środa, 27 lutego 2008
Ostatni dzień w Zhongshan
wtorek, 26 lutego 2008
Podróż do Shenyang
poniedziałek, 25 lutego 2008
Oscarowa Noc
Aha - do Shenyang mogę jechać "w każdej chwili". Co prawda nie mam tam jeszcze mieszkania i na początku wprowadziłbym się do hotelu - ale jako, że tutaj też mieszkam w hotelu i też nie mam nic do roboty to chyba będę się przemieszczał na północ tak szybko jak się da. To tylko kwestia zarezerwowania biletu.
Dam znać jak już będę wiedział co i jak.
sobota, 23 lutego 2008
Meldunek z Zhongshan
Spotkałem wielu stażystów WTC - głównie nowych ale nie tylko, są też znajomi z poprzedniego semestru. Między innymi Niemiec Peter Sommerfeld (patrz: sprawozdanie z Yangshuo) który teraz pracuje tutaj, pomagając w biurze WTC a oprócz tego uczy w weekendy. Wspominam o tym, bo wszystko wskazuje na to, że właśnie czymś takim będę się zajmował przez najbliższe parę miesięcy. W biurze WTC w Shenyang, 4 godziny pociągiem na północ od Pekinu. Alternatywą było uczenie w szkole w jakimś mieście w Guangdong o którym nigdy nie słyszałem, a że południowe Chiny już jako-tako poznałem...
Teraz pozostaje czekać aż tamtejsze biuro WTC da znać, że przygotowało mi mieszkanie i mogę się tam przeprowadzić. Do tego czasu będę w Zhongshan.
Nie, żebym narzekał. Jest fajnie. Ciągle ciepło, teraz zaczęło padać. Zawsze to jakaś odmiana - przez ostatnie pół roku deszcz widziałem tylko parę razy...
piątek, 22 lutego 2008
Kolejna krótka notka
W każdym razie - za jakieś dwie godziny wsiadam ze wszystkim do autokaru jadącego do Zhongshan. Tam WTC ma mi znaleźć jakąś tymczasową kwaterę, tam spotkam się z Solaro i może wreszcie parę rzeczy się wyjaśni.
W najgorszym wypadku wrócę do Polski.
Jak na najgorsze ewentualności ta nie jest wcale taka zła.
*- torbę...
**- do kitesurfingu
czwartek, 21 lutego 2008
Kolejna zmiana planów
Tak czy inaczej - za moment idę się pakować a jakoś jutro przed południem żegnam się z mieszkaniem. A potem do Zhongshan i zobaczymy, co dalej.
środa, 20 lutego 2008
20 lutego, 22 stopnie
Trzymajcie kciuki.
niedziela, 17 lutego 2008
Sprostowanie
Uniwersytet wznawia pracę dopiero w następnym tygodniu - dlatego też nowi nauczyciele przyjadą w następną sobotę. Dzisiaj, owszem, do Guangdong przyjeżdża nowy rzut po szkoleniu w Pekinie ale nikt z nich nie będzie wykopywał mnie z mieszkania. Mam jeszcze parę dni.
Wieści o placówce jak nie było tak nie ma.
sobota, 16 lutego 2008
Cuda z chińskich... kawiarni
Pojechałem do Kantonu spotkać się z Magdą (...poznaną na planie serialu i spotkaną ponownie w Pekinie, patrz: poprzednie wpisy) i jej znajomą, studentką IV roku SGH która wpadła tu po drodze na wymianę studencką do Tajpej.
Potem przejechaliśmy na plac Haizhu, wpadliśmy pod katedrę Najświętszego Serca (...patrz poprzednie wpisy) gdzie akurat trwała msza - a że robiło się późno to był to nasz ostatni przystanek turystyczny. Wróciliśmy na plac Haizhu i tam zasugerowałem odwiedzenie kawiarni "La Flore". Odwiedziłem ją wcześniej z Kubą i Kiranem - nie zachwycała szczególnie ale innych w okolicy nie ma. Usiedliśmy więc, podano nam menu - dwa egzemplarze zafoliowanej kartki ze spisem kaw i potraw. Z jakiegoś powodu spaghetti umieszczono w kolumnie z ciastkami, zatytułowanej "sweetmeats". Już samo to było śmieszne. Ale potem wziąłem do ręki trzecie menu - kolorową ulotkę ze zdjęciami kaw, ciastek i kanapek - spojrzałem na okładkę... i myślałem, że uduszę się ze śmiechu.
Pani z okładki trzyma kubek. Na kubku - krzyżówka z wpisanymi w nią chińskimi znakami i
Zresztą, napis u góry strony też powinienem był zauważyć wcześniej.
A kiedy wychodziliśmy okazało się, że ten sam wzór, schemat, szablon - nie wiem co to jest ani jak Chińczycy na tę ulotkę natrafili - znajduje się jako tapeta na ścianie naprzeciwko wejścia. Na to też nie zwróciłem uwagi za pierwszym razem.
Po skontaktowaniu się z Solaro, koordynatorem programu wyszło, że szkoły ciągle się zastanawiają których kandydatów przyjąć. Więc ciągle nie wiadomo, co się ze mną stanie, ciągle mam czekać. Poinformowałem go tylko, że w takim razie zostaję w mieszkaniu i będziemy się jakoś tłoczyć we trójkę. Powiedział: "jasne".
Ciekawe tylko, co na to uniwersytet bo to do niego przecież należy mieszkanie. No i co na to "nowi" z którymi będę się tłoczyć. Przynajmniej raźniej będzie (mi).
Tak czy inaczej, jutro zapowiada się na bardzo ciekawy dzień.
piątek, 15 lutego 2008
Pół dnia w Makau
W pewnym sensie nie skorzystałem z żadnej z nich – z biletu, bo minimalnie się spóźniłem i pojechałem dopiero następnym autokarem, po czterdziestu pięciu minutach. A z umówionego spotkania - bo chwilę po wysłaniu z kolejki do odprawy esemesa informującego o spóźnieniu zadzwoniła do mnie agentka z którą miałem się spotkać. Dzwoniła z kolejki parę rzędów dalej.
Po uporaniu się z odprawą wręczyłem jej paszport, wypełnione podanie o wizę, zdjęcie i tysiąc RMB. Umówiliśmy się na spotkanie przy granicy o 18. Miałem sześć godzin.
Zacząłem od drugiego śniadania w rzeczonym McDonaldzie (ciastko z jabłkiem i szejk truskawkowy który chyba był zdradliwy), potem na piechotę i już bez pytania o drogę dotarłem pod ruiny św. Pawła. Turystów – tłum. Będąc w Makau już po raz czwarty i mając za sobą wizyty tak w sezonie jak i poza nim jest już dla mnie jasne, że w tym mieście jest to normalne i jeśli występują jakieś fluktuacje w natężeniu ruchu turystycznego w ciągu roku to są one dla gołego oka niedostrzegalne.
Spędziłem trochę czasu kręcąc się po już bardzo dobrze mi znanych uliczkach, wspiąłem się do fortecy na wzgórzu (Fortaleza do Monte), wpadłem do dwóch księgarni, przemierzyłem raz jeszcze Rue da Felicidade – i czułem się coraz gorzej. Podejrzewając gorączkę poświęciłem jeszcze chwilkę na zlokalizowanie przystanku z którego mógłbym dojechać na granicę po czym zadekowałem się z ciastkiem (wtedy jeszcze nie sądziłem, że problem może mieć podłoże żołądkowe) i dużym kubkiem miętowej herbaty w najbliższym Starbucksie. Pogrążyłem się w lekturze fragmentu wywiadu-rzeki z Bartoszewskim, zamieszczonym w Newsweeku co przyleciał z Kubą, po chwili jednak koło siebie usłyszałem polską mowę.
Rzuciwszy „dzień dobry” porzuciłem Newsweeka na rzecz rozmowy z parą – która wkrótce urosła do pięcioosobowej grupki – Polaków którzy podobnie jak ja wpadli na jeden dzień do Makau. W odróżnieniu ode mnie – w celu stricte turystycznym.
Głównie ja mówiłem – odpowiadałem na pytania o to, jak tu trafiłem, jak się uczy w Chinach, jak się żyje w Chinach, jacy są Chińczycy i chiński – dlatego dopiero kiedy już się zbierali dowiedziałem się, że to lekarze przebywający w Hong Kongu na kongresie a ten najstarszy, pod wąsem to doktor Romanowski, słynny specjalista – chirurg ręki.
No proszę.
Po tym, jak się zebrali ich miejsca zajęła trójka całkiem ładnych Rosjanek ale czułem się już tak marnie, że nie zebrałem się nawet na „zdrastwujtie”.
W drogę do granicy ruszyłem grubo przed czasem – kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności bo i agentka załatwiła wizę szybciej, niż jej się pierwotnie wydawało. Będąc już w posiadaniu wizy wielokrotnego wjazdu ważnej do 30 kwietnia i po przekroczeniu granicy mogłem ruszyć w drogę powrotną do Nanhai... Koszmarną drogę powrotną – czułem się naprawdę źle. Na dodatek na autokar do Foshan musiałbym czekać trzy godziny, pojechałem więc do Kantonu, metrem na dworzec autokarowy, w większości już zamknięty... Dobrze, że po wyczerpaniu miejsc siedzących w autokarze zaczęto chętnych do stania wpuszczać bez kolejki to – w zamian za stanie przez dwadzieścia minut drogi – nie musiałem czekać na kolejny autokar.
Przed snem zmierzyłem temperaturę – trzydzieści osiem ze sporym hakiem. Skontrowałem Fervexem i dwoma aspirynami.
Podziałało. Spałem do dwunastej a wstałem o piętnastej* ale podziałało.
PS Upływ czasu w Makau można mierzyć zmieniającymi się akcesoriami na rykszach. To jeden i ten sam pojazd...
<- w szacie świątecznej...
...i chińsko-noworocznej ->
*- to akurat było kwestią wzięcia się za Pratchetta co przyszedł parę tygodni temu w paczce świątecznej a nie samopoczucia...
wtorek, 12 lutego 2008
Półtora dnia w Hong Kongu
Powinienem był się ich spodziewać a i tak – zaskoczyły mnie problemy z załatwieniem noclegu. Ciągle trwa sezon związany z Nowym Rokiem. Ostatecznie za klitkę w Mirador Mansion z małym łóżkiem i jeszcze mniejszą łazienką zapłaciłem tyle, co poprzednio z Kubą za klitkę dwuosobową w Mirador Mansion, z dwoma małymi łóżkami i jeszcze mniejszą łazienką.
Ale jak na jedną noc to i tak – w sam raz.
Pojechałem z nastawieniem na relaks, nie turystykę. Buszowałem więc po księgarniach, kupiłem sobie Zahna i Pratchetta, choć nie najnowszego bo ten ciągle dostępny był tylko w twardej oprawie – dwa razy droższy, trzy razy cięższy a w perspektywie mam przecież pakowanie i przeprowadzkę... Ciągle w dość odległej perspektywie ale o tym później.
Przypadkiem trafiłem na kasę biletową kina w którym akurat w ciągu godziny miał się rozpocząć pokaz „Sweeney Todd, the Demon Barber of Fleet Street”, nowego filmu Tima Burtona (w Hong Kongu oglądać go mogą tylko osoby powyżej 18-ego roku życia; ciekawe, na ile wyceniano poprzednie filmy Burtona...). Rzecz jasna skorzystałem z okazji i po raz drugi od wylotu z Polski wybrałem się do kina (po raz drugi w HK swoją drogą).
Burton jak to Burton – tym razem co prawda zrealizował pełnoprawny musical, ale po swojemu wybrał musical mroczny, ponury i groteskowy ale nie bez komediowych akcentów. Czyli zawiera wszystkie burtonowskie przymiotniki. Aktorów zresztą też – w rolach głównych Johnny Depp wraz z Heleną Bonham Carter, na dalszym planie debiutujący u Burtona Alan Rickman i Sacha Baron Cohen (Ali G, Borat, Bruno). I wszyscy śpiewają. Trochę tylko szkoda, że za adaptację muzyki do filmu odpowiadał autor teatralnej wersji musicalu a nie Elfman ale i tak ogląda i słucha się sympatycznie.
Następnego dnia z samego rana zjawiłem się na przystani a tam – zgrzyt. Dostałem bilet dopiero na prom odpływający do Makau o
Okazało się, że urząd wydający wizy w Makau wznawia pracę dopiero 13 lutego.
Na szczęście pani w kasie przyjęła bilet z powrotem i nawet oddała pieniądze bez potrącania żadnych opłat manipulacyjnych.
Zastanawiałem się, czy nie przeczekać tych dwóch dni w Hong Kongu ale że gotówki starczyłoby mi na dwa noclegi i wizę lub na dwa noclegi i jedzenie – postanowiłem wrócić do Nanhai.
Najpierw jednak zwiedziłem hongkońskie muzeum sztuki – tak klasycznej jak i nowoczesnej, więc obejrzałem trochę wczesno-XX-wiecznego malarstwa, przebiegłem przez piętro pełne porcelany i zatrzymałem się przy obrazach ukazujących kadry z wiekopomnych filmów, takich jak ten.
Miałem też okazję obejrzeć świątynię Man Mo – w zasadzie świątynkę. Położona na wyspie Hong Kong, obudowana blokami ze wszystkich stron, zatłoczona, o takim stężeniu kadzidła w powietrzu, że pracownicy chodzą tam w maskach. Spotkałem tam grupkę starszych Polaków którzy zatrzymali się w HK na jeden dzień, po drodze do Nowej Zelandii. Też fajnie.
Pierwszy dzień w Hong Kongu był w miarę sympatyczny – pochmurnie ale ciepło, 14 stopni. Drugiego dnia było chłodniej – nie wiem, ile dokładnie, po powrocie w Nanhai było 6 stopni. Mój katar rozwinął się do ogromnych, mitycznych wręcz rozmiarów.
A dzisiaj? Dzisiaj „wiosna, cieplejszy wieje wiatr”. Wyświetlacz wahał się między czternastoma a piętnastoma stopniami, świeciło słońce, było miło. Życie niemal zupełnie wróciło do normy, większość sklepików, knajp i zakładów fryzjerskich jest już otwarta, przejeżdżający obok taksówkarze na motocyklach trąbili oferując swe przewoźnicze usługi, chodniki pełne były ludzi którzy co jakiś czas zwracali się do mnie wesołym „hello!” albo, jeśli liznęli więcej języka, „hello, Happy New Year!”.
Idzie wiosna. A przynajmniej taką mam nadzieję - że to już trwałe ocieplenie a nie jednorazowy podryw.
I tylko dalej nie mam żadnych wieści jeśli o kolejną placówkę chodzi. Teoretycznie jeszcze przez trzy dni Chińczycy mają wolne. Jeśli piętnastego lutego nie będę jeszcze czegoś wiedział to...
Nie wiem. Zobaczymy. Na razie - jutro - jadę do Makau. Po wizę. Zaraz po zakupieniu biletu zadzwoniłem do Kaki, zapewniał, że tym razem wszystko odbędzie się zgodnie z planem.
Zobaczymy.
PS Przez trzy tygodnie panorama Hong Kongu nie zmieniła się nic a nic. Nadal ją uwielbiam.
sobota, 9 lutego 2008
Kanonada po Nowym Roku...
W międzyczasie - nudzę się. Niby robi się cieplej (11-12 stopni; rajtuzy, śpiwór i termofor poszły w odstawkę) ale i tak od wyjazdu Kuby dzień w dzień zalegam w łóżku niemal do południa, odkładając tak długo jak tylko można moment, w którym będę musiał stawić czoła zimnej reszcie mieszkania (temperatura pokojowa jest co najwyżej o parę stopni wyższa od zewnętrznej).
Dzisiaj wyjechał Kiran, ostatni raz spotkaliśmy się przed trzema dniami żeby pograć w bilarda. Teraz w Foshan nie ma już żadnych moich znajomych więc czytam tygodniki sprzed półtora miesiąca, oglądam House'a i wyglądam wieści o nowej placówce.
Na razie nic.
Żeby wyrwać się z tego marazmu ruszam jutro na króki, dwudniowy wypad do Hong Kongu (bo fajny) i Makau (bo muszę załatwić wizę).
Trzymajcie się ciepło.
środa, 6 lutego 2008
Pekin - 23.01-02.02
Samolot z Kantonu do Pekinu leci 3 godziny. Czyli – szybciej, wygodniej i jeszcze dają zjeść bez dodatkowych opłat. Szkoda, że nie stać mnie żeby częściej podróżować w ten sposób...
W Pekinie wylądowaliśmy wieczorem 23 stycznia. Autokarem i taksówką dotarliśmy pod wskazany adres, o czym za chwilę. Najpierw o taksówkach.
Bywa, że niełatwo jest złapać taksówkę w Chinach, a w Pekinie w szczególności. Po pierwsze, nigdy nie wiadomo, czy jest ona wolna czy zajęta. Niby taksówkarze mają zainstalowane lampki ogłaszające, że są wolni ale połowa kierowców w ogóle z nich nie korzysta a kolejna ćwiartka nigdy jej nie gasi. Czyli nikt nic nie wie.
Na dodatek zdarza się, że taki – wydawałoby się wolny – kierowca z sobie tylko znanych powodów odgania potencjalnych pasażerów i, na przykład, wraca do czytania gazety.
A jakby tego było mało to są jeszcze tuziny czyhających na taksówki Chińczyków którzy wędrują w górę ulicy i wyłapują nieliczne wolne pojazdy zanim znajdą się na twojej wysokości...
Prędzej czy później dotarliśmy pod wskazany adres czyli pod osiedle Oli i Janka Żdżarskich, znajomych znajomych Kuby. Bardzo sympatyczne małżeństwo, przyjęli nas pod swój dach za co chciałbym im w tym miejscu jeszcze raz serdecznie podziękować, w imieniu tak swoim jak i Kuby.
Ola z Jankiem, Janek z Olą. Zdjęcie autorstwa mojego brata.
Pekin jest ogromny. Ponoć cała metropolia zajmuje terytorium o powierzchni Belgii. Mieszka tu 16 milionów ludzi, zatrudnienie znajduje jeszcze więcej więc podczas olimpiady ma tu być i dwa razy więcej Chińczyków.
Pekin rozwija się szybko. Od mojej pierwszej wizyty otwarto tu kolejną linię metra a kiedy odwiedziłem uniwersytet na którym mieszkałem w sierpniu to nie byłem pewien, czy wysiadłem na dobrym przystanku bo w okolicy pojawiła się jezdnia, wiadukt i biurowiec a zniknęło parę budynków które pamiętałem.
Pekin wreszcie jest miastem którego ciągle nie mogę polubić. Przytłacza mnie. Może to ogrom i skala miasta, może to kwestia bariery językowej której ciągle nie mogę zburzyć a która dała mi się tu we znaki bardziej, niż mógłbym się spodziewać, może to kierowcy którzy prędzej rozjadą niż przepuszczą pieszego na przejściu... Tak czy inaczej – nie przepadam za Pekinem.
A może po prostu nadal za mało go znam.
Następnego dnia po przyjeździe pojechałem do UIBE (University of International Business & Economics, gdzie WTC prowadzi obecnie szkolenie kolejnego rzutu zagranicznych nauczycieli) z zamiarem zostawienia im paszportu żeby załatwili mi wizę.
Niestety, okazało się, że załatwianie wizy trwa 7 dni roboczych a nie 7 dni w ogóle czyli za mało czasu. Będę musiał wyrobić ją sobie w Hong Kongu albo Makau... Przy okazji dopytałem się o moją placówkę – dostałem potwierdzenie, że szkoła w Szanghaju w której miałem uczyć zmieniła zdanie. Zapewniono mnie, że WTC będzie dalej szukać szkoły dla mnie, jeśli tylko się da – w Szanghaju.
A potem zaproponowano Shenzhen a potem Harbin a potem... ale to już wiecie.
W międzyczasie zaś – zwiedzaliśmy co się dało. Na przykład plac Tiananmen (->), największy na świecie a poza tym niespecjalnie godny uwagi. Przymrozki przegnały z placu większość handlarzy oferujących czerwone książeczki i zegarki z Mao, ostali się tylko najbardziej wytrwali. No i wszechobecni policjanci.
Tiananmen (Brama Niebiańskiego Spokoju) z której Pan Przewodniczący spogląda na cały plac.
Innego dnia obejrzeliśmy Świątynię Nieba (->) w której cesarz raz do roku modlił się o dobre zbiory. Po obejrzeniu samej świątyni przechadzaliśmy się po otaczającym ją parku. Było zimno, wstąpiliśmy więc do znajdującej się tam kawiarenki a tam – niespodzianka – wpadliśmy na poznaną na planie serialu Magdę z rodzicami którzy przylecieli ją odwiedzić.
Zabawne, że po dwóch miesiącach sporadycznej wymiany esemesów wpadliśmy na siebie ponad dwa i pół tysiąca kilometrów od miejsca gdzie się poznaliśmy...
Kiedy indziej znów pojechaliśmy na Wielki Mur, sekcja Mutianyu – w odróżnieniu od obejrzanego przeze mnie w sierpniu kawałka fragmentu zwanego Badaling. Różnica tkwi nie tylko w nazwie i położeniu ale też – zwłaszcza – w natężeniu ruchu turystycznego. Badaling mało się nie wali pod naporem turystycznej stonki. W Mutianyu turystów było bardzo
niewielu, spacerowaliśmy przy pięknej, słonecznej pogodzie po niemal pustym Murze.
Ale i tak – nasi byli tu wcześniej... ->
Zdarzyło się nam też podejść z Jankiem pod ciągle jeszcze budowany Stadion Olimpijski, zwany dalej Gniazdem. W promieniu kilkuset metrów teren odgrodzony jest rachitycznym blaszanym płotem. Przy pierwszej bramie czujni strażnicy nas zawrócili, przy następnej nikt nie zawracał sobie tym głowy. Podeszliśmy, Janek i Kuba porobili zdjęcia tak Gniazdu (<-) jak i robotnikom, ja stałem obok i marzłem bo tego akurat dnia nieprzyjemnie wiało. Długo tam nie zabawiliśmy.
Poza tym jednym, niesympatycznym dniem pogoda dopisała jak rzadko kiedy. Temperatury rzędu -5 stopni przy pełnym słońcu (->) i po zakupie rajtuzów (żeby nie czuć się głupio wystarczy nucić „We’re men – we’re wearing tights” z brooksowskiego Robin Hooda. Jestem pewien, że wszyscy Chińczycy tak robią) były bardziej niż znośne. Poza wszystkim to cały Pekin ma centralne ogrzewanie także w najgorszym wypadku wystarczy gdzieś wejść by się ogrzać. Nie to, co tutaj... ale po zgromadzeniu w pokoju grzejnika, termoforu, dwóch kołder i śpiwora przestałem narzekać. Przynajmniej dopóki nie trzeba opuścić pokoju...
PS Co prawda Janek i Ola wspominali nam o tej zagranicznej premierze ale dopiero po powrocie do Nanhai Kuba wypatrzył plakat reklamujący najnowszy hit z importu:
PPS Jutro zaczyna się nowy chiński rok. Dzisiaj Chińczycy spotykają się z rodzinami, gotują i jedzą pierożki a ponad wszystko - odpalają fajerwerki. Głównie huczące i trzęsące szybami całego sąsiedztwa petardy.
A ja siedzę sam w mieszkaniu bo po pierwsze, trzeba było napisać ten tekst. Po drugie - bo Kiran, który jako ostatni z pozostałych znanych mi obcokrajowców jest jeszcze w Nanhai, mieszka z rodziną swojego mistrza tai chi i razem z nimi spędza Nowy Rok.
Wreszcie po trzecie - bo chociaż przed godziną dostałem zaproszenie od mojej nauczycielki chińskiego to chciałem napisany już tekst wysłać... a poza tym u niej byłby tłum nieznanych mi i niemówiących po angielsku Chińczyków... a to męczy.
Życzę wszystkim Szczęśliwego Nowego Chińskiego Roku Myszy (lub Szczura, po chińsku to jedno i to samo - "lao shu") - i wracam do siebie oglądać seriale.
Over and out.
wtorek, 5 lutego 2008
Aktualności i prognoza pogody
W międzyczasie zaś środkowymi Chinami zawładnęły śnieżyce jakich nie było tu od 50 lat. Miliony ludzi utknęły na dworcach i lotniskach, a trzeba wam wiedzieć, że wielkimi krokami (to już pojutrze) zbliża się chiński Nowy Rok - święto które wypada spędzić z rodziną. I tak miliony Chińczyków wracających do swoich rodzinnych prowincji utknęło po drodze.
A my - to znaczy Kuba i ja - przelecieliśmy nad tym wszystkim z Kantonu do Pekinu i z powrotem. W Kantonie było ciepło, w Pekinie - lekki mrozek ale słonecznie i bezwietrznie. Dobra passa skończyła się wraz z powrotem do Kantonu. Śnieg tu nie dotarł ale temperatura i tak spadła z kilkunastu do kilku. Pięciu.
A tutaj nie mają centralnego ogrzewania.
W ruch poszedł więc jeden jedyny znajdujący się w naszym posiadaniu grzejnik elektryczny - stanął przy łóżku Kuby, ja zaś otrzymałem śpiwór. Coś za coś. Pod piżamą bokserki i t-shirt, na nogach skarpetki. Przeżyliśmy. Wczoraj do zestawu dodałem termofor który czyni cuda.
Dzisiaj odprowadziłem Kubę na lotnisko. I choć już za nim tęsknię to przyznaję, że cieszę się na myśl o grzejniku i dodatkowej kołdrze...
Zresztą sytuacja się poprawia. Od trzech dni pomału robi się cieplej. Mniej więcej o stopień dziennie.
W międzyczasie dowiedziałem się, że szanghajskie szkoły mnie nie chcą bom nie jest native speaker. WTC zaoferowało mi liceum w Kantonie a potem przedszkole w Shenzhen, które to oferty bez namysłu odrzuciłem, wciąż licząc na Szanghaj. Zaproponowali daleki, mroźny Harbin (stolica prowincji graniczącej z Rosją), chciałem odrzucić, wyszło, że na Szanghaj nie ma szans, przyjąłem.
Za późno - Harbin przepadł. W tej chwili jestem bez szkoły na następny semestr. WTC obiecało, że będzie szukać dalej ale w okresie świątecznym mało kto pracuje więc na razie niczego nie wiem i szybko się nie dowiem. W międzyczasie indywidualnie cisnę pewną szanghajską szkołę, zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Trzymajcie kciuki.