Z uwagi na to, ile nas było (ponad pięćdziesiąt osób) zostaliśmy podzielenie na dwie grupy - klasy
Od lewej: mniszka kanadyjska, azjatycka
i parę przypadkowych osób z grupy ->
i parę przypadkowych osób z grupy ->
Ideą wycieczki było "doświadczenie życia buddyjskiego mnicha", w związku z czym zjedliśmy wegetariański obiad (miska zupy, miska warzyw, miska ryżu, kawałek smoczego owocu) w klasztornej stołówce, wraz z - podobno - dwoma tysiącami mnichów, mniszek i adeptów. Wszystko odbyło się w pełnej ciszy, nie licząc śpiewania dziękczynnych wersetów przed i po posiłku. Dostaliśmy tekst ale chyba tylko paru koreańskich studentów nuciło pod nosem. Może gdyby wcześniej nauczono nas melodii...
Drugą atrakcją była medytacja, o ile medytacja może być atrakcyjna. Najpierw dla rozluźnienia chodziliśmy w kółko, potem - już na siedząco - mieliśmy między każdym wdechem a wydechem odczekać - najpierw sekundę, potem dwie i tak dalej, aż do dziesięciu, po czym należało zacząć od nowa. Na początku niespecjalnie mi szło - najdalej bez przysypiania dotarłem do sześciu. Po dziesięciu minutach medytację przerwano i dostaliśmy wybór - medytować dalej lub dołączyć do drugiej grupy i obejrzeć nieciekawą wystawę którą nasza grupa zdążyła już zobaczyć.
Medytowaliśmy dalej. Tym razem udało mi się nie zasnąć - może jest jeszcze dla mnie jakaś nadzieja.
Przy okazji medytacji po raz pierwszy spotkaliśmy ekipę BBC kręcącą film dokumentalny o życiu mnicha - a może o samym ośrodku Foguangshan, nie wiem. Nakręcili z nami parę ujęć i sobie poszli. Po raz drugi spotkaliśmy ich przy trzeciej atrakcji - kaligrafowaniu znaków. Czy raczej
Tu ponownie BBC nas nakręciło, chociaż skupiali się głównie na autorze reportażu, który również próbował swoich sił w starciu ze znakami. (<-)
Na kaligrafii skończyła się nasza przygoda. Wróciliśmy krótko przed piątą. Wciąż słyszeliśmy o tajfunie - miał uderzyć już w nocy. Choć Weather Underground uparcie twierdziło, że ominie wyspę od południa stwierdziłem, że coć musi w tym być i zdecydowałem się nie opuszczać Kaohsiung w ten weekend.
Jeśli dowiedziałem się czegokolwiek z filmów kung-fu to właśnie tego,
by nigdy nie lekceważyć buddyjskiego mnicha...
Dzisiaj rano - czy raczej przed południem - okazało się, że nie jest tak źle jak wynikało z tego, co mówili nam nauczyciele. Owszem, wiało - na kampusie pourywało trochę mniejszych i większych gałęzi i palmowych liści, poprzewracało doniczki z kwiatami - ale nad ranem (przed południem...) było już dużo spokojniej. Wiało jednak cały dzień, który dzięki temu był niesłychanie rześki i przyjemny. Po raz pierwszy od przylotu na Tajwan nie wracałem z dworu zlany potem.
Nie miałem żadnych planów na dzisiaj więc ucieszyłem się gdy zadzwonił profesor Kuo Chia-Hsu (dla zagranicznych przyjaciół - Teddy), mój "opiekun" czy głowa mojej "host family" czy jak to nazwać - i zaprosił na obiad wraz ze swoją rodziną. Zabrali mnie i Paulinę (która również została przypisana do jego rodziny) do pobliskiego centrum handlowego do japońskiej restauracji. Było sushi, były kluski udon, były krewetki w panierce i szaszłyki z kurczaka. Z wyjątkiem szparagów w majonezie - wszystko pyszne.
Po obiedzie Paulina się ulotniła, ja zaś pojechałem z rodziną Kuo (Kuoami?) do kaohsiundzkiego muzeum sztuk pięknych, gdzie akurat otwierano wystawę poświęconą modernistycznej architekturze tajwańskiej. Wszystkie przemowy były po chińsku, przypuszczam więc, że głównie z uwagi na mnie po paru minutach opuściliśmy widownię i poszliśmy oglądać wystawy. Była kaligrafia - w formie tak płynnej i swobodnej, że nie tylko ja ale i towarzyszący mi Tajwańczycy nie potrafili niczego odczytać. Była też całkiem sympatyczna wystawa obrazów i zdjęć prezentujących Kaohsiung. Było też współczesne, abstrakcyjne malarstwo tajwańskie - dziwne, bardzo dziwne. Były wreszcie instalacje wykorzystujące lalki Barbie zatytułowana "La Ville de Mlle B." - też dziwna ale w sumie sympatyczna. Połowa instalacji była autorstwa tajwańskich artystek, połowa - europejskich. Może to miało być coś na temat sytuacji kobiet w społeczeństwach Wschodu i Zachodu? Nie wiem. Zabrakło broszurek przystępnie wyjaśniających sens tego wszystkiego.
Dookoła muzeum ciągną się podmokłe tereny na których w ostatnich latach agresywnie buduje się apartamentowce dla zamożniejszych Tajwańczyków. W bezpośrednim sąsiedztwie muzeum zachował się jednak park ze sztucznymi jeziorkami z mnóstwem ptaków - bardzo sympatyczne miejsce. Niemal nad samą wodą była kawiarnia i placyk na którym codziennie organizowane są występy. Kiedy dopijaliśmy kawęm, herbatę z mlekiem czy co tam kto miał dwóch Tajwańczyków z gitarami szykowało się do występu. Właśnie zaczynali kiedy sobie poszliśmy.
Rodzina Kuo chciała mnie jeszcze zabrać nad morze lub nad rzekę jednak wymówiłem się wcześniejszymi planami (nieistniejącymi) - nie chciałem zabierać im całego dnia, poza tym dawno skończyły mi się tematy do small-talku. Odwieźli mnie na kampus i pożegnaliśmy się. W sumie - bardzo miło spędzony czas.
Żonę i jedenastoletniego syna profesora miałem okazję poznać na przyjęciu powitalnym, dzisiaj oprócz nich był jeszcze jego student który właśnie obronił pracę magisterską. Nie dam głowy, jak się nazywał bo z jego ust nie padło ani słowo po angielsku a dzisiaj porozumiewaliśmy się właściwie wyłącznie w tym języku. W każdym razie profesor Kuo zgłosił go na ochotnika by pomógł mi przy zakupie laptopa kiedy tylko o tym wspomniałem. Może skorzystam z tej oferty.
Na jutro nie mam żadnych planów. Może tak jak i dzisiaj coś wyjdzie samo z siebie. Mam już plany na najbliższy weekend ale mogą być problemy z ich zrealizowaniem więc póki co niczego nie napiszę żeby nie zapeszyć.
PS Odpowiadając na listy: źle się wyraziłem. Rozumiem wszystkie zadania jakie mamy wykonywać na lekcjach, nie zawsze rozumiem naszą nauczycielkę, ale to głównie dlatego, że ona nic a nic nie upraszcza swojego chińskiego kiedy do nas mówi. Ani nie zwalnia.
Mamy trzy godziny lekcji sensu stricto a po przerwie obiadowej półtorej godziny zajęć z "korepetytorem" i kolejne półtorej - zajęć kulturalnych. I tak, z małymi wyjątkami, będzie od poniedziałku do czwartku przez kolejne pięć tygodni.
Wreszcie - dzięki za miłe słowa na temat zdjęć ale chyba po prostu miałem szczęście tamtego dnia. I nie jest to fałszywa skromność - dzisiaj zamieszczam parę nieostrych zdjęć bo po prostu lepszych nie mam...
1 komentarz:
Krzysztof, wiecej zachwytu dla budowli prosze! na twoich oczach tworzy sie historia! za jakies 500 lat bedzie to prawdziwy zabytek~~
podoba mi sie ta torebka-kangur twojego host-dad: bardzo chinski styl...
Prześlij komentarz