "A" ani do "B". W "A" obowiązuje mówienie po chińsku przez cały czas i wielu rzeczy nie rozumiem. Jeśli o "B" chodzi to nauczycielka zapewniała mnie, że stopniowo będą się uczyć coraz trudniejszych rzeczy, ale sądzę, że straciłbym mnóstwo czasu czekając na to.
A skoro obie grupy są dla mnie niewłaściwe i nie mam innego wyboru to wolę brać udział w zajęciach z których wyniosę tyle, ile zrozumiem, a nie marnować czas ucząc się po raz kolejny tego, co już umiem.

Od 12 do 13.30 jest przerwa obiadowa. Wiąże się to z wypadem na miasto, na kampusie nie ma czego jeść (stołówka jest nieczynna, są wakacje). Nie stanowi to szczególnego problemu - dookoła jest sporo knajpek, od bardzo tanich po niezbyt tanie - powyżej tego pułapu nie wchodzimy. Kieruję się zasadą, by za jeden posiłek nie płacić więcej jak 50 dolarów tajwańskich (5 złotych), nie licząc napoju. A za 50 dolarów można dostać: albo michę klusek z mięsem, albo kilkanaście pierożków (jiaozi) z rozmaitym nadzieniem, albo trzy bułki gotowane na parze (baozi), też z nadzieniem, albo - tak jak dzisiaj - dwa naleśnikopodobne placki zawijane z warzywami lub dziwną, chyba mięsną, mączką. Innymi słowy - można się najeść.
Do picia najczęściej woda lub mrożona herbata - ze sklepu, w rodzaju wszechobecnych amerykańskich "7-11" albo ze specjalnych punktów oferujących tylko napoje - najczęściej zimne kawy, herbaty lub herbaty z mlekiem. Te ostatnie są bazą do różnych napojów smakowych, w rodzaju "chryzantemowo-miodowej herbaty z mlekiem". Zaskakująco dobre, zazwyczaj od 25 do
40 dolarów.

Z przerwy obiadowej wracamy na zajęcia z korepetytorem. Siadamy w czterosobowych grupach - jeden korepetytor, trójka uczniów - i zajmujemy się zajęciami. Każdy korepetytor, najwyraźniej, ma swoje podejście. Z pierwszym trzy razy mówiliśmy o tym, co w Kaohsiung lub na Tajwanie w ogóle warto: obejrzeć, zwiedzić, zrobić, zjeść. Do tego mówiliśmy głównie po angielsku.
Wczoraj - ponieważ już ostatecznie wiadomo, kto jest w której grupie, "A", "B", "C" czy "D" - nastąpiły pewne przetasowania i teraz trzyosobowe grupki składają się z uczniów z tej samej grupy. W ten sposób znalazłem się wraz z Karolem i Klaudią (też z warszawskiej sinologii) pod kuratelą 24-letniej Tajwanki z Tajpej, której imię w tym momencie mi umknęło. Wczoraj rozmawialiśmy głównie o filmach. Przynajmniej w większości po chińsku, no i dowiedziałem się, jakimi znakami zapisywać tytuły w rodzaju "Batmana", "X-Men" czy "Dużej ryby" Tima Burtona. Było całkiem sympatycznie.

Po półtoragodzinnych zajęciach z korepetytorami mamy półtorej godziny zajęć kulturalnych. Oprócz gotowania pierożków jak dotąd było również tai chi (nie stawiłem się), malowanie wachlarzy

<- mój ci on! i robienie "bambusowego pistoletu" (konstrukcji z pałeczek i gumek recepturek służącej do wystrzeliwania innych gumek recepturek - bardzo życiowe). Dzisiaj były tradycyjne chińskie desery - lepiliśmy kulki z żelatynowego ryżu (mające z deserem mniej więcej tyle wspólnego co ciasto do pierogów... przed ugotowaniem) i mogliśmy spróbować szerokiej gamy deserowych składników w rodzaju czerwonej fasoli, groszku, masy migdałowej, różnych przetworów ze słodkich ziemniaków i rozgotowanych fistaszków. Deserem samym w sobie jest miska z wyżej wymienionymi składnikami zalanymi roztworem wody i cukru oraz paroma kostkami lodu. (<-) Singapurskie ice kachany mi się przypomniały. Program przygotowany odgórnie kończy się koło 17. Potem mamy wolną rękę - czasami idziemy włóczyć się po mieście, czasami zostajemy w akademiku. Na piętrze jest telewizor, parę kanałów nadaje tylko po angielsku, więc w miarę, jak coraz więcej miejsc w Kaohsiung zostaje odhaczonych na liście "do zobaczenia" druga opcja staje się coraz przyjemniejsza.

Kaohsiung, wybrzeże Ai He (Rzeki Miłości) ->

Kolacja - albo na mieście albo cokolwiek da się przynieść do akademika. Zazwyczaj owoce i różne bułki (z mięsem lub na słodko) z pobliskiej piekarni.
Dzień kończy się zazwyczaj przed laptopem na sprawdzaniu poczty, pisaniu na forum bądź - gdzieś tak co trzeci dzień - uzupełnianiu bloga.


Z aktualności: o ile nieprzewidziane wypadki nie zakłócą moich planów wraz z moim współlokatorem Dawidem jedziemy w piątek wypożyczonymi skuterami do Kenting, na południowym krańcu wyspy. Trzymajcie kciuki.



<- Gekon. Jest ich tu całkiem sporo, czasami nawet włażą przez okna do łazienki. Do pokoju wejść nie mogą - nie mamy szyb, więc z uwagi na klimatyzację metalowe żaluzje są wiecznie zamknięte. Gdyby nie budziki i ogólne poruszenie nie można by się zorientować, że już rano.

Brak komentarzy: