Dzisiaj włóczyliśmy się na piechotę po urokliwej części Manhattanu. Artyści wynieśli się z niej dawno temu, bo zrobiło się za drogo, ale i tak jest tam fajnie. Tylko Little Italy rozczarowało, bo poza dwoma ulicami, Chinatown je zasymilowało.
Jutro w podobny sposób zwiedzamy Brooklyn.
W międzyczasie próbuję zorganizować nam noclegi na resztę wyjazdu przy pomocy serwisu couchsurfing.com. Zaludniają go dziwni ludzie - widziałem już profile naturystów i kaznodziejów, studentów i profesorów... Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Na razie - obrazki:
wtorek, 31 lipca 2012
poniedziałek, 30 lipca 2012
Co dalej?
A na razie - Nowy Jork z Central Parku:
niedziela, 29 lipca 2012
Drobiazg
Każdy kasjer, każda bileterka, nawet sprzątacz na peronie metra - wszyscy pytają, jak się czujemy. Pewnie nie obchodzi ich odpowiedź, ale miło, że pytają.
Z kronikarskiego obowiązku - dzisiaj pojechaliśmy na Bronx. Obejrzeliśmy z zewnątrz stadion Yankees, potem zgubiliśmy się w jakimś parku/lesie (tzn. chcieliśmy dotrzeć na jego drugą stronę do jakiegoś muzeum, co okazało się niemożliwe ze względu na przecinającą park drogę szybkiego ruchu), cofnęliśmy się do metra i pojechaliśmy do Queens do New York Hall of Science - takiego nowojorskiego Centrum Kopernika.
Innymi słowy, dzisiaj głównie jeździliśmy metrem. Bywają i takie dni.
Obrazek bez związku:
Z kronikarskiego obowiązku - dzisiaj pojechaliśmy na Bronx. Obejrzeliśmy z zewnątrz stadion Yankees, potem zgubiliśmy się w jakimś parku/lesie (tzn. chcieliśmy dotrzeć na jego drugą stronę do jakiegoś muzeum, co okazało się niemożliwe ze względu na przecinającą park drogę szybkiego ruchu), cofnęliśmy się do metra i pojechaliśmy do Queens do New York Hall of Science - takiego nowojorskiego Centrum Kopernika.
Innymi słowy, dzisiaj głównie jeździliśmy metrem. Bywają i takie dni.
Obrazek bez związku:
sobota, 28 lipca 2012
Obrazki
Dzisiaj wybraliśmy się w rejs żaglowcem po zatoce. Fantastyczne półtorej godziny. (Byliśmy też w muzeum policji, kiczowatym Madame Tussaud's, jeszcze bardziej kiczowatej "kolekcji osobliwości" Ripley's Believe It or Not! oraz na wystawie paru chińskich terakotowych żołnierzy; pierwsze nie było szczególnie ciekawe, drugie i trzecie nie zaowocowało dającymi się oglądać zdjęciami a czwarte na blogu już było, więc obrazki są tylko z rejsu).
piątek, 27 lipca 2012
Gumiś w karmelu i inne opowieści
Wczoraj krążyliśmy po muzeach (Metropolitan i Guggenheima [<-]), wjeżdżaliśmy na najwyższe budynki Manhattanu, oglądaliśmy Batmana (też wyczyn), a przede wszystkim biegaliśmy od jednego punktu do drugiego i staliśmy w kolejkach, by się gdziekolwiek dostać.
Dzisiaj za to obejrzeliśmy lotniskowiec Intrepid wraz z zaparkowanym na nim wahadłowcem Enterprise i dwoma polskimi MiGami a potem przepłynęliśmy wodną taksówką króciutki odcinek rzeki Hudson.
Nowy Jork widziany z Rockefeller Center...
...i z Empire State Building, 10 godzin później.
Dawniej USS Intrepid, obecnie - muzeum.
Enterprise - prototyp Columbii, Challengera i reszty.
"A gift from the Polish people to the Museum..."
Choć odfajkowujemy kolejne pozycje z listy "do zwiedzenia", oglądanie Nowego Jorku to przede wszystkim obserwowanie ludzi - współpasażerów w metrze, tłumów na ulicach, w których wyłapujemy innych turystów (to ci, co zadzierają głowy do góry i pokazują palcami), czy wyróżniających się jednostek, jak pan który reklamował powieść o nawróceniu się diabła (tytułu nie pomnę)...
...inny pan, który bardzo chciał, żeby ktoś zagrał z nim w szachy...
...czy kobieta z Południa, która opowiadała całemu wagonowi metra jak ją okradziono w kościele, cytując Biblię i ściskając pod pachą pluszowego husky. (obrazka brak) Tutejsi nawet nie zwracają na takie rzeczy uwagi - zwłaszcza w metrze.
Drobny szok kulturowy czekał nas również w kinie, z uwagi na nienumerowane miejsca, a co za tym idzie - konieczność, by zjawić się na sali 20 minut przed rozpoczęciem seansu. A co za tym idzie - przymusowe oglądanie reklam przez 20 minut, przed dwudziestoma minutami zwiastunów będących częścią seansu.
Wychodząc z kina mijaliśmy zaparkowany przed wejściem radiowóz i opierających się o niego policjantów. Trudno powiedzieć, czy po wydarzeniach z Kolorado obstawiają każdy seans Batmana, a nie wypadało zapytać.
A skoro zeszło na temat szoku kulturowego - oto deser lodowy w lokalu sieci Ben&Jerry's:
To lody o smaku "Americone Dream" (wanilia i jakieś ciasteczka) na plasterkach banana, polane sosem karmelowym, obudowane bitą śmietaną i posypane gumowymi misiami. Zupełnie, jakby ktoś pozwolił pięciolatkowi wymyślić, co zje na kolację.
Ale jakie to amerykańskie!
środa, 25 lipca 2012
Brooklyn w jeden dzień
Dzisiaj błądziliśmy bez celu na Brooklynie.
To nie do końca prawda. Mieliśmy wyznaczonych parę punktów, które nas interesowały, ale albo były nieczynne (Muzeum Brooklyńskie nie działa w poniedziałki i wtorki), albo zamknięte (wokół osiedla-skansenu XIX-wiecznych domków trwały prace budowlane), albo nie dla nas (Jewish Children's Museum to, jak się okazuje, muzeum dla dzieci a nie o dzieciach... choć atrakcje w rodzaju zabawy w Koszerny Supermarket robią wrażenie. Odkryliśmy ponadto, że noszenie jarmułek nie ma wpływu na poziom hałasu generowanego przez hałastrę dzieci. Kto by pomyślał?). Odbijaliśmy się więc od jednego punktu do drugiego, i w ten sposób obejrzeliśmy na wyrywki spory kawał dzielnicy. A przynajmniej sporo kawałków.
Łaziliśmy wzdłuż rzędów szeregowych kamienic w Park Slope, mijaliśmy grupy braci starozakonnych ze społeczności Chabad-Lubavitch w Crown Heights (cyt. za Wikipedią), z dala obeszliśmy plażę na Coney Island i przespacerowaliśmy się po rosyjskiej Brighton Beach. Tam zakończyliśmy dzień, jedząc pielmienie i wareniki w knajpie, która zagrała w filmie "Lord of War"/"Pan życia i śmierci". A przynajmniej tak wnioskowaliśmy po zdjęciach Nicholasa Cage'a z właścicielami lokalu (z autografem i dedykacją) i fotosami z filmu zdobiącymi wnętrze.
Próbowaliśmy również pójść na Batmana, ale po tym, jak dwa razy wsiedliśmy do złego autobusu daliśmy sobie spokój. Może jutro.
To nie do końca prawda. Mieliśmy wyznaczonych parę punktów, które nas interesowały, ale albo były nieczynne (Muzeum Brooklyńskie nie działa w poniedziałki i wtorki), albo zamknięte (wokół osiedla-skansenu XIX-wiecznych domków trwały prace budowlane), albo nie dla nas (Jewish Children's Museum to, jak się okazuje, muzeum dla dzieci a nie o dzieciach... choć atrakcje w rodzaju zabawy w Koszerny Supermarket robią wrażenie. Odkryliśmy ponadto, że noszenie jarmułek nie ma wpływu na poziom hałasu generowanego przez hałastrę dzieci. Kto by pomyślał?). Odbijaliśmy się więc od jednego punktu do drugiego, i w ten sposób obejrzeliśmy na wyrywki spory kawał dzielnicy. A przynajmniej sporo kawałków.
Łaziliśmy wzdłuż rzędów szeregowych kamienic w Park Slope, mijaliśmy grupy braci starozakonnych ze społeczności Chabad-Lubavitch w Crown Heights (cyt. za Wikipedią), z dala obeszliśmy plażę na Coney Island i przespacerowaliśmy się po rosyjskiej Brighton Beach. Tam zakończyliśmy dzień, jedząc pielmienie i wareniki w knajpie, która zagrała w filmie "Lord of War"/"Pan życia i śmierci". A przynajmniej tak wnioskowaliśmy po zdjęciach Nicholasa Cage'a z właścicielami lokalu (z autografem i dedykacją) i fotosami z filmu zdobiącymi wnętrze.
Próbowaliśmy również pójść na Batmana, ale po tym, jak dwa razy wsiedliśmy do złego autobusu daliśmy sobie spokój. Może jutro.
Na koniec gra świateł nad Rockaway,
czyli wsią w której mieszkamy.
(Technicznie rzecz biorąc to już nie jest Nowy Jork.)
czyli wsią w której mieszkamy.
(Technicznie rzecz biorąc to już nie jest Nowy Jork.)
wtorek, 24 lipca 2012
Liberty/Ellis
Dzisiaj obejrzeliśmy pocztówkowy Nowy Jork w pigułce - popłynęliśmy na Liberty Island pod Statuę Wolności, zwiedziliśmy halę na Ellis Island w której niegdyś decydowały się losy imigrantów, obejrzeliśmy Most Brookliński... Nie trzeba jechać do Nowego Jorku, by wiedzieć, jak to wszystko wygląda, Statua Wolności widziana na własne oczy wygląda dokładnie tak samo jak na zdjęciu.
To, co nie trafia na pocztówki, to kolejki, w których trzeba odczekać swoje by się gdziekolwiek dostać. W kolejce do promu na Liberty Island trzeba stać przez godzinę. Dookoła kolejki tworzy się mały rynek handlowo-usługowy - ktoś sprzedaje czekającym wodę, ktoś mniej lub bardziej udanie gra na różnych instrumentach... Po jakichś czterdziestu minutach trzeba przejść przez kontrolę jak na lotnisku. A po południu trzeba to powtórzyć w kolejce do 9/11 Memorial - parku powstałego w miejsce zburzonych wież WTC. Tu na dodatek trzeba pięć razy pokazywać bilet. Mogę się tylko domyślać, jak to ostatnie ma służyć bezpieczeństwu... z drugiej strony to zrozumiałe, że w tym miejscu są na tym punkcie przeczuleni.
Po dwóch dniach znamy właściwie tylko wycinek Manhattanu. Trzeba zintensyfikować zwiedzanie. Jutro - Brooklyn.
Pasażerowie czekający na peronie metra.
U-S-A! U-S-A!
Ot, pocztówka.
Proszę bardzo.
Do góry pnie się nowe WTC.
Chwila na relaks.
I jeszcze jedna pocztówka.
poniedziałek, 23 lipca 2012
D-Day
Desant powietrzny na Nowy Jork zakończył się pełnym sukcesem, tzn. wylądowaliśmy. Z lotniska odebrali nas Marek (znajomy ojca Kamila) i Roman (jego przyjaciel). W domu Marka, w którym zamieszkaliśmy, poznaliśmy ich żony i zostaliśmy poczęstowani obfitą amerykańską kolacją, zakrapianą winem i nie tylko. A że było bardzo miło i się świetnie bawiliśmy, poszliśmy spać koło drugiej w nocy.
Jet-lag, słońce i klimatyzowane wnętrza tworzą zabójczą mieszankę, która dała nam się po południu we znaki. Nie było to wielkim problemem, ponieważ plan na dzisiaj zakładał przede wszystkim aklimatyzację i odebranie tygodniowych wejściówek do ponad 70 nowojorskich atrakcji. A że odbiera się je w pobliżu Times Square, to nogi same poniosły. Sznur turystów ciągnących w tę samą stronę też pomógł. Z Times Square krokiem konika szachowego ruszyliśmy w stronę Central Parku, skręcając w ulice i aleje (biegnące odpowiednio, jak powszechnie wiadomo, ze wschodu na zachód i z południa na północ), które wydawały nam się malownicze. Zobaczyliśmy skrawek Central Parku i zapakowaliśmy się z powrotem do metra, na więcej nie starczyło już sił. A może i by starczyło, ale jutro bylibyśmy nie do życia.
I to była pierwsza doba w Nowym Jorku. Mam nadzieję, że jutro będę miał zapał do napisania czegoś dłuższego. Może nawet ciekawszego, niczego nie obiecuję.
Jet-lag, słońce i klimatyzowane wnętrza tworzą zabójczą mieszankę, która dała nam się po południu we znaki. Nie było to wielkim problemem, ponieważ plan na dzisiaj zakładał przede wszystkim aklimatyzację i odebranie tygodniowych wejściówek do ponad 70 nowojorskich atrakcji. A że odbiera się je w pobliżu Times Square, to nogi same poniosły. Sznur turystów ciągnących w tę samą stronę też pomógł. Z Times Square krokiem konika szachowego ruszyliśmy w stronę Central Parku, skręcając w ulice i aleje (biegnące odpowiednio, jak powszechnie wiadomo, ze wschodu na zachód i z południa na północ), które wydawały nam się malownicze. Zobaczyliśmy skrawek Central Parku i zapakowaliśmy się z powrotem do metra, na więcej nie starczyło już sił. A może i by starczyło, ale jutro bylibyśmy nie do życia.
I to była pierwsza doba w Nowym Jorku. Mam nadzieję, że jutro będę miał zapał do napisania czegoś dłuższego. Może nawet ciekawszego, niczego nie obiecuję.
Fragmencik Piątej Alei, jeśli mnie pamięć nie myli.
Tzw. owcza łąka w Central Parku.
A to Times Square właśnie.
sobota, 21 lipca 2012
Post kontrolny
Powinienem był wymyślić jakiś ogólniejszy adres niż "krzysiekchiny.blogspot.com". Nie przewidziałem, że będę regularnie wskrzeszał tego bloga. No trudno.
21 lipca 2012 lecimy z Kamilem do Stanów. W miarę możliwości będę na bieżąco opisywał co się z nami dzieje.
21 lipca 2012 lecimy z Kamilem do Stanów. W miarę możliwości będę na bieżąco opisywał co się z nami dzieje.
Subskrybuj:
Posty (Atom)