niedziela, 27 kwietnia 2008

Morderstwo i jajecznica, bogini mórz i Wielkanoc

Sobota

Nad ranem w naszym pokoju pojawiła się uosobiona przez Kasię perspektywa jajecznicy. Jako, że perspektywa była kusząca ruszyliśmy na bazar – ja, Neil i Daniela, skuszona jak i my. Kasia z Agatą poddały przyniesione przez nas produkty obróbce kuchennej a sumą naszych wysiłków było europejskie śniadanie dla pięciu osób.

Miło.

Rozmowę przy śniadaniu zdominowały plany na najbliższe dni - w końcu zaraz długi weekend, poza tym Agatę i Neila za moment odwiedzają krewni – oraz morderstwo na terenie kampusu którego ofiarą padł jeden z chińskich studentów a o którym dowiedzieliśmy się od Neila. Ciało znaleziono przed akademikiem jego znajomej.

Tragiczna rzecz, ale – cóż... Zdarza się.

Przy czym – według jego znajomej - dowiadujemy się o tym pocztą pantoflową, ponieważ nikt oficjalnie nie informuje o zdarzeniu. W ramach „unikania szerzenia paniki”.

Co więcej – nadal według znajomej Neila – policja przypisuje morderstwo „triadom lub separatystom z prowincji Xinjiang”. Jedni z drugimi mają chyba niewiele wspólnego, więc widzę tu działanie jakiejś logiki według której przestępstwa tego wymiaru mogą być w Chińskiej Republice Ludowej wyłącznie działaniem przestępczości zorganizowanej lub terrorystów.

Dalej w kategorii „ponoć” – ponoć w Tianjinie udaremniono już kilka ataków terrorystycznych. Diabli wiedzą na ile poważnie należy traktować te doniesienia. Doniesienia na pewno są, bo „bezpieczeństwo zagranicznych studentów” jest powodem nieprzedłużania im wiz. Ale czy te doniesienia mają w sobie ziarno prawdy? Jednym z celów ataków miał ponoć być nasz kampusowy bazar.

Z drugiej strony - słyszałem opinię, że Chiny wyrzucają obcokrajowców bo boją się zagranicznych pro-tybetańskich demonstrantów w czasie igrzysk olimpijskich. „Zagrożenie terrorystyczne” zaś jest w tych ciekawych czasach w których przyszło nam żyć wygodną wymówką której nikt nie chce kwestionować...

Zobaczymy. Dam znać jeśli usłyszę coś jeszcze, jeśli coś się wydarzy lub temat zostanie poruszony przez kogoś z grona pedagogicznego. Albo jeśli jakiś organ wyda oficjalny komunikat, chociaż tego akurat bym się nie spodziewał.

Po południu postanowiłem wreszcie zabawić się w turystę i coś w tym mieście obejrzeć. Padło na świątynię Tian Hou, bogini mórz, i Guwenhua Jie, „ulicę starej kultury”.

Tian Hou urodziła się jako Lin Mo w prowincji Fujian w 960 roku, zmarła w 987. Na status bogini zarabiała od 15 roku życia lecząc chorych, pomagając biednym, ratując statki i zwalczając demony, choć pełna literówek tablica informacyjna w świątyni nie informowała, jak właściwie Lin Mo tego wszystkiego dokonała.

Zapewne sobie tylko znanym sposobem.

Otaczająca świątynię Guwenhua Jie to mimo szumnej nazwy zwykłe skupisko sklepików z różnościami – od modliszek z karmelu i pędzli do kaligrafii, przez drewniane miecze i jadeitowe ozdoby do mniej lub bardziej tradycyjnych chińskich strojów i latawców ze Spider-Manem* - i targu staroci. Pośród masy chińskich książek i czasopism trafiłem na numery angielskiego National Geographic z lat 1980-81 i ’87. To i tak nic w porównaniu z pekińskim targiem staroci który odwiedziliśmy z Olą, Kubą i Jankiem – tam trafiliśmy na polską książkę o obserwowaniu ptactwa.

Guwenhua Jie znajduje się w pobliżu przecinającej Tianjin rzeki. Na wysokości świątyni znajduje się most dla pieszych, prowadzący na teren dawnej austriacko-węgierskiej koncesji. Podobnie jak w Kantonie czy Szanghaju tak i w Tianjinie obce mocarstwa miały niegdyś wydzielone dla siebie tereny. Spacerując wzdłuż rzeki obejrzałem dawny konsulat Austro-Węgier i parę innych budynków w stylu zdecydowanie nie chińskim by chwilę potem zostać zaskoczonym przez ni to plac, ni to skwer z fontanną i pięcioma pomnikami – Liszta, Haydna, Straussa, Bacha i Beethovena, podpisanych tak po naszemu jak i po chińsku.

Urocze.

Swoją drogą Austrię wspominam teraz ze sporą nostalgią – to był mój ostatni przystanek przed Chinami. Osiem godzin oczekiwania na samolot w Wiedniu które umiliłem sobie wypadem na starówkę. Moim ostatnim europejskim posiłkiem był apfelstrudel.

Niedziela

W niedzielę rano Neil ruszył do Pekinu by odebrać swoich rodziców z lotniska i oprowadzić ich po mieście. Zajmie mu to minimum cztery dni a na czas ich pobytu w Tianjinie najprawdopodobniej zamieszka z nimi, tak więc przez tydzień mam pokój tylko dla siebie.

Jupi. Będzie się działo.

Po południu wraz z Kasią, Agatą a przede wszystkim pochodzącą z prawosławnej Macedonii Danielą zasiedliśmy do wielkanocnego obiadu. Z typowo wielkanocnych potraw były jajka. Dowiedzieliśmy się, że w Macedonii nie mają tradycji drapania jajek. Te znajdujące się przed nami Daniela ozdobiła przykładając do skorupki liście, owijając ciasno i gotując z łupinami cebuli. Ładny efekt. Jeśli nie zapomnę i jeśli będzie mi się chciało to w przyszłym roku spróbuję tak poeksperymentować. Ponieważ jednak jestem tradycjonalistą na co najmniej jednym jajku wydrapię jak co roku znak Batmana...


*- Spider-Man – Zhi Zhu Xia (dżydżusia) albo Zhi Zhu Ren. „Zhi Zhu” to pająk, „Ren” – człowiek. „Xia” z kolei znaczy „rycerz”. Dla porównania przytoczę imiona dwóch innych superbohaterów – Chao Ren (czaoren) i Bian Fu Xia (bienfusia).

Chao shi (czaoszy) znaczy „supermarket”, łatwo więc odgadnąć, że Chao Ren – super-człowiek – to nikt inny jak Superman. Bian Fu zaś to nietoperz, stąd Bian Fu Xia – Batman.

Ciekawe, jak po chińsku nazywałby się jedyny - ale za to jaki - polski superbohater – As...

czwartek, 24 kwietnia 2008

Ciąg dalszy sagi o wizie

Rano odebrałem telefon od kogoś z uniwersytetu. Miałem stawić się w sekretariacie. Zapytałem parę razy o której, w odpowiedzi usłyszałem tylko "po południu". Żeby nie ułatwiać sprawy rozmówczyni przełączała się z angielskiego na chiński i z powrotem.
O 15 ktoś z sekretariatu wyciągnął mnie z lekcji, informując, że "powinienem już być na policji, nauczycielka i czwórka innych studentów już tam są, a w ogóle to czemu nie stawiłem się na zbiórkę, przecież była o czternastej".
TIC*

Niezwłocznie opuściłem uczelnię, wsiadłem do taksówki i kazałem się zawieźć na komisariat. Komisariat okazał się być urzędem imigracyjnym. No cóż - trudna nazwa, nie można wymagać, żeby wszyscy ją znali.

W urzędzie za drobną opłatą zrobiono mi zdjęcia, dołączyłem je do formularza przygotowanego przez uniwersytet i wraz z paszportem wręczyłem nauczycielce która następnie przekazała je urzędnikom.
Tak rozpoczęła się procedura uzyskiwania wizy. Teoretycznie jeszcze mogą mi jej nie przyznać ale o ile dobrze pamiętam nie dałem im żadnego powodu żeby mnie stąd wyrzucać.
Chyba. Niedługo się przekonamy.
Niedługo czyli po weekendzie. Albo za tydzień.

W zasadzie nawet dobrze, że się tak spóźniłem - pozostali czekali tam z nauczycielką dobre półtorej godziny, ja spędziłem w urzędzie może kwadrans...

Dzisiaj otrzymałem ostatni telefon z życzeniami od mojego dobrego przyjaciela Rafała, który tak bardzo chciał mi je wyartykułować, że nie powstrzymała go różnica czasu.
Było mi bardzo miło, nawet, jeśli o czwartej trzydzieści rano byłem cokolwiek nieprzytomny.
Niniejszym obiecuję, że kiedyś się zrewanżuję podobną uprzejmością...

*- Agata pytała jedną z pracownic akademika o przedłużający się brak ciepłej wody. W odpowiedzi usłyszała, że "po prostu ją właśnie wyłączyli". Postanowiła przycisnąć rozmówczynię, stwierdzając, że nie "właśnie" a "wczoraj wieczorem". I co usłyszała w odpowiedzi?
"Jesteśmy w Chinach".

środa, 23 kwietnia 2008

23.04

Czterysta czterdzieste trzecie urodziny Williama Szekspira. Chociaż to trochę naciągane, bo tak naprawdę nie wiadomo, kiedy dokładnie się urodził. Został ochrzczony 25 kwietnia 1564 roku a że zmarło mu się 23 kwietnia 1616 to przyjmuje się, że urodził się też 23 kwietnia...

Rankiem odkryłem metodą doświadczalną, że w akademiku nie ma ciepłej wody. Nie był to najmilszy początek dnia, więc potem było już tylko lepiej. Ponoć mam dostać wizę. Uwierzę jak już będzie wklejona w paszporcie ale jutro jadę na policję podpisać co trzeba i - ponownie ponoć - nie będą robić problemów. Miło.

Zwyczajem wyniesionym z podstawówki poczęstowałem swoją klasę ptasim mleczkiem. Zrewanżowali się odśpiewaniem "shengri kuai le" -"happy birthday" po chińsku. Problem w tym tylko, że te słowa zupełnie nie nadają się do tej melodii.
A może to kwestia mojej grupy...

Po południu wybraliśmy się w piątkę do koreańskiej restauracji (dla odmiany) na okazyjny obiad. Metodą improwizacji na stole pojawił się nawet tort ze świeczkami...



Powyższe zdjęcie dedykuję tym, którzy twierdzą, że nigdy się nie uśmiecham.


Od lewej: Danielle [macedońska współlokatorka Kasi], Agata, ja, jakaś Azjatka z plakatu i Kasia.
Zdjęcie zrobił Neil [mój współlokator].


Przez cały dzień dostawałem życzenia z kraju - czy to składane telefonicznie, czy na Skypie, czy mailem czy przez Grono - za które chciałbym niniejszym jeszcze raz serdecznie podziękować.
Dziękuję :)

wtorek, 22 kwietnia 2008

Suspens

W jego budowaniu Chińczycy uczyli się od Hitchcocka.
Policja milczy. Napięcia narasta. Pozostały mi czas dobiega końca. Nadal nic się nie dzieje...

Te sceny przeplatały się dzisiaj z pożegnalnym wypadem do Alibaby (popularna wśród studentów pubo-baro-kawiarnia polecana nawet przez Lonely Planet). Żegnaliśmy Adiana, Irlandczyka z mojej klasy któremu nie przedłużono wizy. Jutro odlatuje do Londynu.
Ze zrozumiałych powodów jego położenie nie dawało mi ostatnio spokoju.

Od prawej - Adian, Thiago [Brazylijczyk], Mei laoshi [nauczycielka], Kostja [Rosjanin].

No cóż. Co ma być to będzie. Dzisiaj Jenny poszła na komisariat by dowiedzieć się jaka decyzja została podjęta. Poszła dzisiaj a - według innej pracownicy sekretariatu, władającej co najwyżej łamanym angielskim - "wróci jutro"...

poniedziałek, 21 kwietnia 2008

Najnowsze doniesienia

Policja nie zadzwoniła na uniwersytet i nie poinformowała, jak to z tymi wizami będzie czy też nie będzie. W obliczu tego nagłego braku rozwoju wydarzeń pozostaje czekać.

A teraz pogoda: pada. Zaczęło wczoraj, przestało dzisiaj. Trudno jednak stwierdzić, czy przestało na dobre czy tylko na razie. Ponoć od dziewięciu miesięcy tyle nie padało.
A w niedzielę chciałem wreszcie coś w tym Tianjinie zwiedzić... trudno. Przynajmniej oddychamy trochę czystszym powietrzem.

Breaking news! W chwili gdy pisałem te słowa odebraliśmy telefon z recepcji - dostałem paczkę urodzinową od rodziny!
Bardzo mi miło. Uprzejmie dziękuję.

niedziela, 20 kwietnia 2008

T minus 13 hours and counting...

...czyli odliczanie trwa. Jutro rano powinienem dowiedzieć się, czy zostanie mi wydana kolejna wiza. Innymi słowy - czy zostaję w Chinach na kolejne dwa-trzy miesiące czy też widzimy się za niecałe dwa tygodnie.
Dam wam znać jak tylko się dowiem.

A teraz coś z zupełnie innej beczki:


czwartek, 17 kwietnia 2008

Aktualności

Po pierwsze - mam internet w pokoju i nową kartę SIM w telefonie.
Mój nowy chiński numer to +8615900240965

Po drugie - w niedzielę Kasia była miła i zrobiła jajecznicę. Żeby nie było, że tylko pasożytowałem wspomnę, że to ja biegałem po jajka na bazar. I cebulę. I pomidory. Napracowałem się.

Po trzecie - również w niedzielę odbyła się druga z cyklu "wizyt u zwykłych Chińczyków". Tym razem grupa wizytująca była większa - oprócz Jenny i mnie była też Lisa, Nate z USA, Kate z Rosji i jeszcze jakaś Chinka. Odwiedziliśmy rodzinę Liu - tym razem niestety wszystko odbyło się absurdalnie sztywno i formalnie. Jenny prosiła, żebyśmy po kolei zadawali pytania, ja miałem "porównać tę rodzinę z rodzinąWang i ocenić, która jest bardziej tradycyjna" itepe, itede, et cetera, deng deng...
W pewnym momencie pochwalono się synkiem grającym na skrzypcach.
Żal młodego, bo widać było, że nie przepada za tym, jak jest wystawiany na pokaz...

Po czwarte - topole rosną na całym kampusie. Biały puch w niewyobrażalnych ilościach wciska się wszędzie.

Po piąte - wczoraj był urodziny Agaty. Odwiedziliśmy ją tuż po północy z tortem. Nie można było zażyczyć sobie lepszego wejścia - zdążyła się już położyć...
Kiedy już się nagadaliśmy i uporaliśmy z tortem trzeba było zrobić przerwę na spanie i obecność na zajęciach. Wznowiliśmy wieczorem, najpierw w restauracji (koreańskiej), potem przenieśliśmy się do baru (koreańskiego).



<- To tylko jeden z wielu podejrzanie egzotycznych drinków które serwowali Agacie znajomi... Po szóste - Państwo Środka uwzięło się na studentów zagranicznych. Mają opuścić Chiny przed olimpiadą, wrócić mogą po paraolimpiadzie. Czemu? "Mogą nie być tu bezpieczni". A jeśli oni mogą nie być tu bezpieczni to może sportowcy i kibice też nie powinni przyjeżdżać? Mniejsza z tym. Samo w sobie to nie byłoby takie złe - i tak chciałem uniknąć olimpijskiego tłoku na lotnisku - ale władze przestały przedłużyć wizy. Po kampusie krąży już niejedna opowieść o takim czy innym, który musi się pakować bo nie dostał nowej wizy. Moja kończy się 30 kwietnia. W poniedziałek uniwersytet (rozmawiający o mnie z urzędem) poinformuje mnie co się ze mną stanie. Alternatywy widzę trzy - dostanę wizę bez problemu, dostanę wizę ale muszę znaleźć najbliższą granicę żeby opuścić kraj i przyjechać ponownie lub, bramka numer trzy, wracam do Polski na majówkę. Pożyjemy - zobaczymy. Dam znać jak tylko czegoś się dowiem.

Po siódme - <- to mój instytut a to -> moje nowe chińskie imię. Wreszcie coś, co brzmi podobnie do "Krzysiek".

sobota, 12 kwietnia 2008

Tydzień aklimatyzacji

Mój laptop ciągle jeszcze nie łączy się z internetem - to główny, choć nie jedyny powód parodniowej przerwy w aktualizowaniu blogu. Przerwa ta odbiła się echem na tyle głośnym, że nie miałem wyjścia – trzeba było usiąść i coś w końcu napisać...

Zgodnie z nagłówkiem – tydzień minął mi głównie na aklimatyzacji. Orientowaniu się jak wygląda życie w akademiku, poznawaniu rozkładu kampusu, uczeniu się imion otaczających mnie ludzi, rozkładu swoich zajęć i dowiadywaniu się, ile mam do nadrobienia.

Jak się okazuje – sporo.


Zajęcia

W poniedziałek zostałem zapisany na zajęcia i uczestniczyłem w pierwszej lekcji. Zajęcia mam od poniedziałku do piątku. Pierwsze dwie godziny (szkolne, 45 minutowe) każdego dnia to da ban, „duża lekcja”, inaczej – wykład na którym poznajemy nowe zwroty i reguły gramatyczne. Po długiej przerwie następują dwie godziny (szkolne) xiao ban, „małej lekcji” – odbywa się w podgrupach (bodajże trzech), tam ćwiczymy wykorzystywanie ww. zwrotów i reguł.

Na tym mija pół każdego dnia roboczego – w poniedziałki, środy i piątki przedpołudnie, we wtorki i czwartki – popołudnie. Druga połowa każdego dnia to czas na samodzielną naukę – nie jest to jedna z moich ulubionych rozrywek ale moja grupa przez miesiąc zdążyła przerobić kilkanaście lekcji – trzy czwarte pierwszej książki – więc nie mam wyboru. Ze słownictwem jeszcze sobie radzę ale podczas pseudonauki w czasie pracy dla WTC poznałem ledwie garstkę znaków...

Skoro o znakach mowa – dwa razy w tygodniu chętni mogą stawiać się na wieczornej lekcji o znakach właśnie. Jak dotąd byłem na jednej. Uczyć to tam się wiele nie uczymy ale nauczycielka mówi o znaczeniu znaków i tym, jak ewoluowały z prostych piktogramów do swej obecnej formy i jest to na tyle ciekawe, że najprawdopodobniej zostanę stałym słuchaczem.


Niedziela

W niedzielę rano towarzyszyłem Kasi i Lisie na zakupach. Z perspektywy paru dni nie mogę uwierzyć, że sam się skazałem na wizytę w ciuchlandzie – mogę to wyjaśnić tylko zagubieniem w nowej rzeczywistości, nagłym brakiem stałych punktów odniesienia i ogólnym roztrzepaniem.

Wydaje mi się, że przymierzanie czapek trwało ponad godzinę.

Jakoś przetrwałem.

Co dwa tygodnie w kościele stojącym u wylotu pasażu handlowego odbywa się msza po angielsku, prowadzona przez irlandzkiego księdza. Ponownie – nie jest to stały punkt w moim rozkładzie jazdy ale tu też z ciekawości towarzyszyłem Kaśce. Muszę przyznać, że ksiądz był, jak na księdza, całkiem dowcipny ale wątpię, żebym miał się tu zjawić następnym razem.

Po mszy we trójkę (dołączyła do nas Agata, nieco tylko spóźniona na mszę) przeszliśmy do odległego o rzut beretem Starbucksu na kawę, ciasteczka i podsumowanie tygodnia (Kasia zapewnia, że to ich cotygodniowa tradycja). Przy okazji odkryłem, że starbucksowe karmelowe macchiatto (tu pewnie popełniłem literówkę) jest na tyle mało kawowe, że aż mi smakuje.

Zakupy-kościół-Starbucks. All the hip WASP kids do it.*


Pani Wang

W niedzielne popołudnie miały miejsce odwiedziny u pani Wang, jednej z uniwersyteckich nauczycielek. Zorganizowała je Jenny – jedna z pracownic w administracji naszego instytutu – a celem było poznanie kultury Chin. Najwyraźniej wraz z Kasią byliśmy królikami doświadczalnymi – wizyty takie mają odbywać się cyklicznie, my byliśmy na najpierwszej i dopiero po niej cykl został oficjalnie ogłoszony w instytucie. Ot, ciekawostka.

Pani Wang nie mówi niestety po angielsku ale Kasia i Jenny zapewniły tłumaczenie. Podjęto nas herbatą pu’er z prowincji Yunnan i owocami, w tym mandarynkami z Guanxi – byłem, zagony mandarynkowe widziałem. Nie jestem pewien czym różnią się od wszystkich innych mandarynek ale widać coś w nich jest...

Pani Wang ma w mieszkaniu mnóstwo uroczych – z braku lepszego słowa – bibelotów. Prezentowała je z dumą – wazy wszelkich kształtów i rozmiarów, figurki przynoszących bogactwo koni czy wieszane do góry nogami noworoczne ozdoby. Jeśli dobrze kojarzę – odwrócony znak „pomyślność” przypomina znak „zapraszać” albo „przychodzić” – znaczy, wieszając odwrócony znak zapraszamy w swe progi pomyślność.

Był też okrągły blok herbaty pu’er, wyrzeźbiony na podobieństwo starej chińskiej monety – znaczy, okrągły z kwadratowym otworem w środku. Ponoć pu’er jako jedyną można przetrzymywać i sto lat a zaparzona nadal będzie wybornie smakować.

Były też maskotki i figurki świń, psów, koni i myszy – to wszystko zwierzęta z chińskiego zodiaku, łatwo więc można określić, w którym roku zostały zakupione.

Była i ruska matrioszka.

Pani Wang pokazywała również swoją jadeitową biżuterię. Że kamień ten dużo znaczy dla Chińczyków to już wiedziałem. Nie wiedziałem natomiast, że bardzo ceni się okazy w których oprócz odcieni zieleni i bieli przewija się również żółty kolor. Nie wiedziałem też, że wraz z upływem lat wzory na jadeicie mogą się zmieniać – białe „kwiaty” rozkwitają lub zanikają.

Nie wiedziałem wreszcie, że Chinki nie przejmują się jeśli noszona przez nie jadeitowa bransoleta pęknie – wierzą bowiem, że w ten sposób jadeit uchronił ich przed wielkim nieszczęściem, przyjmując uderzenie losu na siebie.

Jak widać, wizyta była bardzo pouczająca. I tylko siedząca na szafce w pokoju syna pani Wang maskotka E.T. nie zasłużyła na wzmiankę.

Ku memu wielkiemu ubolewaniu.


Jedzenie na kampusie

Na terenie kampusu mieści się regularny bazar. Przy nim mieści się kilka jadłodajni – z kluskami, z baozi (nadziewane bułki gotowane na parze), kto wie z czym jeszcze. Są też kantyny z jeszcze większym wyborem tradycyjnej chińszczyzny. Kaśka z Agatą od pewnego czasu żywią się niemal wyłącznie koreańskim jedzeniem – jak jest czas i ochota można przejechać się do jednej z wielu koreańskich restauracji, jak nie ma któregoś z powyższych – a zazwyczaj nie ma – zawsze pozostaje zamawianie przez telefon. Prosto do pokoju, wygodnie i tanio. I smacznie.

Z chińskiej kuchni dziewczyny trzymają się już tylko przy potrawie zwanej malatang. W zasadzie to nie potrawa a raczej sposób na lunch – w knajpkach z malatang znajduje się coś w rodzaju szwedzkiego bufetu z którego wybiera się nadziewane na patyki kawałki warzyw, grzybów, kulki rybne i mięsne, małe jajka (przepiórcze? gołębie? – nie wiem) i co tam jeszcze może się trafić. Miskę z wybranymi składnikami przekazuje się restauratorowi który następnie błyskawicznie gotuje naszą mieszankę. Po chwili pozostaje już tylko doprawić danie sosem z orzeszków ziemnych i dowolną kombinacją przypraw (zazwyczaj czosnek, papryka i kolendra ) i voila – gotowe. Całkiem smaczna rzecz.

I tania.

W zasadzie w Chinach jedzenie jest drogie tylko w ekskluzywnych restauracjach, znaczy: takich, które są dokładnie sprzątane każdego dnia a tynk nie sypie się w nich płatami z sufitu i ścian. Drogie jest również jedzenie zachodnie, choć w Shenyangu znalazłem sympatyczną restaurację z całkiem dobrym zachodnim jedzeniem po przystępnych cenach.

A może to jedzenie wcale nie było dobre a ja po prostu nie potrafię już tego ocenić bo od miesięcy nie jadłem choćby zupy ogórkowej? Może.

Aha – w każdym lokalu gdzie jest dostępna pizza jest absurdalnie droga. Nie powstrzymuje to Neila, który dozuje sobie jedną pizzę miesięcznie by nie zatracić się całkowicie w kulturze Wschodu.


Pogoda

Zrobiło się chłodniej. I dość pochmurnie. Mimo to kampus w dalszym ciągu wygląda jak ogród, aż słów brak. Jest rozpaczliwie śliczny.




"Od wonnych bzów, szalonych bzów wprost w głowie się kręci..."





*- Tak, wiem, że “P” z WASP nie bardzo się do nas odnosi. Licentia poetica.

niedziela, 6 kwietnia 2008

Laotańska impreza

Agacie i Kaśce, po długich dyskusjach a wreszcie – zbadaniu sprawy w Internecie udało się ustalić, że mieszkańcy Laosu to Laotańczycy i Laotanki.

Na kampusie trochę ich jest, choć w naszym akademiku – tylko jeden. Tak czy inaczej dziewczyny zostały zaproszone na „laotańską imprezę”, by następnie rozciągnąć to zaproszenie na jeszcze parę osób w tym mnie. Ile z tego zostało zaplanowane a ile było dziełem przypadku – nie wiem, ale ostatecznie na imprezę stawiliśmy się całkiem liczną, polsko-japońsko-amerykańską grupą. Co prawda udział amerykański sprowadzał się do owocu japońsko-amerykańskiego związku imieniem Lisa ale – zawsze coś.

Po laotańskiej imprezie każdy pewnie się czegoś spodziewał – przypuszczam więc, że wszyscy byliśmy w równym stopniu zaskoczeni gdy wyszło, że chodzi o obchody laotańskiego Nowego Roku, który wypada wprawdzie 14-16 kwietnia ale na półtora tygodnia wcześniej uniwersyteccy Laotańczycy zorganizowali miniobchody dla zainteresowanych.

Pierwszym znakiem, że nie będzie to impreza o której myśleliśmy były ustawione dookoła sali krzesła.

Drugim był stojący na podłodze stroik z kolorowego papieru, kwiatów i wielokolorowych sznurków, rozsypane dookoła mandarynki oraz umieszczona koło niego misa wypełniona wodą i płatkami kwiatów...

Zaczęło się od gier i zabaw integracyjnych. Pomińmy je milczeniem – jeśli kiedykolwiek byliście na szkolnym wyjeździe z nową klasą to wiecie, o co chodzi.

Po pewnym czasie wszyscy zgromadzeni uklękli dookoła stroiku i chwycili odchodzące z niego sznurki. Zapalono umieszczone na szczycie stroika świeczki, przepasany szarfą Laotańczyk coś intonował (po laotańsku zapewne), następnie kilka razy obszedł zgromadzonych dookoła, spryskując wszystkich umoczonym w misie kwiatem.

Kiedy już skończył wszyscy Laotańczycy po kolei brali krótkie, kolorowe sznurki ze stroika i zaczęli wiązać je na nadgarstkach osób którym składali życzenia. My dzielimy się – zależnie od okazji - opłatkiem lub jajkiem, oni się nawzajem ozdabiają. „Sympatyczny, kolorowy zwyczaj” – podsumowała to Kasia.

A potem zaczęło się smarowanie twarzy mąką. Ale nie swoich własnych twarzy tylko wszystkich innych, wkrótce więc ludowy obyczaj przerodził się w mączną bitwę a sala zrobiła się biała.

Potem dowiedzieliśmy się, że przy tym zwyczaju Laotańczycy musieli improwizować bo u siebie korzystają z jakiś barwników czy farbek, nie jestem pewien, tu zaś pod ręką była wyłącznie mąka.

Przynajmniej było śmiesznie.

A potem w sile mniej-więcej dwudziestu osób ruszyliśmy do koreańskiej dzielnicy na koreańską kolację – a w drodze powrotnej Japończycy śpiewali piosenki Beatlesów.

I znowu było śmiesznie.

W Shenyang cieszyłem się na widok kwitnących forsycji. Po drodze, z okien pociągu widziałem i radowałem się na widok zielonej mgiełki pączków wokół gałęzi mijanych drzew.

Przyjechałem do Tianjin i czuję się, jakbym znalazł się w innej sferze klimatycznej. Krzewy i trawa zielone, na drzewach świeże listki. Kwitną forsycje, migdałowce, rajskie jabłonie i różne inne drzewa i krzewy których nie poznaję. Jest ciepło i słonecznie. Kampus wygląda tak ślicznie, że mogłaby się w nim rozgrywać akcja filmu Disney’a...

piątek, 4 kwietnia 2008

Przybycie do Tianjin

W czwartek rano odwiedził mnie Rice. Przyniósł moją zapłatę, pomógł zapakować bagaże do taksówki, pożegnaliśmy się i tyle go widziałem.
Jazda pociągiem była w miarę miła - doczytałem pożyczoną od Agaty książkę, trochę dospałem, zacząłem czytać "Gringo wśród dzikich plemion" Cejrowskiego (z początku coś mi w jego stylu nie pasowało ale ujął mnie odwołaniami do Pratchetta)... Chińczycy próbowali nawiązać kontakt dopiero pod koniec, kiedy już wszyscy siedzieliśmy na walizkach i czekaliśmy aż wreszcie dotoczymy się na dworzec (mieliśmy półtorej godziny spóźnienia).
Z dworca taksówką dotarłem na uniwersytet Nankai - i to od razu pod akademik zagranicznych studentów który znaleźliśmy dzięki jednemu ze współpasażerów z taksówki, absolwentowi tej uczelni. Kaśka i Agata wyszły mi na spotkanie, także zostałem miło powitany.
Ledwo wciągnąłem bagaże na piąte piętro akademika (przypomnijmy, że dysponuję - tak jak w drodze z Foshan do Shenyang przez Zhongshan - wypchanym quiverem Łukasza, całkiem dużym plecakiem turystycznym i małym czarnym na laptopa) i upchnąłem je na swojej połowie niewielkiego pokoiku który będę dzielił z Neilem, pół-Anglikiem, pół-Niemcem, znajomym Kasi z Heidelbergu - a już dziewczyny zaciągnęły mnie na kolację do koreańskiej restauracji, z trójką znajomych Koreańczyków zresztą. I Neilem i jeszcze jakąś Chinką.
Było miło. I nawet zapamiętałem niektóre imiona, a to już coś. Oczywiście to dopiero ułamek akademickiej braci ale Kaśka zapewniła, że proces wdrażania się nie powinien trwać dłużej jak tydzień.
Zobaczymy.
Pierwszą noc spędziłem w akademiku dość nieoficjalnie (ależ mam miękki materac! Odwykłem już od takich...), teraz już opłaciłem pokój, jestem zarejestrowany - pozostaje tylko zapisać się na zajęcia.
I załatwić internet który współgrałby z moim laptopem - na razie korzystam z Kasinego.
Tyle tylko, że chwilowo nie można tu niczego załatwić - dzisiaj jest chińskie Święto Zmarłych, nikt nie pracuje.
Pozostaje czekać.

środa, 2 kwietnia 2008

Ostatni meldunek z Shenyang

Jutro rano wskakuję do pociągu by przenieść się do Tianjin, gdzie od poniedziałku rozpocznę intensywną naukę chińskiego na uniwersytecie Nankai. Grupa do której dołączę zaczęła kurs przed miesiącem i choć zaczynali od zera Kaśka straszy, że będę już musiał ich gonić.
Zobaczymy.
Następny znak życia dam dopiero z Tianjin. W międzyczasie zaś - garść obrazków z Shenyang których dotąd nie miałem okazji wrzucić:

Linda - sekretarka w tutejszym oddziale WTC i moja nauczycielka chińskiego

Rice i wizytująca biuro Agnieszka


Na zakończenie - polskie ślady w Shenyang: