wtorek, 14 lipca 2009

Początki

Dzisiaj mieliśmy test decydujący - przynajmniej wstępnie - o przynależności do jednej z czterech klas. Trafiłem do "B" - "A" to zaawansowani, "D" to początkujący, więc nie narzekam.

Cyrkiem dnia było opłacanie kursu. Z jakiegoś powodu organizatorzy odmawiali przyjęcia swojej narodowej waluty i musiałem biegać w poszukiwaniu banku który wymieniłby mi dolary tajwańskie na amerykańskie. To samo w sobie nie byłoby niczym szczególnym gdyby nie to, że wszyscy kursanci którzy musieli skorzystać z banku otrzymywali od organizatorów trefne instrukcje jak do niego dojść. Ostatecznie jednak bank się znalazł (w zupełnie innym miejscu niż nam mówiono) i można było dokonać wpłaty.

Po południu odbyła się ceremonia otwarcia kursu w uniwersyteckiej sali konferencyjnej. Raczej nudne półtorej godziny. Po półtoragodzinnej przerwie było przyjęcie powitalne na którym poznawaliśmy rodziny które co jakiś czas będą się nami zajmowały. Nazywają tę instytucję "host families" tyle, że nie będziemy u nich mieszkać - no i będziemy je widywać nie częściej niż raz w tygodniu. Zobaczymy, jak to będzie.

Rano, przed testem, wypełnialiśmy ankiety z informacjami o sobie które mogą się przydać owym rodzinom. Licząc na poczucie humoru organizatorów bądź gospodarzy w rubryce "czego nie chcemy jeść" wpisałem "kotów i szpinaku". Póki co - zero reakcji. Jestem trochę zawiedziony.

Wieczorem pojechałem z Karolem i Kasią (oboje z warszawskiej sinologii) na nocny bazar w pobliżu stadionu Kaohsiung Arena i kolejny, koło Formosa Boulevard - miejsca, gdzie krzyżują się wszystkie (obie) linie kaohsiundzkiego metra. Wyglądało to podobnie jak w Chinach - budy z jedzeniem, klapkami, ciuchami, torebkami, napojami, telefonami komórkowymi a nawet zwierzętami rozstawiane wprost na ulicy. Przy tych z jedzeniem pojawiły się również krzesła i stoły. No i wszędzie ludzi tłum, głównie Tajwańczyków choć na bazarze przy Formosa Boulevard było również sporo obcokrajowców.

Najfajniejsza koszulka jaką widzieliśmy.

PS Paulina po przeczytaniu poprzedniego wpisu powiedziała mi, żebym nie narzekał, bo w żeńskim akademiku mają gorzej. Najwyraźniej w każdym sześcioosobowym pokoju muszą spać na zbitej z desek antresoli podwieszonej pod sufitem a do tego mają tylko jedną łazienkę na całe piętro.
Niniejszym chciałbym złożyć wyrazy współczucia i nadmienić, że ten komunikat sponsorowała literka "S", jak "Schadenfreude".

1 komentarz:

qulka pisze...

Cały tajwan funkconuje tak samo: faceci żyją w luksusach, a dziewczyny muszą sypac na podwieszanych pod sufit deskach~~ eh...
a też nosicie jaskrawo pomarańczowe kamizelki pracowników drogowych, jak idziecie do akademika plci przeciwnej?