niedziela, 6 kwietnia 2008

Laotańska impreza

Agacie i Kaśce, po długich dyskusjach a wreszcie – zbadaniu sprawy w Internecie udało się ustalić, że mieszkańcy Laosu to Laotańczycy i Laotanki.

Na kampusie trochę ich jest, choć w naszym akademiku – tylko jeden. Tak czy inaczej dziewczyny zostały zaproszone na „laotańską imprezę”, by następnie rozciągnąć to zaproszenie na jeszcze parę osób w tym mnie. Ile z tego zostało zaplanowane a ile było dziełem przypadku – nie wiem, ale ostatecznie na imprezę stawiliśmy się całkiem liczną, polsko-japońsko-amerykańską grupą. Co prawda udział amerykański sprowadzał się do owocu japońsko-amerykańskiego związku imieniem Lisa ale – zawsze coś.

Po laotańskiej imprezie każdy pewnie się czegoś spodziewał – przypuszczam więc, że wszyscy byliśmy w równym stopniu zaskoczeni gdy wyszło, że chodzi o obchody laotańskiego Nowego Roku, który wypada wprawdzie 14-16 kwietnia ale na półtora tygodnia wcześniej uniwersyteccy Laotańczycy zorganizowali miniobchody dla zainteresowanych.

Pierwszym znakiem, że nie będzie to impreza o której myśleliśmy były ustawione dookoła sali krzesła.

Drugim był stojący na podłodze stroik z kolorowego papieru, kwiatów i wielokolorowych sznurków, rozsypane dookoła mandarynki oraz umieszczona koło niego misa wypełniona wodą i płatkami kwiatów...

Zaczęło się od gier i zabaw integracyjnych. Pomińmy je milczeniem – jeśli kiedykolwiek byliście na szkolnym wyjeździe z nową klasą to wiecie, o co chodzi.

Po pewnym czasie wszyscy zgromadzeni uklękli dookoła stroiku i chwycili odchodzące z niego sznurki. Zapalono umieszczone na szczycie stroika świeczki, przepasany szarfą Laotańczyk coś intonował (po laotańsku zapewne), następnie kilka razy obszedł zgromadzonych dookoła, spryskując wszystkich umoczonym w misie kwiatem.

Kiedy już skończył wszyscy Laotańczycy po kolei brali krótkie, kolorowe sznurki ze stroika i zaczęli wiązać je na nadgarstkach osób którym składali życzenia. My dzielimy się – zależnie od okazji - opłatkiem lub jajkiem, oni się nawzajem ozdabiają. „Sympatyczny, kolorowy zwyczaj” – podsumowała to Kasia.

A potem zaczęło się smarowanie twarzy mąką. Ale nie swoich własnych twarzy tylko wszystkich innych, wkrótce więc ludowy obyczaj przerodził się w mączną bitwę a sala zrobiła się biała.

Potem dowiedzieliśmy się, że przy tym zwyczaju Laotańczycy musieli improwizować bo u siebie korzystają z jakiś barwników czy farbek, nie jestem pewien, tu zaś pod ręką była wyłącznie mąka.

Przynajmniej było śmiesznie.

A potem w sile mniej-więcej dwudziestu osób ruszyliśmy do koreańskiej dzielnicy na koreańską kolację – a w drodze powrotnej Japończycy śpiewali piosenki Beatlesów.

I znowu było śmiesznie.

W Shenyang cieszyłem się na widok kwitnących forsycji. Po drodze, z okien pociągu widziałem i radowałem się na widok zielonej mgiełki pączków wokół gałęzi mijanych drzew.

Przyjechałem do Tianjin i czuję się, jakbym znalazł się w innej sferze klimatycznej. Krzewy i trawa zielone, na drzewach świeże listki. Kwitną forsycje, migdałowce, rajskie jabłonie i różne inne drzewa i krzewy których nie poznaję. Jest ciepło i słonecznie. Kampus wygląda tak ślicznie, że mogłaby się w nim rozgrywać akcja filmu Disney’a...

Brak komentarzy: