Przeszliśmy wyspę (wysepkę właściwie) wzdłuż i wszerz i wróciliśmy na stały ląd. Następnym punktem programu był bazar Qingping, opisany w Lonely Planet jako „zdecydowanie nie polecany” ze względu na setki kotków, piesków i innych stworzonek przetrzymywanych w strasznych warunkach a sprzedawanych w celach konsumpcyjnych.
Pozostawiając Rzekę Perłową za plecami zanurzyliśmy się w gąszczu kantońskich uliczek. Na początku otaczały nas zwykłe sklepy z jakimś ziarnem, orzechami i suszonym wszystkim (od grzybów po krewetki), po jednak po kilku przecznicach dotarliśmy do celu. Chyba.
Ciężko powiedzieć – niby piesków, kotków i rybek w malutkich klatkach lub miskach było pełno – ale z drugiej strony tuż obok sprzedawano kojce, koszyki i akwaria. Nie wyglądało to szczególnie okrutnie... przynajmniej do momentu w którym sprzedawca zapakował kotka do siatki w jakiej kupujemy włoszczyznę. Potem siatkę z kotkiem umieścił w plastikowej torebce ale, jak zauważył Kuba, nie zawiązał jej.
Nie wiem, co się stanie z tym kotkiem. Kiedy Fuschia zobaczyła zdjęcia z Qingping stwierdziła, że te psy i koty na pewno nie były do jedzenia – były na to za małe...
Z bazaru, idąc równolegle do rzeki przepchnęliśmy się przez tłum ludzi pod katedrę Świętego Serca. Zatrzymaliśmy się na moment by kupić cukrowego Osamę i ruszyliśmy dalej, przecinając plac Haizhu (tak naprawdę to rondo...) i ruszając dalej ku Beijing Lu. Po drodze usiedliśmy w przydrożnej restauracji ale że kazali nam czekać to sobie poszliśmy. Zamiast tego wypróbowaliśmy chiński fast food sieci KungFu (serio serio) co było błędem. Na plus sieci KungFu mogę zaliczyć to, że jedzenie smakuje niemal tak samo jak to, które można dostać w przydrożnych jadłodajniach. Na minus – to, że jedzenie które smakuje niemal tak samo jak to, które można dostać w przydrożnych jadłodajniach jest tu dwa razy droższe. Kubie nie spodobały się ponadto walory estetyczne rosołu z jedwabistego kurczaka - wyglądał, parafrazuję brata, „jakby go granatem upolowano”.
Jak się miało okazać był to wstęp do tego, co czekało nas po powrocie do Foshan...
Zanim jeszcze nasz autokar na dobre opuścił dworzec zadzwoniła Fuschia (przypominam – córka pana Yu, uniwersyteckiego zarządcy zasobów ludzkich), zapraszając nas na kolację. Prosto z autokaru ruszyliśmy więc pod uniwersytet gdzie pan Yu z żoną, Fuschią a także innym uniwersyteckim nauczycielem, jego żoną (chyba) i córką (...relacji rodzinnych tutaj nie jestem pewien) czekali na nas w mikrobusie.
Na kolację był hot pot – nie mylić z gorącym kubkiem. Stołowaliśmy się wokół okrągłego stołu pod którym znajdowała się kuchenka gazowa. Na niej, w wyciętej w stole dziurze - gar z gotującą się wodą. I o ile w Pekinie uwielbiałem hotpoty – tam występujące w stylu (ponoć) mongolskim, gdzie w garnku na bieżąco stołownicy gotują różne warzywa, kulki rybne, skrawki jagnięciny i innych mięs – o tyle ten hotpot był w stylu guangdońskim. Niestety. Na początku do gara trafił porąbany na kawałki kurczak, tak, że nie było fragmentu bez skóry czy kości. Kiedy wreszcie go zabrano i zaczęliśmy z nadzieją wyglądać następnego dania otrzymaliśmy... gołąbka. Jakoś za dużo stópek pływało w garze ale ta tajemnica wyjaśniła się, kiedy ktoś wyłowił drugą główkę...
Z Kubą ratowaliśmy się tofu i kawałkami gotowanego kokosa i jakoś przecierpieliśmy do końca. Jedynym autentycznie smacznym daniem – przystawką właściwie – były cienkie indyjskie placki z bananem lub fistaszkami. Poza tym było trochę za bardzo egzotycznie...
Przynajmniej dowiedzieliśmy się, że psy zazwyczaj jada się w hotpotach właśnie – a poza tym, że są potrawą sezonową, popularną w zimie.
Środę zacząłem od ostatniej lekcji chińskiego ze Spring. Po lekcji spotkaliśmy się pod uniwersytecką bramą z Kubą i Fuschią – chciałem, żeby Kuba poznał Spring, Fuschia zaś zgodziła się nam pomóc w szpitalu bo Kuba wlał sobie za dużo lekarstwa do ucha i przestał być stereofoniczny. Okazało się jednak, że jest już za późno, za parę minut miała się zacząć przerwa obiadowa więc po krótkiej wizycie w szpitalu mającej na celu ustalenie, kiedy przerwa się kończy Fuschia zabrała nas do ogrodu Liangów.
Nie wiem, czym zajmowała się rodzina Liangów ale w połowie XIX wieku zbudowali parę pawilonów służących, między innymi, za szkołę i urządzili przy nich ogród. Całość zachowała się do dnia dzisiejszego i stanowi jedną z atrakcji turystycznych Foshan. Niewielką bo niewielką ale całkiem przyjemną. Obejrzeliśmy pawilony, posłuchaliśmy gadającego ptaka (mało gadatliwego), zrobiliśmy rundę wokół stawu i wróciliśmy do szpitala. Tam lekarz internista zajrzał w ucho, pogrzebał długim i wyglądającym na zaostrzony patykiem, coś tam po kantońsku zamruczał i przywrócił Kubie fonię.
Medycyna dalekiego Wschodu – niezawodna.
Po szpitalu Fuschia zabrała nas do bardzo niepozornej restauracji z bardzo, bardzo dobrym jedzeniem. Dostaliśmy zupę z pierożkami, zimne kluski na ostro, pomidorową z kluskami (w wydaniu chińskim – czyli była tam jeszcze cebula i tuzin innych, nieidentyfikowalnych składników) i siekane kartofle w karmelu (serio serio).
W odróżnieniu od kolacji z poprzedniego dnia ten obiad wypadł znakomicie.
Wieczorem jeszcze raz zeszliśmy się z Fuschią, tym razem celem wybrania się spacerem – gdzieś. Zaczęliśmy od pobliskich bazarów na których Kuba robił zdjęcia rybim łbom, psininie i wszystkiemu innemu co przyciągnęło jego uwagę. Na przykład obsłudze zakładu fryzjerskiego o wybujałych fryzurach (bardzo popularne pośród chińskich fryzjerów). Na początku się wzbraniali ale po pierwszym zdjęciu wszyscy zaczęli się garnąć – a potem robić zdjęcia nam i z nami.
Z bazarów ruszyliśmy nad Jezioro Światła – nazywane tak ze względu na kilka świecących kolumn rozstawionych dookoła sztucznego jeziora – a kiedy zaczęliśmy wracać natknęliśmy się na Kathy więc Kuba miał okazję poznać i ją. Znad jeziora wróciliśmy motocyklową rykszą bo trasę zrobiliśmy niezłą i wszyscy byli już cokolwiek zmęczeni...
Dzisiaj zaś znowu pojechaliśmy do Kantonu. Tym razem zaczęliśmy od dworca kolejowego na którym chcieliśmy się zorientować jak dojechać do Pekinu ale powstrzymał nas ludzi tłum. Kiedy przyjdzie co do czego będziemy improwizować. Z dworca piechotą przeszliśmy do Ogrodu Orchidei naprzeciwko parku Yuexiu. Orchidee (storczyki) w większości były przekwitłe ale ogród pozostał wystarczająco sympatyczny by nie była to strata czasu. Z ogrodu wróciliśmy do metra, metrem przejechaliśmy na stację Ximenkou i ruszyliśmy do świątyni sześciu banyanów (Liurong Si), tej z tysiącletnią pagodą. Wdrapaliśmy się na szczyt, porobiliśmy zdjęcia („my” – Kuba) i wróciliśmy na dół. I tak już zamykali więc jeszcze tylko wpadliśmy do muzułmańskiej restauracji vis a vis meczetu (tej samej) na obiad i wróciliśmy do Foshan.
Czyli dzień jak co dzień.
1 komentarz:
Wspolczuje dramatycznych przezyc kulinarnych... ale poza tym chyba bawicie sie dobrze, i (ze zdjec Kuby wnosze) sporo egzotyki dookola
Prześlij komentarz