sobota, 18 lipca 2009

Foguangshan i dzień z rodziną z tajfunem w tle

Zorganizowana w ramach kursu wyprawa do Foguangshan (Góra Światła Buddy) zajęła nam niecałą godzinę jazdy klimatyzowanym autokarem. Droga minęła błyskawicznie, między innymi dlatego, że spałem przez cały czas. Sama Góra Światła Buddy nie była tym, czego oczekiwałem. Myślałem, że jedziemy do zabytkowego kompleksu świątynnego, tymczasem Foguangshan to największe centrum buddyzmu w południowej części wyspy, połączenie świątyni, klasztoru i uniwersytetu, założone w 1964 roku. Zamiast zabytkowych posągów czy właściwie czegokolwiek starego oglądaliśmy wystawy poświęcone (krótkiej) historii ośrodka i życiu jego założyciela oraz wystawę szeroko pojętej sztuki. W ramach tej ostatniej mieliśmy okazję zobaczyć parę ceremonialnych przedmiotów - do moich ulubionych należą "Przecinający Ignorancję Miecz Vajra" i "Sztylet Poskramiający Ciemność Purbha[nieczytelne]", niestety leżały za szybą i zdjęcia wyszły koszmarnie.

Z uwagi na to, ile nas było (ponad pięćdziesiąt osób) zostaliśmy podzielenie na dwie grupy - klasy A i B w jednej, klasy C i D w drugiej. C i D oprowadzała buddyjska mniszka z Kanady, nam trafił się standardowy, azjatycki model.

Od lewej: mniszka kanadyjska, azjatycka
i parę przypadkowych osób z grupy ->

Ideą wycieczki było "doświadczenie życia buddyjskiego mnicha", w związku z czym zjedliśmy wegetariański obiad (miska zupy, miska warzyw, miska ryżu, kawałek smoczego owocu) w klasztornej stołówce, wraz z - podobno - dwoma tysiącami mnichów, mniszek i adeptów. Wszystko odbyło się w pełnej ciszy, nie licząc śpiewania dziękczynnych wersetów przed i po posiłku. Dostaliśmy tekst ale chyba tylko paru koreańskich studentów nuciło pod nosem. Może gdyby wcześniej nauczono nas melodii...

Drugą atrakcją była medytacja, o ile medytacja może być atrakcyjna. Najpierw dla rozluźnienia chodziliśmy w kółko, potem - już na siedząco - mieliśmy między każdym wdechem a wydechem odczekać - najpierw sekundę, potem dwie i tak dalej, aż do dziesięciu, po czym należało zacząć od nowa. Na początku niespecjalnie mi szło - najdalej bez przysypiania dotarłem do sześciu. Po dziesięciu minutach medytację przerwano i dostaliśmy wybór - medytować dalej lub dołączyć do drugiej grupy i obejrzeć nieciekawą wystawę którą nasza grupa zdążyła już zobaczyć.
Medytowaliśmy dalej. Tym razem udało mi się nie zasnąć - może jest jeszcze dla mnie jakaś nadzieja.

Przy okazji medytacji po raz pierwszy spotkaliśmy ekipę BBC kręcącą film dokumentalny o życiu mnicha - a może o samym ośrodku Foguangshan, nie wiem. Nakręcili z nami parę ujęć i sobie poszli. Po raz drugi spotkaliśmy ich przy trzeciej atrakcji - kaligrafowaniu znaków. Czy raczej przy ABC kaligrafowania - dostaliśmy mazaki zamiast pędzli oraz arkusze z konturami znaków które następnie wypełnialiśmy. Wciąż było to całkiem wymagające zajęcie.

Znaki. Wszystkie moje. Nie mam pojęcia, co właściwie znaczą. ->

Tu ponownie BBC nas nakręciło, chociaż skupiali się głównie na autorze reportażu, który również próbował swoich sił w starciu ze znakami. (<-)


Na kaligrafii skończyła się nasza przygoda. Wróciliśmy krótko przed piątą. Wciąż słyszeliśmy o tajfunie - miał uderzyć już w nocy. Choć Weather Underground uparcie twierdziło, że ominie wyspę od południa stwierdziłem, że coć musi w tym być i zdecydowałem się nie opuszczać Kaohsiung w ten weekend.

Może tylko sprząta, ale kto wie, ile zna sposobów na zabicie człowieka miotłą?
Jeśli dowiedziałem się czegokolwiek z filmów kung-fu to właśnie tego,
by nigdy nie lekceważyć buddyjskiego mnicha...



Dzisiaj rano - czy raczej przed południem - okazało się, że nie jest tak źle jak wynikało z tego, co mówili nam nauczyciele. Owszem, wiało - na kampusie pourywało trochę mniejszych i większych gałęzi i palmowych liści, poprzewracało doniczki z kwiatami - ale nad ranem (przed południem...) było już dużo spokojniej. Wiało jednak cały dzień, który dzięki temu był niesłychanie rześki i przyjemny. Po raz pierwszy od przylotu na Tajwan nie wracałem z dworu zlany potem.

Nie miałem żadnych planów na dzisiaj więc ucieszyłem się gdy zadzwonił profesor Kuo Chia-Hsu (dla zagranicznych przyjaciół - Teddy), mój "opiekun" czy głowa mojej "host family" czy jak to nazwać - i zaprosił na obiad wraz ze swoją rodziną. Zabrali mnie i Paulinę (która również została przypisana do jego rodziny) do pobliskiego centrum handlowego do japońskiej restauracji. Było sushi, były kluski udon, były krewetki w panierce i szaszłyki z kurczaka. Z wyjątkiem szparagów w majonezie - wszystko pyszne.

Po obiedzie Paulina się ulotniła, ja zaś pojechałem z rodziną Kuo (Kuoami?) do kaohsiundzkiego muzeum sztuk pięknych, gdzie akurat otwierano wystawę poświęconą modernistycznej architekturze tajwańskiej. Wszystkie przemowy były po chińsku, przypuszczam więc, że głównie z uwagi na mnie po paru minutach opuściliśmy widownię i poszliśmy oglądać wystawy. Była kaligrafia - w formie tak płynnej i swobodnej, że nie tylko ja ale i towarzyszący mi Tajwańczycy nie potrafili niczego odczytać. Była też całkiem sympatyczna wystawa obrazów i zdjęć prezentujących Kaohsiung. Było też współczesne, abstrakcyjne malarstwo tajwańskie - dziwne, bardzo dziwne. Były wreszcie instalacje wykorzystujące lalki Barbie zatytułowana "La Ville de Mlle B." - też dziwna ale w sumie sympatyczna. Połowa instalacji była autorstwa tajwańskich artystek, połowa - europejskich. Może to miało być coś na temat sytuacji kobiet w społeczeństwach Wschodu i Zachodu? Nie wiem. Zabrakło broszurek przystępnie wyjaśniających sens tego wszystkiego.

Dookoła muzeum ciągną się podmokłe tereny na których w ostatnich latach agresywnie buduje się apartamentowce dla zamożniejszych Tajwańczyków. W bezpośrednim sąsiedztwie muzeum zachował się jednak park ze sztucznymi jeziorkami z mnóstwem ptaków - bardzo sympatyczne miejsce. Niemal nad samą wodą była kawiarnia i placyk na którym codziennie organizowane są występy. Kiedy dopijaliśmy kawęm, herbatę z mlekiem czy co tam kto miał dwóch Tajwańczyków z gitarami szykowało się do występu. Właśnie zaczynali kiedy sobie poszliśmy.

Rodzina Kuo chciała mnie jeszcze zabrać nad morze lub nad rzekę jednak wymówiłem się wcześniejszymi planami (nieistniejącymi) - nie chciałem zabierać im całego dnia, poza tym dawno skończyły mi się tematy do small-talku. Odwieźli mnie na kampus i pożegnaliśmy się. W sumie - bardzo miło spędzony czas.

Żonę i jedenastoletniego syna profesora miałem okazję poznać na przyjęciu powitalnym, dzisiaj oprócz nich był jeszcze jego student który właśnie obronił pracę magisterską. Nie dam głowy, jak się nazywał bo z jego ust nie padło ani słowo po angielsku a dzisiaj porozumiewaliśmy się właściwie wyłącznie w tym języku. W każdym razie profesor Kuo zgłosił go na ochotnika by pomógł mi przy zakupie laptopa kiedy tylko o tym wspomniałem. Może skorzystam z tej oferty.

Na jutro nie mam żadnych planów. Może tak jak i dzisiaj coś wyjdzie samo z siebie. Mam już plany na najbliższy weekend ale mogą być problemy z ich zrealizowaniem więc póki co niczego nie napiszę żeby nie zapeszyć.

PS Odpowiadając na listy: źle się wyraziłem. Rozumiem wszystkie zadania jakie mamy wykonywać na lekcjach, nie zawsze rozumiem naszą nauczycielkę, ale to głównie dlatego, że ona nic a nic nie upraszcza swojego chińskiego kiedy do nas mówi. Ani nie zwalnia.
Mamy trzy godziny lekcji sensu stricto a po przerwie obiadowej półtorej godziny zajęć z "korepetytorem" i kolejne półtorej - zajęć kulturalnych. I tak, z małymi wyjątkami, będzie od poniedziałku do czwartku przez kolejne pięć tygodni.
Wreszcie - dzięki za miłe słowa na temat zdjęć ale chyba po prostu miałem szczęście tamtego dnia. I nie jest to fałszywa skromność - dzisiaj zamieszczam parę nieostrych zdjęć bo po prostu lepszych nie mam...

1 komentarz:

qulka pisze...

Krzysztof, wiecej zachwytu dla budowli prosze! na twoich oczach tworzy sie historia! za jakies 500 lat bedzie to prawdziwy zabytek~~

podoba mi sie ta torebka-kangur twojego host-dad: bardzo chinski styl...