piątek, 15 lutego 2008

Pół dnia w Makau

Miałem dwie rzeczy – bilet na 7.45 i umówione spotkanie w McDonaldzie przy granicy o 11 punkt.

W pewnym sensie nie skorzystałem z żadnej z nich – z biletu, bo minimalnie się spóźniłem i pojechałem dopiero następnym autokarem, po czterdziestu pięciu minutach. A z umówionego spotkania - bo chwilę po wysłaniu z kolejki do odprawy esemesa informującego o spóźnieniu zadzwoniła do mnie agentka z którą miałem się spotkać. Dzwoniła z kolejki parę rzędów dalej.

Po uporaniu się z odprawą wręczyłem jej paszport, wypełnione podanie o wizę, zdjęcie i tysiąc RMB. Umówiliśmy się na spotkanie przy granicy o 18. Miałem sześć godzin.

Zacząłem od drugiego śniadania w rzeczonym McDonaldzie (ciastko z jabłkiem i szejk truskawkowy który chyba był zdradliwy), potem na piechotę i już bez pytania o drogę dotarłem pod ruiny św. Pawła. Turystów – tłum. Będąc w Makau już po raz czwarty i mając za sobą wizyty tak w sezonie jak i poza nim jest już dla mnie jasne, że w tym mieście jest to normalne i jeśli występują jakieś fluktuacje w natężeniu ruchu turystycznego w ciągu roku to są one dla gołego oka niedostrzegalne.

Spędziłem trochę czasu kręcąc się po już bardzo dobrze mi znanych uliczkach, wspiąłem się do fortecy na wzgórzu (Fortaleza do Monte), wpadłem do dwóch księgarni, przemierzyłem raz jeszcze Rue da Felicidade – i czułem się coraz gorzej. Podejrzewając gorączkę poświęciłem jeszcze chwilkę na zlokalizowanie przystanku z którego mógłbym dojechać na granicę po czym zadekowałem się z ciastkiem (wtedy jeszcze nie sądziłem, że problem może mieć podłoże żołądkowe) i dużym kubkiem miętowej herbaty w najbliższym Starbucksie. Pogrążyłem się w lekturze fragmentu wywiadu-rzeki z Bartoszewskim, zamieszczonym w Newsweeku co przyleciał z Kubą, po chwili jednak koło siebie usłyszałem polską mowę.

Rzuciwszy „dzień dobry” porzuciłem Newsweeka na rzecz rozmowy z parą – która wkrótce urosła do pięcioosobowej grupki – Polaków którzy podobnie jak ja wpadli na jeden dzień do Makau. W odróżnieniu ode mnie – w celu stricte turystycznym.

Głównie ja mówiłem – odpowiadałem na pytania o to, jak tu trafiłem, jak się uczy w Chinach, jak się żyje w Chinach, jacy są Chińczycy i chiński – dlatego dopiero kiedy już się zbierali dowiedziałem się, że to lekarze przebywający w Hong Kongu na kongresie a ten najstarszy, pod wąsem to doktor Romanowski, słynny specjalista – chirurg ręki.

No proszę.

Po tym, jak się zebrali ich miejsca zajęła trójka całkiem ładnych Rosjanek ale czułem się już tak marnie, że nie zebrałem się nawet na „zdrastwujtie”.

W drogę do granicy ruszyłem grubo przed czasem – kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności bo i agentka załatwiła wizę szybciej, niż jej się pierwotnie wydawało. Będąc już w posiadaniu wizy wielokrotnego wjazdu ważnej do 30 kwietnia i po przekroczeniu granicy mogłem ruszyć w drogę powrotną do Nanhai... Koszmarną drogę powrotną – czułem się naprawdę źle. Na dodatek na autokar do Foshan musiałbym czekać trzy godziny, pojechałem więc do Kantonu, metrem na dworzec autokarowy, w większości już zamknięty... Dobrze, że po wyczerpaniu miejsc siedzących w autokarze zaczęto chętnych do stania wpuszczać bez kolejki to – w zamian za stanie przez dwadzieścia minut drogi – nie musiałem czekać na kolejny autokar.

Przed snem zmierzyłem temperaturę – trzydzieści osiem ze sporym hakiem. Skontrowałem Fervexem i dwoma aspirynami.

Podziałało. Spałem do dwunastej a wstałem o piętnastej* ale podziałało.

PS Upływ czasu w Makau można mierzyć zmieniającymi się akcesoriami na rykszach. To jeden i ten sam pojazd...

<- w szacie świątecznej...

...i chińsko-noworocznej ->




*- to akurat było kwestią wzięcia się za Pratchetta co przyszedł parę tygodni temu w paczce świątecznej a nie samopoczucia...

Brak komentarzy: