środa, 6 lutego 2008

Pekin - 23.01-02.02

Pociąg z Kantonu do Pekinu jedzie 27 godzin. Teraz w ogóle nie jeździły przez śnieżyce - ale ja nie o tym...

Samolot z Kantonu do Pekinu leci 3 godziny. Czyli – szybciej, wygodniej i jeszcze dają zjeść bez dodatkowych opłat. Szkoda, że nie stać mnie żeby częściej podróżować w ten sposób...

W Pekinie wylądowaliśmy wieczorem 23 stycznia. Autokarem i taksówką dotarliśmy pod wskazany adres, o czym za chwilę. Najpierw o taksówkach.

Bywa, że niełatwo jest złapać taksówkę w Chinach, a w Pekinie w szczególności. Po pierwsze, nigdy nie wiadomo, czy jest ona wolna czy zajęta. Niby taksówkarze mają zainstalowane lampki ogłaszające, że są wolni ale połowa kierowców w ogóle z nich nie korzysta a kolejna ćwiartka nigdy jej nie gasi. Czyli nikt nic nie wie.

Na dodatek zdarza się, że taki – wydawałoby się wolny – kierowca z sobie tylko znanych powodów odgania potencjalnych pasażerów i, na przykład, wraca do czytania gazety.

A jakby tego było mało to są jeszcze tuziny czyhających na taksówki Chińczyków którzy wędrują w górę ulicy i wyłapują nieliczne wolne pojazdy zanim znajdą się na twojej wysokości...

Prędzej czy później dotarliśmy pod wskazany adres czyli pod osiedle Oli i Janka Żdżarskich, znajomych znajomych Kuby. Bardzo sympatyczne małżeństwo, przyjęli nas pod swój dach za co chciałbym im w tym miejscu jeszcze raz serdecznie podziękować, w imieniu tak swoim jak i Kuby.


Ola z Jankiem, Janek z Olą. Zdjęcie autorstwa mojego brata.


Pekin jest ogromny. Ponoć cała metropolia zajmuje terytorium o powierzchni Belgii. Mieszka tu 16 milionów ludzi, zatrudnienie znajduje jeszcze więcej więc podczas olimpiady ma tu być i dwa razy więcej Chińczyków.

Pekin rozwija się szybko. Od mojej pierwszej wizyty otwarto tu kolejną linię metra a kiedy odwiedziłem uniwersytet na którym mieszkałem w sierpniu to nie byłem pewien, czy wysiadłem na dobrym przystanku bo w okolicy pojawiła się jezdnia, wiadukt i biurowiec a zniknęło parę budynków które pamiętałem.

Pekin wreszcie jest miastem którego ciągle nie mogę polubić. Przytłacza mnie. Może to ogrom i skala miasta, może to kwestia bariery językowej której ciągle nie mogę zburzyć a która dała mi się tu we znaki bardziej, niż mógłbym się spodziewać, może to kierowcy którzy prędzej rozjadą niż przepuszczą pieszego na przejściu... Tak czy inaczej – nie przepadam za Pekinem.

A może po prostu nadal za mało go znam.

Następnego dnia po przyjeździe pojechałem do UIBE (University of International Business & Economics, gdzie WTC prowadzi obecnie szkolenie kolejnego rzutu zagranicznych nauczycieli) z zamiarem zostawienia im paszportu żeby załatwili mi wizę.

Niestety, okazało się, że załatwianie wizy trwa 7 dni roboczych a nie 7 dni w ogóle czyli za mało czasu. Będę musiał wyrobić ją sobie w Hong Kongu albo Makau... Przy okazji dopytałem się o moją placówkę – dostałem potwierdzenie, że szkoła w Szanghaju w której miałem uczyć zmieniła zdanie. Zapewniono mnie, że WTC będzie dalej szukać szkoły dla mnie, jeśli tylko się da – w Szanghaju.

A potem zaproponowano Shenzhen a potem Harbin a potem... ale to już wiecie.

W międzyczasie zaś – zwiedzaliśmy co się dało. Na przykład plac Tiananmen (->), największy na świecie a poza tym niespecjalnie godny uwagi. Przymrozki przegnały z placu większość handlarzy oferujących czerwone książeczki i zegarki z Mao, ostali się tylko najbardziej wytrwali. No i wszechobecni policjanci.


Tiananmen (Brama Niebiańskiego Spokoju) z której Pan Przewodniczący spogląda na cały plac.


Innego dnia obejrzeliśmy Świątynię Nieba (->) w której cesarz raz do roku modlił się o dobre zbiory. Po obejrzeniu samej świątyni przechadzaliśmy się po otaczającym ją parku. Było zimno, wstąpiliśmy więc do znajdującej się tam kawiarenki a tam – niespodzianka – wpadliśmy na poznaną na planie serialu Magdę z rodzicami którzy przylecieli ją odwiedzić.

Zabawne, że po dwóch miesiącach sporadycznej wymiany esemesów wpadliśmy na siebie ponad dwa i pół tysiąca kilometrów od miejsca gdzie się poznaliśmy...

Kiedy indziej znów pojechaliśmy na Wielki Mur, sekcja Mutianyu – w odróżnieniu od obejrzanego przeze mnie w sierpniu kawałka fragmentu zwanego Badaling. Różnica tkwi nie tylko w nazwie i położeniu ale też – zwłaszcza – w natężeniu ruchu turystycznego. Badaling mało się nie wali pod naporem turystycznej stonki. W Mutianyu turystów było bardzo niewielu, spacerowaliśmy przy pięknej, słonecznej pogodzie po niemal pustym Murze.

Ale i tak – nasi byli tu wcześniej... ->

Zdarzyło się nam też podejść z Jankiem pod ciągle jeszcze budowany Stadion Olimpijski, zwany dalej Gniazdem. W promieniu kilkuset metrów teren odgrodzony jest rachitycznym blaszanym płotem. Przy pierwszej bramie czujni strażnicy nas zawrócili, przy następnej nikt nie zawracał sobie tym głowy. Podeszliśmy, Janek i Kuba porobili zdjęcia tak Gniazdu (<-) jak i robotnikom, ja stałem obok i marzłem bo tego akurat dnia nieprzyjemnie wiało. Długo tam nie zabawiliśmy.

Poza tym jednym, niesympatycznym dniem pogoda dopisała jak rzadko kiedy. Temperatury rzędu -5 stopni przy pełnym słońcu (->) i po zakupie rajtuzów (żeby nie czuć się głupio wystarczy nucić „We’re men – we’re wearing tights” z brooksowskiego Robin Hooda. Jestem pewien, że wszyscy Chińczycy tak robią) były bardziej niż znośne. Poza wszystkim to cały Pekin ma centralne ogrzewanie także w najgorszym wypadku wystarczy gdzieś wejść by się ogrzać. Nie to, co tutaj... ale po zgromadzeniu w pokoju grzejnika, termoforu, dwóch kołder i śpiwora przestałem narzekać. Przynajmniej dopóki nie trzeba opuścić pokoju...

PS Co prawda Janek i Ola wspominali nam o tej zagranicznej premierze ale dopiero po powrocie do Nanhai Kuba wypatrzył plakat reklamujący najnowszy hit z importu:


PPS Jutro zaczyna się nowy chiński rok. Dzisiaj Chińczycy spotykają się z rodzinami, gotują i jedzą pierożki a ponad wszystko - odpalają fajerwerki. Głównie huczące i trzęsące szybami całego sąsiedztwa petardy.
A ja siedzę sam w mieszkaniu bo po pierwsze, trzeba było napisać ten tekst. Po drugie - bo Kiran, który jako ostatni z pozostałych znanych mi obcokrajowców jest jeszcze w Nanhai, mieszka z rodziną swojego mistrza tai chi i razem z nimi spędza Nowy Rok.
Wreszcie po trzecie - bo chociaż przed godziną dostałem zaproszenie od mojej nauczycielki chińskiego to chciałem napisany już tekst wysłać... a poza tym u niej byłby tłum nieznanych mi i niemówiących po angielsku Chińczyków... a to męczy.

Życzę wszystkim Szczęśliwego Nowego Chińskiego Roku Myszy (lub Szczura, po chińsku to jedno i to samo - "lao shu") - i wracam do siebie oglądać seriale.
Over and out.

Brak komentarzy: