Zgodnie z nagłówkiem – tydzień minął mi głównie na aklimatyzacji. Orientowaniu się jak wygląda życie w akademiku, poznawaniu rozkładu kampusu, uczeniu się imion otaczających mnie ludzi, rozkładu swoich zajęć i dowiadywaniu się, ile mam do nadrobienia.
Jak się okazuje – sporo.
W poniedziałek zostałem zapisany na zajęcia i uczestniczyłem w pierwszej lekcji. Zajęcia mam od poniedziałku do piątku. Pierwsze dwie godziny (szkolne, 45 minutowe) każdego dnia to da ban, „duża lekcja”, inaczej – wykład na którym poznajemy nowe zwroty i reguły gramatyczne. Po długiej przerwie następują dwie godziny (szkolne) xiao ban, „małej lekcji” – odbywa się w podgrupach (bodajże trzech), tam ćwiczymy wykorzystywanie ww. zwrotów i reguł.
Na tym mija pół każdego dnia roboczego – w poniedziałki, środy i piątki przedpołudnie, we wtorki i czwartki – popołudnie. Druga połowa każdego dnia to czas na samodzielną naukę – nie jest to jedna z moich ulubionych rozrywek ale moja grupa przez miesiąc zdążyła przerobić kilkanaście lekcji – trzy czwarte pierwszej książki – więc nie mam wyboru. Ze słownictwem jeszcze sobie radzę ale podczas pseudonauki w czasie pracy dla WTC poznałem ledwie garstkę znaków...
Skoro o znakach mowa – dwa razy w tygodniu chętni mogą stawiać się na wieczornej lekcji o znakach właśnie. Jak dotąd byłem na jednej. Uczyć to tam się wiele nie uczymy ale nauczycielka mówi o znaczeniu znaków i tym, jak ewoluowały z prostych piktogramów do swej obecnej formy i jest to na tyle ciekawe, że najprawdopodobniej zostanę stałym słuchaczem.
Niedziela
W niedzielę rano towarzyszyłem Kasi i Lisie na zakupach. Z perspektywy paru dni nie mogę uwierzyć, że sam się skazałem na wizytę w ciuchlandzie – mogę to wyjaśnić tylko zagubieniem w nowej rzeczywistości, nagłym brakiem stałych punktów odniesienia i ogólnym roztrzepaniem.
Wydaje mi się, że przymierzanie czapek trwało ponad godzinę.
Jakoś przetrwałem.
Co dwa tygodnie w kościele stojącym u wylotu pasażu handlowego odbywa się msza po angielsku, prowadzona przez irlandzkiego księdza. Ponownie – nie jest to stały punkt w moim rozkładzie jazdy ale tu też z ciekawości towarzyszyłem Kaśce. Muszę przyznać, że ksiądz był, jak na księdza, całkiem dowcipny ale wątpię, żebym miał się tu zjawić następnym razem.
Po mszy we trójkę (dołączyła do nas Agata, nieco tylko spóźniona na mszę) przeszliśmy do odległego o rzut beretem Starbucksu na kawę, ciasteczka i podsumowanie tygodnia (Kasia zapewnia, że to ich cotygodniowa tradycja). Przy okazji odkryłem, że starbucksowe karmelowe macchiatto (tu pewnie popełniłem literówkę) jest na tyle mało kawowe, że aż mi smakuje.
Zakupy-kościół-Starbucks. All the hip WASP kids do it.*
Pani Wang
W niedzielne popołudnie miały miejsce odwiedziny u pani Wang, jednej z uniwersyteckich nauczycielek. Zorganizowała je Jenny – jedna z pracownic w administracji naszego instytutu – a celem było poznanie kultury Chin. Najwyraźniej wraz z Kasią byliśmy królikami doświadczalnymi – wizyty takie mają odbywać się cyklicznie, my byliśmy na najpierwszej i dopiero po niej cykl został oficjalnie ogłoszony w instytucie. Ot, ciekawostka.
Pani Wang nie mówi niestety po angielsku ale Kasia i Jenny zapewniły tłumaczenie. Podjęto nas herbatą pu’er z prowincji Yunnan i owocami, w tym mandarynkami z Guanxi – byłem, zagony mandarynkowe widziałem. Nie jestem pewien czym różnią się od wszystkich innych mandarynek ale widać coś w nich jest...
Pani Wang ma w mieszkaniu mnóstwo uroczych – z braku lepszego słowa – bibelotów. Prezentowała je z dumą – wazy wszelkich kształtów i rozmiarów, figurki przynoszących bogactwo koni czy wieszane do góry nogami noworoczne ozdoby. Jeśli dobrze kojarzę – odwrócony znak „pomyślność” przypomina znak „zapraszać” albo „przychodzić” – znaczy, wieszając odwrócony znak zapraszamy w swe progi pomyślność.
Był też okrągły blok herbaty pu’er, wyrzeźbiony na podobieństwo starej chińskiej monety – znaczy, okrągły z kwadratowym otworem w środku. Ponoć pu’er jako jedyną można przetrzymywać i sto lat a zaparzona nadal będzie wybornie smakować.
Były też maskotki i figurki świń, psów, koni i myszy – to wszystko zwierzęta z chińskiego zodiaku, łatwo więc można określić, w którym roku zostały zakupione.
Była i ruska matrioszka.
Pani Wang pokazywała również swoją jadeitową biżuterię. Że kamień ten dużo znaczy dla Chińczyków to już wiedziałem. Nie wiedziałem natomiast, że bardzo ceni się okazy w których oprócz odcieni zieleni i bieli przewija się również żółty kolor. Nie wiedziałem też, że wraz z upływem lat wzory na jadeicie mogą się zmieniać – białe „kwiaty” rozkwitają lub zanikają.
Nie wiedziałem wreszcie, że Chinki nie przejmują się jeśli noszona przez nie jadeitowa bransoleta pęknie – wierzą bowiem, że w ten sposób jadeit uchronił ich przed wielkim nieszczęściem, przyjmując uderzenie losu na siebie.
Jak widać, wizyta była bardzo pouczająca. I tylko siedząca na szafce w pokoju syna pani Wang maskotka E.T. nie zasłużyła na wzmiankę.
Ku memu wielkiemu ubolewaniu.
Jedzenie na kampusie
Na terenie kampusu mieści się regularny bazar. Przy nim mieści się kilka jadłodajni – z kluskami, z baozi (nadziewane bułki gotowane na parze), kto wie z czym jeszcze. Są też kantyny z jeszcze większym wyborem tradycyjnej chińszczyzny. Kaśka z Agatą od pewnego czasu żywią się niemal wyłącznie koreańskim jedzeniem – jak jest czas i ochota można przejechać się do jednej z wielu koreańskich restauracji, jak nie ma któregoś z powyższych – a zazwyczaj nie ma – zawsze pozostaje zamawianie przez telefon. Prosto do pokoju, wygodnie i tanio. I smacznie.
Z chińskiej kuchni dziewczyny trzymają się już tylko przy potrawie zwanej malatang. W zasadzie to nie potrawa a raczej sposób na lunch – w knajpkach z malatang znajduje się coś w rodzaju szwedzkiego bufetu z którego wybiera się nadziewane na patyki kawałki warzyw, grzybów, kulki rybne i mięsne, małe jajka (przepiórcze? gołębie? – nie wiem) i co tam jeszcze może się trafić. Miskę z wybranymi składnikami przekazuje się restauratorowi który następnie błyskawicznie gotuje naszą mieszankę. Po chwili pozostaje już tylko doprawić danie sosem z orzeszków ziemnych i dowolną kombinacją przypraw (zazwyczaj czosnek, papryka i kolendra ) i voila – gotowe. Całkiem smaczna rzecz.
I tania.
W zasadzie w Chinach jedzenie jest drogie tylko w ekskluzywnych restauracjach, znaczy: takich, które są dokładnie sprzątane każdego dnia a tynk nie sypie się w nich płatami z sufitu i ścian. Drogie jest również jedzenie zachodnie, choć w Shenyangu znalazłem sympatyczną restaurację z całkiem dobrym zachodnim jedzeniem po przystępnych cenach.
A może to jedzenie wcale nie było dobre a ja po prostu nie potrafię już tego ocenić bo od miesięcy nie jadłem choćby zupy ogórkowej? Może.
Aha – w każdym lokalu gdzie jest dostępna pizza jest absurdalnie droga. Nie powstrzymuje to Neila, który dozuje sobie jedną pizzę miesięcznie by nie zatracić się całkowicie w kulturze Wschodu.
Pogoda
Zrobiło się chłodniej. I dość pochmurnie. Mimo to kampus w dalszym ciągu wygląda jak ogród, aż słów brak. Jest rozpaczliwie śliczny.
"Od wonnych bzów, szalonych bzów wprost w głowie się kręci..."
*- Tak, wiem, że “P” z WASP nie bardzo się do nas odnosi. Licentia poetica.
2 komentarze:
hmm~~
dosyc dziwnie czyta sie relacje z wlasnego zycia na cudzym blogu.
k.
BBC no comments
Prześlij komentarz