środa, 30 stycznia 2008

Dziękuję

...wszystkim, którzy oddali na mnie głos w konkursie na Blog Roku. Ten etap zakończyłem ze stu siedemnastoma głosami które dały mi trzynaste miejsce w zestawieniu.
Dziękuję i mam nadzieję, że będziecie mnie wspierać nadal - rozpoczęło się drugie - i ostatnie - głosowanie. Zasady pozostały te same - sms o treści D00055 należy wysłać pod numer 71222. Kosztuje to 1,22 zł, zysk przeznaczony będzie na cele charytatywne.

Z góry dziękuję za głosy.

poniedziałek, 28 stycznia 2008

Hong Kong

Do Hong Kongu dotarliśmy promem z Makau. Kiedy piszę o „docieraniu” mam na myśli godzinę z hakiem spędzoną we wnętrzu niemalże samolotowym (tylko szerszym) na kiwaniu się w przód i w tył w rytm podskakiwania na falach i gapienia się w zalewane strugami wody szyby za którymi z rzadka przemykał prom płynący w przeciwnym kierunku.

Promy te pomykają całkiem szybko.

Przybiliśmy na przystań na półwyspie Kowloon na którym przyszło nam zamieszkać.

Utworzony w 1997 Specjalny Okręg Administracyjny Hong Kong (czyli wszystek terytoriów jaki Brytyjczykom przyszło oddać w chińskie ręce) obejmuje, co oczywiste, wyspę Hong Kong ale i ponad dwieście innych wysp i wysepek (głównie wysepek) oraz kontynentalny półwysep Kowloon. Miasto znajduje się na Hong Kong, Kowloonie i położonej najbliżej HK wyspie Lantau choć tam akurat dużej zabudowy nie ma.

Ale Disneyland jest.

Patrząc na Hong Kong pierwsze, co rzuca się w oczy – jeszcze przed zejściem na ląd – to budynki. Wieżowce i drapacze chmur zaczynają się niemal nad samą wodą i ciągną dopóki nie wyrośnie zza nich zielona ściana Victoria Peak.

HK ma największe zagęszczenie wieżowców na świecie i znikąd nie widać tego tak dobrze jak wieczorami z nabrzeża Kowloonu... O tej panoramie już pisałem - ale w pełni opisać się jej nie da. Jak poinformowała mnie przypadkiem przeczytana ulotka National Geographic umieścił „pokonanie po zmroku Victoria Harbour (cieśniny między Kowloonem a HK) promem” na liście „5 najbardziej niezwykłych chwil życia”.

Nie wiem które na liście zajęła ta pozycja – ale należy jej się wysokie.

Mirador Mansion w którym mieszkaliśmy (->) znajduje się w Tsim Sha Tsui, dzielnicy będącej skupiskiem noclegowni turystycznych. Zbiegiem okoliczności tutaj też najlepiej widać mieszankę etniczną Hong Kongu. Chińczycy, ludzie z Zachodu, Hindusi i inni Azjaci, mieszkańcy Afryki i Bliskiego Wschodu...

Kolorowo, ot co. W Tsim Sha Tsui niestety najwięcej uwagi zwracają na siebie ci, którzy podchodzą do turystów oferując: „Tailor? Suit? Come look! Watch, watch? Rolex, Omega? You know how much? Hashish?”... ale prędzej czy później dają za wygraną. Sami z siebie – uprzejme odmawianie, zirytowane odpędzanie czy przedrzeźnianie („...watch-watch? Wanna buy some deathsticks?”) nie ma na nich wpływu.

Statystycznie rzecz biorąc aż 95% mieszkańców SOA Hong Kong to kantońskojęzyczni Chińczycy, na ulicy aż taka przewaga nie jest widoczna. Do HK przybywa wielu imigrantów - z reportażu obejrzanego na jednym z hongkońskich kanałów dowiedziałem się jednak, że nierzadko spotykają się z dyskryminacją ze strony władz, policji i/lub sąsiadów.

Widać nic nie jest na tym świecie idealne – ale Hong Kongowi niewiele brakuje.

SOA HK ma siedem milionów mieszkańców. Całkiem sporo, nawet jak na Chiny – jeśli jednak wyobrażając sobie tę liczbę myślicie o zatłoczonym mieście-molochu – mylicie się. Mają na to wpływ dwa czynniki – przestrzeń i rozwiązanie ruchu ulicznego.

Poczucie przestrzeni zapewnia wyspiarski charakter okolicy i zieleń. Wszędzie dookoła jest woda, co chwila pływa się starymi promami Star Ferry zapewniającymi świetny widok na okolicę... a okolica jest piękna. Większość wyspy Hong Kong to porośnięte drzewami Victoria Peak – ze szczytu (na który można wejść a można też wjechać bardzo stromo jadącym tramwajem) jest piękny widok na wszystko dookoła. A na pobliskiej Lantau jest tylko kilka osiedli (...i lotnisko na osuszonym kawałku morza i Disneyland...) a oprócz tego – zielone wzgórza, austriacki wyciąg wagonikowy z którego można je oglądać (->) i największy wolnostojący posąg Buddy na świecie. Ten ostatni nie ma co prawda nawet trzydziestki na karku ale za to w pobliżu można zrobić zakupy w sklepie z pamiątkami „Spacery z Buddą” i kupić t-shirty z kolekcji „Oświecenie”.

A jak jest z ruchem ulicznym? No cóż... 9 linii metra łączy Hong Kong, Kowloon i Lantau (a my nie możemy nawet przerzucić metra na Pragę). Autobusy i piętrowe tramwaje wożą po mieście niezmotoryzowanych a żeby pieszym żyło się łatwiej powstał system kładek i przejść nadziemnych prowadzących od wieżowca do wieżowca oraz Mid-Levels Escalator – szereg kładek i schodów ruchomych ciągnących się od nabrzeża po zbocze Victoria Peak. Nie będę przesadzał jeśli napiszę, że można wysiąść z promu i przeciąć całe miasto ani razu nie korzystając z przejścia dla pieszych... czy chodnika w ogóle.

Jak już pisałem – Coruscant.

Pozostają jeszcze Victoria Harbour i inne przeszkody wodne. Nie ma mostów – Kowloon z Hong Kongiem łączą – oprócz metra - dwa tunele samochodowe, poza tym jednak jedynym rozwiązaniem – ale za to jakim! – są promy. Kursują regularnie co kilka-kilkanaście minut (zależnie od tego, gdzie chcesz się dostać), kosztują grosze no i pozostają najfajniejszym sposobem na przemieszczanie się po SOA Hong Kong.

Samo miasto to z jednej strony biurowce i drapacze chmur, z drugiej - ciężki dym kadzideł wylewający się na ulicę z małych świątynek i ryby dekapitowane na zatłoczonych bazarach. A pomiędzy nimi – bary i parki, restauracje i muzea i po prostu sympatycznie zagospodarowana przestrzeń miejska.

Samo miasto byłoby jednak niczym bez ludzi – tutaj niestety nie poszło nam najlepiej. Sporadycznie rozmawialiśmy z innymi backpackerami mieszkającymi w Miradorze ale wbrew naszym nadziejom nie doszło do jakiegoś większego socjalizowania się. Pogadaliśmy też z parą Polek przygodnie poznanych w metrze ale rozmowa trwała bodajże dwa przystanki. Jeśli chodzi o rodowitych mieszkańców HK to wiemy tyle, że w zdecydowanej większości mówią po angielsku, nieźle się ubierają i ogólnie – dbają o siebie. To z obserwacji ulicznych. Jeśli wypad na kolację z Aloris – mieszkanką HK poznaną przeze mnie na wieży w Makau po tym, jak już oboje skoczyliśmy – można uznać za wiarygodną próbę statystyczną to do tych cech dodać należy otwarcie na świat, niechęć do Chińczyków z kontynentu, poczucie humoru i „ogólną sympatyczność”.

A to już bardzo dużo.

Co do relacji brytyjsko-hongkońsko-chińskich: Brytyjskość w Hong Kongu widać i czuć. Przejawia się nie tylko w lewostronnym ruchu ulicznym i nazwach w rodzaju „Victoria Harbour” czy „Queensway Road” ale i kulturze i obyciu mieszkańców. Hong Kong pod brytyjskimi rządami prosperował dobrze i mieszkańcy nie wyrywali się do powrotu „na łono ojczyzny”, z którego zresztą w ’97 mało kto się cieszył. Mieszkańcy HK nie lubią Chińczyków z kontynentu bo, cytuję Aloris, „są niekulturalni, wszędzie śmiecą i plują”.

Na mocy umów z ’97 Hong Kongowi pozostało 39 lat pewnej swobody i niezależności od Pekinu. A potem? Potem zobaczymy.

Póki co planuję tu wrócić – nawet szybciej niż przypuszczałem bo w Pekinie nie zdążę załatwić sobie wizy.

Ojej ;)


PS Zdjęcia dołączę później. Jest już druga w nocy i naprawdę chce mi się spać.
Pozdrawiam.

sobota, 26 stycznia 2008

Aktualności - tylko winny się tłumaczy...

...a ja czuję się winny długiej przerwy na blogu. W telegraficznym skrócie:

- tekst o Hong Kongu "się pisze". Zacząłem, nie podoba mi się, muszę przeredagować i dokończyć. Jutro spróbuję wstać wcześnie rano i to zrobić, trzymajcie kciuki.

- z HK wróciliśmy przez Makau do Foshan, pobyliśmy tam dwa dni, zrobiliśmy wielkie pranie i wielkie suszenie (nie takie proste przy temperaturze pokojowej ok. 15 stopni) i 23 stycznia polecieliśmy do Pekinu.

- w Pekinie mieszkamy u Oli i Janka, znajomych znajomych Kuby. Przesympatyczni ludzie.

- skontaktowałem się z WTC, wizy mi nie zrobią bo trwa to 7 dni roboczych albo i dłużej więc będę to sobie załatwiał kiedy wrócę na południe.

- szkoła w Szanghaju mnie nie chce bo jestem Polakiem (w domyśle - nie jestem native speakerem). WTC zaoferowało liceum w Kantonie ale szukają jeszcze innych szkół w Szanghaju, rozmawiałem z przedstawicielką jednej z nich, pozostaję dobrej myśli. I znowu - trzymajcie kciuki.

PS W Pekinie zimno - między zerem a pięcioma, siedmioma stopniami na minusie. Brrr.

czwartek, 17 stycznia 2008

Konkurs na Blog Roku 2007 i kilka uwag

Uwaga pierwsza: pisze z kawiarenki Jolly Frog (10 pietro Mirador Mansion, Nathan Street, Kowloon, Hong Kong) wiec polskich liter dzisiaj nie bedzie.

Uwaga druga: zdjec tez nie bedzie - aparat odmowil wspolpracy. Pewnie wcale nie naprawili mi go tak dobrze jak mi sie wydawalo bo tym razem nic mu nie zrobilem. Pozostaje wam blog Kuby.

Konkurs Blog Roku 2007 etap drugi:
Od pewnego czasu z lewej strony blogu wyswietla sie linka do strony konkursowej. W konkursie bierze udzial moj blog. Jesli chcielibyscie wesprzec go esemesem (tylko po jednym z jednego numeru, wyslanie wiekszej ilosci nic nie daje) oto instrukcja, jak tego dokonac:

- napisac sms o tresci D00055

- wyslac go pod numer 71222

Z gory dziekuje

środa, 16 stycznia 2008

Macau Revisited oraz Hong Kong - dzień pierwszy

Do Makau dotarliśmy koło południa 12 stycznia. Po przedarciu się przez odprawę graniczną obraliśmy kierunek marszruty - lepszy, co prawda, od tego, który obrałem w październiku ale i tak nie wiadomo, co by się z nami stało gdyby nie napotkany po drodze brazylijski ksiądz (12 lat w Makau) który nas pokierował.

Makau to małe, półmilionowe miasteczko gdzie wszędzie (może z wyjątkiem wysp/y*) można dojść na piechotę. Poprzednim razem ruszyłem wzdłuż brzegu - czyli naokoło. Tak naprawdę od granicy do starszej części miasta można dojść w pół godziny.

Zamieszkaliśmy w Sanva Hospedaria przy Rue da Felicidade (->). I chociaż mówiłem Kubie, że dostaniemy tam łóżko, umywalkę i cztery ściany to i tak był zaskoczony warunkami w hotelu. Dodam, że ja również - zabrakło pokoi z dwoma łóżkami, został tylko taki z podwójnym - które w żadnym wymiarze nie było większe od łóżek pojedynczych.

No trudno - zakwaterowaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku Macau Tower.

Kuba chciał rozpocząć pobyt od skoku na bungee jednak zanim tam dotarliśmy cały pobyt przyjął niespodziewany obrót.

Kuba pobrał pieniądze z bankomatu Citibank, ja w tym czasie zrobiłem zakupy w punkcie sieci 7/Eleven.

Ja zostawiłem w sklepie mapę a Kuba w bankomacie - kartę. Co nie wyszło na jaw dopóki nie dotarliśmy do wieży - z której bezzwłocznie wróciliśmy do bankomatu by przekonać się, że karty, owszem, nie ma. Najprawdopodobniej maszyna ją połknęła ale pewności nie było.

Pobyt automatycznie wydłużył nam się do poniedziałku kiedy mieli otworzyć bank.

Reszta soboty minęła na spacerowaniu po Makau - tak starszej części (do obiadu) jak i nowszej a zatem znowu obejrzałem ruiny kościoła świętego Pawła (bodaj najsłynniejszy pocztówkowy widok z Makau), wąskie, brukowane po portugalsku uliczki, kolonialną zabudowę a wieczorem - wieżowce za stali i szkła i kasyna. Z zewnątrz, bo do środka nie chcieli Kuby z MacBookiem wpuścić.


Następnego ranka zaś Kuba obudził się z anginowym bólem gardła i do obiadokolacji spędził dzień w hostelu. Ja zaś - kiedy już kupiłem mu aspirynę, Strepsils i śniadanie - ruszyłem na poszukiwanie czegokolwiek, czego jeszcze w tym mieście nie widziałem. Padło na wysoce polecaną w Lonely Planet świątynię Kun lam - która, jak się okazało, w żaden sposób nie wyróżniała się na tle tuzinów świątyń jakie dotąd widziałem. Już ciekawsza była maciupka świątynka na którą trafiłem przypadkiem w drodze powrotnej a w której opiekunka prowadziła przytułek dla bezdomnych zwierząt. W sąsiednim pomieszczeniu dwadzieścia kotów i dwa psy zajmowały podłogę, krzesła, stół i szafki aż pod sufit. Efektowne.

Drugą wyprawę podjąłem do położonej na Coloane wioski - Coloane. I o ile Makau wygląda miejscami jak śródziemnomorskie miasto pełne turystów tak Coloane wygląda jak śródziemnomorska wioska, w najlepszym razie - miasteczko. Opustoszałe, senne, z małym kościółkiem... i trzema buddyjskimi świątyniami.

Wieczorem zjedliśmy bardzo dobrą kolację w dobrej (i drogiej...) portugalskiej restauracji. Później jeszcze wybrałem się by obejrzeć dwa kasyna których dotąd nie odwiedziłem. Pierwszym była Lisboa - możliwe, że najstarsze w Makau, z małymi, zadymionymi salami i krupierami zachęcającymi cię do wzięcia udziału w grze. Drugim zaś - położona po drugiej stronie ulicy Grand Lisboa, megakasyno w stylu vegańskim, z ogromnymi salami na czterech piętrach, barem i sceną na której tańczyły dziewczyny w skąpych kostiumach.

Ponoć Makau już teraz zarabia na hazardzie więcej niż Las Vegas - a budują tu jeszcze drugie tyle kasyn.


Przedwczoraj rano spakowaliśmy się, opuściliśmy Sanvę Hospedarię i poszliśmy do Citibanku, tylko po to, by przekonać się, że bankomat otworzą dopiero wieczorem a kartę wydadzą najprędzej następnego dnia rano. Czyli plan, by opuścić Makau tego dnia upadł. Na ostatnią noc wprowadziliśmy się do położonej dziesięć metrów od Sanvy Vili Universal, hoteliku dwa razy droższego ale o trzykroć wyższym standardzie. Następnie - ponieważ Kuba czuł się już lepiej - ruszyliśmy zwiedzać.

Pierwszym celem było muzeum Makau ale - cóż poradzić, poniedziałek. Zamknięte. Poszliśmy więc pod wzgórze Guia, najwyższe w Makau. Nie spakowaliśmy mapy ale okazało się, że mogę już poruszać się po Makau bez niej, nawet mormonki które zaczepiły nas po drodze nie wytrąciły nas z kursu. Chcieliśmy wjechać na wzgórze wagonikiem ale - cóż poradzić, poniedziałek. Zamknięte.

Pozostał tradycyjny sposób dotarcia na szczyt (z buta) z którego zresztą skorzystaliśmy. Na szczycie obejrzeliśmy niewielki fort (jeden z kilku portugalskich fortów które strzegły Makau przed napaścią) i latarnię morską a ja czułem się coraz gorzej.

Po powrocie do naszej części miasta zjedliśmy obiadokolację w jeszcze droższej restauracji (jak na backpackerów to straszni z nas burżuje jak to skomentował Kuba) po czym Kuba ruszył do wczorajszej restauracji by skorzystać z dostępnego tam Internetu a ja ruszyłem do hotelu by wziąć uderzeniową dawkę aspiryny i położyć się do łóżka z gorączką.


Podziałało jak rzadko kiedy, obudziłem się niemalże zdrów jak ryba. Kuba też czuł się dobrze, w czym niewątpliwie niemałe zasługi miała odzyskana z czeluści bankomatu karta. Tym razem nic nas nie powstrzymało przed opuszczeniem Makau.

Kursujące po zatoce niewielkie promy płyną w te i wewte jak motorówki. Kurs z Makau do Hong Kongu trwał 75 minut a płynęliśmy najdłuższą trasą - nie na lotnisko i nie na wyspę Hong Kong a na (kontynentalny) półwysep Kowloon. Opuściliśmy port bez wyraźnego celu - choć z adresem jednego hostelu - i tu nastąpiło pierwsze zaskoczenie. Zapytany po mandaryńsku robotnik budowlany odpowiedział po angielsku.

Mieliśmy nazwę jednego z hotelików w Chunking Mansion, bloku będącym skupiskiem najtańszych - i najpodlejszych - noclegowni w Hong Kongu ale po drodze zaczepiła nas naganiaczka Wang Lee Guest House mieszczącego się na dziesiątym piętrze Mirador Mansion - bloku będącego skupiskiem trochę droższych i niewiele lepszych noclegowni, pięćdziesiąt metrów od Chunking. Weszliśmy, obejrzeliśmy, zostaliśmy.

Szukając obiadu i Internetu znaleźliśmy jedno i drugie w "Shadowman Cyber Cafe", sympatycznej kawiarni gdzie wszystkie potrawy przyrządzone są w zgodzie z islamskimi regułami.

Mają niezłą lazanię.


Reszta spaceru zabrała nas między innymi na taras widokowy koło przystani Star Ferry (promów kursujących po cieśninie oddzielającej Kowloon od Hong Kongu). I o ile Hong Kong ze swoimi górującymi budynkami zrobił na nas wrażenie już z wody to widziany wieczorem w pełni majestatu wymyka się opisowi. Zagęszczenie wysokościowców rozświetlonych światłem neonów i błyszczących się punkcikami zapalonych w oknach świateł, z promami, statkami i stateczkami nieustannie przecinającymi cieśninę i samolotami lub helikopterami raz po raz przelatującymi nad głową jest po prostu niesamowite. Mówiono mi, że Hong Kong przypomina Nowy Jork - i o ile ten drugi znam wyłącznie z filmów, komiksów i gier to w tych mediach jest zazwyczaj przedstawiany w ten właśnie sposób. Tylko jakby mniej ruchliwy - tutaj to prawie Coruscant.


Spacer wydłużył się jeszcze o Promenadę Gwiazd (filmowych - ale 3/4 znane jest chyba wyłącznie Chińczykom...) i poszukiwanie klapków dla Kuby. Przypadkiem trafiliśmy na opisywany w LP Temple Street Night Market - ot, bazar dla turystów, wcale nie taki duży, autorzy LP Stadionu nie widzieli - a klapki znalazły się w sklepie w pobliżu.

I chociaż robotnik budowlany powinien był mnie na to przygotować to i tak mocno się zdziwiłem kiedy sprzedawczyni odezwała się angielszczyzną lepszą niż u większości pracowników mojego foshańskiego uniwersytetu...

Hong Kong to nie Chiny. Na szczęście.

Zresztą, gdyby oceniać tylko po tłumie na ulicach to ciężko byłoby powiedzieć, gdzie się jest. Brakuje chyba tylko rdzennych Amerykanów** i Eskimosów.


*- Teren Makau obejmuje również Taipę i Coloane - niegdyś dwie osobne wyspy, obecnie łączy pas osuszonej ziemi zwany Cotai)

**- Indian

piątek, 11 stycznia 2008

Wyruszamy

Jutro rano jedziemy do Makau. Tam pobędziemy dwa-trzy dni po czym przeniesiemy się do Hong Kongu na trzy-pięć dni. Się okaże.
Może prześlę jakieś sprawozdanie z drogi - a może dopiero po powrocie.
Się okaże.

czwartek, 10 stycznia 2008

Spacerem po Kantonie i Nanhai – oraz o kuchni chińskiej słów parę

We wtorek ruszyliśmy z bratem do Kantonu. Po krótkim kursie autokarem 2202 i przejechaniu trzech przystanków metrem znaleźliśmy się na starcie naszej wycieczki - tuż koło wyspy Shamian, cichego, zielonego zakątka z kolonialną zabudową. To chyba moje ulubione miejsce w Kantonie. Co prawda nie było mnie tutaj od wyborów (na wyspie jest polski konsulat) ale przez dwa miesiące nic się nie zmieniło. Nawet pogoda – od przyjazdu Kuby temperatura za dnia utrzymuje się koło 25 stopni... a zima kończy się za miesiąc.

Przeszliśmy wyspę (wysepkę właściwie) wzdłuż i wszerz i wróciliśmy na stały ląd. Następnym punktem programu był bazar Qingping, opisany w Lonely Planet jako „zdecydowanie nie polecany” ze względu na setki kotków, piesków i innych stworzonek przetrzymywanych w strasznych warunkach a sprzedawanych w celach konsumpcyjnych.

Pozostawiając Rzekę Perłową za plecami zanurzyliśmy się w gąszczu kantońskich uliczek. Na początku otaczały nas zwykłe sklepy z jakimś ziarnem, orzechami i suszonym wszystkim (od grzybów po krewetki), po jednak po kilku przecznicach dotarliśmy do celu. Chyba.

Ciężko powiedzieć – niby piesków, kotków i rybek w malutkich klatkach lub miskach było pełno – ale z drugiej strony tuż obok sprzedawano kojce, koszyki i akwaria. Nie wyglądało to szczególnie okrutnie... przynajmniej do momentu w którym sprzedawca zapakował kotka do siatki w jakiej kupujemy włoszczyznę. Potem siatkę z kotkiem umieścił w plastikowej torebce ale, jak zauważył Kuba, nie zawiązał jej.

Nie wiem, co się stanie z tym kotkiem. Kiedy Fuschia zobaczyła zdjęcia z Qingping stwierdziła, że te psy i koty na pewno nie były do jedzenia – były na to za małe...

Z bazaru, idąc równolegle do rzeki przepchnęliśmy się przez tłum ludzi pod katedrę Świętego Serca. Zatrzymaliśmy się na moment by kupić cukrowego Osamę i ruszyliśmy dalej, przecinając plac Haizhu (tak naprawdę to rondo...) i ruszając dalej ku Beijing Lu. Po drodze usiedliśmy w przydrożnej restauracji ale że kazali nam czekać to sobie poszliśmy. Zamiast tego wypróbowaliśmy chiński fast food sieci KungFu (serio serio) co było błędem. Na plus sieci KungFu mogę zaliczyć to, że jedzenie smakuje niemal tak samo jak to, które można dostać w przydrożnych jadłodajniach. Na minus – to, że jedzenie które smakuje niemal tak samo jak to, które można dostać w przydrożnych jadłodajniach jest tu dwa razy droższe. Kubie nie spodobały się ponadto walory estetyczne rosołu z jedwabistego kurczaka - wyglądał, parafrazuję brata, „jakby go granatem upolowano”.

Jak się miało okazać był to wstęp do tego, co czekało nas po powrocie do Foshan...

Zanim jeszcze nasz autokar na dobre opuścił dworzec zadzwoniła Fuschia (przypominam – córka pana Yu, uniwersyteckiego zarządcy zasobów ludzkich), zapraszając nas na kolację. Prosto z autokaru ruszyliśmy więc pod uniwersytet gdzie pan Yu z żoną, Fuschią a także innym uniwersyteckim nauczycielem, jego żoną (chyba) i córką (...relacji rodzinnych tutaj nie jestem pewien) czekali na nas w mikrobusie.

Na kolację był hot pot – nie mylić z gorącym kubkiem. Stołowaliśmy się wokół okrągłego stołu pod którym znajdowała się kuchenka gazowa. Na niej, w wyciętej w stole dziurze - gar z gotującą się wodą. I o ile w Pekinie uwielbiałem hotpoty – tam występujące w stylu (ponoć) mongolskim, gdzie w garnku na bieżąco stołownicy gotują różne warzywa, kulki rybne, skrawki jagnięciny i innych mięs – o tyle ten hotpot był w stylu guangdońskim. Niestety. Na początku do gara trafił porąbany na kawałki kurczak, tak, że nie było fragmentu bez skóry czy kości. Kiedy wreszcie go zabrano i zaczęliśmy z nadzieją wyglądać następnego dania otrzymaliśmy... gołąbka. Jakoś za dużo stópek pływało w garze ale ta tajemnica wyjaśniła się, kiedy ktoś wyłowił drugą główkę...

Z Kubą ratowaliśmy się tofu i kawałkami gotowanego kokosa i jakoś przecierpieliśmy do końca. Jedynym autentycznie smacznym daniem – przystawką właściwie – były cienkie indyjskie placki z bananem lub fistaszkami. Poza tym było trochę za bardzo egzotycznie...

Przynajmniej dowiedzieliśmy się, że psy zazwyczaj jada się w hotpotach właśnie – a poza tym, że są potrawą sezonową, popularną w zimie.

Środę zacząłem od ostatniej lekcji chińskiego ze Spring. Po lekcji spotkaliśmy się pod uniwersytecką bramą z Kubą i Fuschią – chciałem, żeby Kuba poznał Spring, Fuschia zaś zgodziła się nam pomóc w szpitalu bo Kuba wlał sobie za dużo lekarstwa do ucha i przestał być stereofoniczny. Okazało się jednak, że jest już za późno, za parę minut miała się zacząć przerwa obiadowa więc po krótkiej wizycie w szpitalu mającej na celu ustalenie, kiedy przerwa się kończy Fuschia zabrała nas do ogrodu Liangów.

Nie wiem, czym zajmowała się rodzina Liangów ale w połowie XIX wieku zbudowali parę pawilonów służących, między innymi, za szkołę i urządzili przy nich ogród. Całość zachowała się do dnia dzisiejszego i stanowi jedną z atrakcji turystycznych Foshan. Niewielką bo niewielką ale całkiem przyjemną. Obejrzeliśmy pawilony, posłuchaliśmy gadającego ptaka (mało gadatliwego), zrobiliśmy rundę wokół stawu i wróciliśmy do szpitala. Tam lekarz internista zajrzał w ucho, pogrzebał długim i wyglądającym na zaostrzony patykiem, coś tam po kantońsku zamruczał i przywrócił Kubie fonię.

Medycyna dalekiego Wschodu – niezawodna.

Po szpitalu Fuschia zabrała nas do bardzo niepozornej restauracji z bardzo, bardzo dobrym jedzeniem. Dostaliśmy zupę z pierożkami, zimne kluski na ostro, pomidorową z kluskami (w wydaniu chińskim – czyli była tam jeszcze cebula i tuzin innych, nieidentyfikowalnych składników) i siekane kartofle w karmelu (serio serio).

W odróżnieniu od kolacji z poprzedniego dnia ten obiad wypadł znakomicie.

Wieczorem jeszcze raz zeszliśmy się z Fuschią, tym razem celem wybrania się spacerem – gdzieś. Zaczęliśmy od pobliskich bazarów na których Kuba robił zdjęcia rybim łbom, psininie i wszystkiemu innemu co przyciągnęło jego uwagę. Na przykład obsłudze zakładu fryzjerskiego o wybujałych fryzurach (bardzo popularne pośród chińskich fryzjerów). Na początku się wzbraniali ale po pierwszym zdjęciu wszyscy zaczęli się garnąć – a potem robić zdjęcia nam i z nami.

Z bazarów ruszyliśmy nad Jezioro Światła – nazywane tak ze względu na kilka świecących kolumn rozstawionych dookoła sztucznego jeziora – a kiedy zaczęliśmy wracać natknęliśmy się na Kathy więc Kuba miał okazję poznać i ją. Znad jeziora wróciliśmy motocyklową rykszą bo trasę zrobiliśmy niezłą i wszyscy byli już cokolwiek zmęczeni...

Dzisiaj zaś znowu pojechaliśmy do Kantonu. Tym razem zaczęliśmy od dworca kolejowego na którym chcieliśmy się zorientować jak dojechać do Pekinu ale powstrzymał nas ludzi tłum. Kiedy przyjdzie co do czego będziemy improwizować. Z dworca piechotą przeszliśmy do Ogrodu Orchidei naprzeciwko parku Yuexiu. Orchidee (storczyki) w większości były przekwitłe ale ogród pozostał wystarczająco sympatyczny by nie była to strata czasu. Z ogrodu wróciliśmy do metra, metrem przejechaliśmy na stację Ximenkou i ruszyliśmy do świątyni sześciu banyanów (Liurong Si), tej z tysiącletnią pagodą. Wdrapaliśmy się na szczyt, porobiliśmy zdjęcia („my” – Kuba) i wróciliśmy na dół. I tak już zamykali więc jeszcze tylko wpadliśmy do muzułmańskiej restauracji vis a vis meczetu (tej samej) na obiad i wróciliśmy do Foshan.

Czyli dzień jak co dzień.

poniedziałek, 7 stycznia 2008

Powstał bratni blog

Pod adresem http://kuba-xiangpian.blogspot.com znajdziecie fotoblog Kuby ze zdjęciami z naszych wspólnych chińskich wypraw.
Jest to ważne z trzech powodów. Po pierwsze, Kuba jest profesjonalnym fotografem i jego zdjęcia są nieporównanie lepsze od moich. Po drugie, ponieważ bez przerwy słyszę cykanie bardzo głośnej migawki jego aparatu sam dużo rzadziej sięgam po swój i zdjęć robię mało. Po trzecie wreszcie - na jego zdjęciach pojawiam się o wiele częściej niż na swoich.
Zakładanie bloga zajęło dzisiaj pół dnia (przynajmniej bez ruszania się z mieszkania - sąsiadowi gratulujemy routera) dlatego na miasto wyszliśmy dopiero po drugiej. Najpierw przedstawiłem Kubę panu Yu, uniwersyteckiemu zarządcy zasobów ludzkich. Pogadaliśmy chwilę, na pytanie Kuby co może mu polecić do zobaczenia w Foshan wymienił świątynie, dwa parki a po chwili zastanowienia - Kanton, Pekin, Xi'an* i Syczuan.
Następnie pojechaliśmy zwiedzać - najpierw niewielki obiekt który nadal jest świątynią, potem Zu Miao - świątynię przodków - które kiedyś świątynią było a obecnie jest już tylko atrakcją turystyczną.
Jak widać na załączonych obrazkach - Kuba robił zdjęcia.

W międzyczasie zaś zaznajomił się z kolejnymi dwoma elementami kolorytu. Pierwszym są wyjątkowo namolni żebracy, którzy pod bramami świątyń czatują na ofiarodawców. Stukają miskami w ramię, ustawiają się za kolejką po bilety. Polują stadnie, otaczają, odcinają drogę ucieczki a kiedy ktoś się wymknie - ruszają w pogoń mimo (np) wyjątkowo rzucającej się w oczy kuli o którą wcześniej się opierali. Ale przynajmniej przez cały czas uprzejmie się uśmiechają.
Drugim elementem jest wszechobecne "helloooo", bodaj jedyne słowo po angielsku jakie znają wszyscy. W mniejszych miastach (a milionowe Foshan zalicza się do tych najmniejszych) cudzoziemiec rzadko kiedy jest w stanie przejść z punktu A do punktu B nie słysząc ani jednego "hello" na swój widok.
Najzabawniej było, kiedy spotkaliśmy grupkę dzieci z podstawówki - zaczęły nas witać a kiedy tylko Kuba zaczął robić zdjęcia - zaczęły uciekać. Został tylko jeden chłopak, ewidentnie najodważniejszy z całej paczki, bez zmrużenia oka gotów stawić czoła obiektywowi. Kuba pewnie prędzej czy później zamieści jego zdjęcie na swoim blogu.
Zachęcam do odwiedzenia go.

*- starożytna stolica Chin; to tam można zobaczyć terakotową armię

niedziela, 6 stycznia 2008

Welcome to Nanhai, mister Bond...

Po nieprzespanej nocy (dosłownie – nie wiem czemu, noc jak każda inna, położyłem się jak zwykle, herbaty nie piłem a tu – taki psikus) zwlekłem się z łóżka o szóstej. O siódmej z niewielkim haczykiem byłem już w drodze na lotnisko – czyli najpierw z Foshan na dworzec na przedmieściach Kantonu a dalej plan zakładał, że zobaczę co się stanie - żeby odebrać stamtąd brata Kubę.

Okazało się, że trasa jest prostsza, niż mi się wydawało. Z najbardziej przeze mnie uczęszczanego dworca autobusowego (Fangcun – jeśli kogoś to interesuje) co pół godziny odchodzi autokar który ma tylko trzy przystanki na trasie – dwa hotele i lotnisko.

Dziewiąta punkt byłem na stanowisku. Po paru minutach zaczęli powoli wysypywać się Finowie i inni pasażerowi lotu z Helsinek. Po kwadransie ni z tego ni z owego tłum rozstąpił się i dostrzegłem obładowanego plecakami (sztuk dwa) Kubę.

Po przywitaniu brata pierwsze kroki w Państwie Środka zaprowadziły go do bankomatu.

Następne – do McDonalda. Ale to nie bez mojej winy, sam zasugerowałem żebyśmy tam skonsumowali jego pierwszy chiński posiłek.

W McDonaldzie odbyła się też prezentacja kubowego MacBooka, pierwsze wspólne zdjęcia (wbudowaną kamerą internetową) i pierwszy wspólny mail do Polski (przez lotniskowy hotspot).

Droga powrotna zajęła kolejne półtorej godziny.

Podczas prezentacji mieszkania – i w ogóle wprowadzania się – Kuba dokonał przełomowego odkrycia. Któryś z sąsiadów ma bezprzewodowy router do którego i my możemy się podłączyć, choć – jak wskazuje doświadczenie – nie obaj naraz bo w takiej konfiguracji co i rusz tracimy połączenie.

Koło drugiej wybraliśmy się na spacer – najpierw oprowadziłem go po uniwersytecie, zabrałem na pierożki do najbliższej pierogarni a potem po szeroko pojętej okolicy.

Tu i ówdzie natknęliśmy się na lokalny koloryt – a to plucie na ulicy, a to pies na bazarze mięsnym – ale Kuba i tak był zaskoczony. Wydawało mu się, że będzie tu brudniej i biedniej. Przynajmniej obfity smog przekroczył jego oczekiwania.

Zawsze coś.

Kuba jak to Kuba przyjechał uzbrojony w aparat i cztery obiektywy z czego dwa wziął na spacer, więc – przynajmniej dzisiaj – w zasadzie odpuściłem sobie robienie zdjęć. Jak tak dalej pójdzie to całkiem się rozleniwię.

Z pozytywów – Kuba rozpoczął wizytę od niespodziewanie ładnego dnia. Ni z tego ni z owego mieliśmy ponad dwadzieścia stopni. Ciekawe, jak długo to się utrzyma.

Może to efekt cieplarniany? Więcej smogu niż zwykle = cieplej niż zwykle?

sobota, 5 stycznia 2008

Gazety lub czasopisma

Wczoraj powinien był ukazać się nowy numer "Pracy i nauki za granicą" z krótkim artykułem Mileny Waldowskiej o pracy w Chinach. Artykuł ów przedstawia się następująco ->
Ja zaś chciałem tylko nadmienić, że w wyniku redakcyjnej ingerencji zmienił się sens mojej żartobliwej wypowiedzi. Owszem, mój angielski jest dobry - ale nie dlatego wysłano mnie do uniwersytetu. Jeśli już, to trafiłem tu dlatego, że w czasie tygodniowych praktyk w Pekinie nie radziłem sobie z trzynastolatkami...

Ceran MD czyli na planie - na planie fajnie jest!

Od poprzedniej wizyty na planie parę razy dzwoniono z pytaniem czy chcę tam wrócić - tyle tylko, że albo chodziło o dni powszednie kiedy uczyłem albo o pierwszy dzień świąt kiedy chciałem trochę ponicnierobić. Kolejna okazja nadarzyła się przedwczoraj - tym razem z niej skorzystałem.
Kiedy wczoraj trochę po ósmej rano zjawiłem się pod WalMartem gdzie czekał na mnie mikrobus (dbają o zagranicznych statystów, a co!) byłem przygotowany na cały dzień siedzenia w kawiarni/restauracji - miałem książkę, chińskie rozmówki do nauki a nawet czysty zeszyt na wypadek nagłego ataku weny.
Wyobraźcie więc sobie moje zdumienie kiedy poinformowano mnie, że tym razem mam prawdziwą, gadaną rolę! Najpierw powiedziano mi, że będę grał lekarza. Nie rozumiałem, dlaczego kostiumolog zamiast białego płaszcza dał mi skórzane buty, kraciastą koszulę i marynarkę, to jednak wyjaśniło się kiedy dostałem scenariusz. Pies pogryzł burmistrza, jest rozprawa w sądzie a mój chirurg, jako, że zszywał burmistrza - zeznaje.
Scenariusz był w dwóch językach - po chińsku i w chingliszu ->
Nawet moje frenetyczne poprawki niewiele dały, ostatecznie improwizowałem połowę kwestii... co i tak nie ma wielkiego znaczenia - wszystko, co nakręcono po angielsku będzie zdubbingowane...
Jak zwykle nie byłem jedynym cudzoziemcem na planie. Sędziego grał zabawny Jordańczyk (<-)(z sięgającymi ramion tlenionymi włosami był niemal równie wiarygodny co 20-letni chirurg), zresztą zawodowy aktor pracujący w Chinach; burmistrzem był Holender który nie ma zamiaru kiedykolwiek wrócić do kraju a jego adwokata grał Niemiec. Trzeba było go słyszeć jak wymawia "psychological". Sądowy woźny zaś był Rosjaninem, podobnie jak nieliczne białe twarze na widowni.
Żeby było jeszcze zabawniej adwokata właściciela psa grał Chińczyk wypowiadający swoje kwestie po kantońsku, na co ja odpowiadałem po angielsku. Tyle tylko, że nie znając języka na początku nie miałem pojęcia, czy już skończył i teraz jest moja kolej czy też może po prostu robi dramatyczną pauzę.
Na początku - przy piątej powtórce wszystko szło już w miarę płynnie. Cieszę się przynajmniej, że ani jedna z powtórek nie była konieczna z mojej winy. Kiedy kręcono moje sceny wręczyłem swój aparat Sissie. Zrobiła kilkadziesiąt zdjęć - z czego może pięć jest ostrych...
No trudno. Oto jedno z nich:

czwartek, 3 stycznia 2008

Uzupełnianie luk

Dodałem zdjęcia których nie zamieściłem wcześniej. Wyświetlają się ładnie - ale nie widzę ich w trakcie pisania dlatego układ jest trochę... chaotyczny.
Mniejsza z tym. Oto i obiecany certyfikat:Dzisiaj urządziłem sobie z Kiranem maraton - "Transporter 2" - marny, niestety... jeden Jason Statham nie ratuje filmu - a po nim "Shaft" z Samuelem L. Jacksonem. I złym Christianem Balem. I jeszcze gorszym Jeffrey'em Wrightem (Felix Leiter z "Casino Royale").
Wcale niezły film.
A po maratonie przyszedł czas na pożegnanie Kirana. Cała ekipa się rozjechała... smutno.

Sylwester i wiele rozstań

31 stycznia wybraliśmy się do Zhuhai – nadmorskiego miasta na granicy z Makau. Plan zakładał Sylwestra na plaży na pobliskiej wyspie, przenocowania w znajdującym się tam hotelu i kąpiel o siódmej rano dnia następnego (byłaby to północ czasu polskiego. I niemieckiego. I duńskiego).

Plan wypalił w 2/3. Ale zanim całą grupą znaleźliśmy się w autokarze spotkałem się z Kiranem by z jego pomocą dogadać się z obsługą sklepu w którym ostatnio zostawiłem aparat do naprawy. Z jakiegoś powodu obiektyw zaczął szwankować – kiedy tylko zaczynałem robić zbliżenie tracił ostrość, wysuwał się do końca i chował całkowicie a aparat prosił o ponowne uruchomienie.

W sklepie – mimo obecności i pomocy biegłego w chińskiej mowie Kirana – nie osiągnęliśmy żadnych rezultatów. Obsługa twierdziła, że nie zajmują się naprawą (w sumie prawda – ale poprzednio przekazali aparat do serwisu) a rachunek który pokazywałem nie pochodzi od nich (kto wie – może też z serwisu?).

A jakby tego było mało to aparat zaczął działać poprawnie. Pozostały tylko jakieś brudy które widać na każdym zdjęciu ale one były już wcześniej.

Nam zaś nie pozostało już nic innego jak dołączyć do pozostałych na dworcu.

Po trzech godzinach podróży byliśmy w Zhuhai. Nasza grupa składała się z Reginy, Ronji, Fritza, Juliana, Kirana, Madsa i mnie. Na zhuhajskim dworcu dołączyły do nas Ann i Katharina także stanowiliśmy mocną, dziewięcioosobową ekipę. Po szybkim obiedzie ruszyliśmy na poszukiwanie promu który zabrałby nas na wyspę.

I tu zaczęły się schody. W biurze turystycznym stwierdzili, że hotel zamyka się na zimę co zdziwiło nas o tyle, że Julian rozmawiał telefonicznie z obsługą owego hotelu która najwyraźniej zapomniała wspomnieć, że jest zamknięty.

Może po prostu się nie dogadali. A może stróż jest dowcipnisiem.

Tak czy inaczej zrewidowaliśmy plany. W Zhuhai też są plaże. Znaleźliśmy więc w miarę tani hotel, zakwaterowaliśmy się i – ponieważ po całym tym zamieszaniu był już wieczór – ruszyliśmy na plażę.

Było wietrznie. I zimno. Po krótkim spacerze wzdłuż brzegu rozsiedliśmy się w nabrzeżnej restauracji gdzie spędziliśmy następne dwie godziny z okładem. Na początku zleciała się do nas cała obsługa – stali nad nami i robili zdjęcia. Nie pierwszy już raz mieliśmy z czymś takim do czynienia dlatego nie przejmując się zbytnio zajadaliśmy się wcale dobrym jedzeniem – ryżem z różnościami, gotowanymi warzywami, kleikiem ryżowym... ukoronowaniem była kopa krewetek i talerz ogromnych ostryg z czosnkiem.

Mniam.

Przy okazji wspominaliśmy miniony rok, co nam się dobrego a co złego przytrafiło i próbowaliśmy wymyślić noworoczne postanowienia. Na koniec Ronja wystawiła kupiony po drodze tort który dotąd próbowała chować po kątach, zapaliła na nim świeczki (były dołączone a nie było lepszego pomysłu na to, co z nimi zrobić) i przygotowała do konsumpcji.

Znaczy – pokroiła.

Ostatecznie przyszła pora na Sylwestra na plaży. Wiatr się wzmógł. Było jeszcze chłodniej. Ale dotrwaliśmy do północy, odpaliliśmy sztuczne ognie (sprzedaż prawdziwych fajerwerków, rac i innych takich osobom prywatnym jest ponoć zakazana...Kilka dużych rozbłysło mimo to nad miastem. Może miała miejsce jakaś zorganizowana impreza o której nie mieliśmy pojęcia) i wznieśliśmy toast czym kto miał.

W moim wypadku był to kokos.

Zaraz potem wysłałem smsa do rodziców, tata oddzwonił także kontakt z krajem był.

Kiedy tylko dopaliły się ostatnie sztuczne ognie wynieśliśmy się gdzie pieprz rośnie. W hotelu rozsiedliśmy się dookoła Fritza który przygrywał na gitarze podczas gdy my próbowaliśmy śpiewać. Wyszło tak sobie ale i tak było wesoło.

Następnego dnia pożegnaliśmy Ann i Katharinę i wybraliśmy się do muzeum popodziwiać wystawy kaligrafii (ładne), malarstwa (prace uczniów szkoły plastycznej więc nic nadzwyczajnego), ceramiki i rzeźby w jadeicie.

Mieli też gipsowego dinozaura. Gazozaura bodajże.

Zhuhai to ładne, zielone miasto z czystym jak na Chiny powietrzem ale poza tym nie oferuje zbyt wielu atrakcji dlatego zaraz po muzeum wróciliśmy do Foshan.

Wkrótce po rozpakowaniu się ruszyłem z laptopem do ESŚwN – Mads chciał skopiować moje zdjęcia a ja trochę jego muzyki. A że kopiowanie trwa to w międzyczasie obejrzeliśmy z Julianem i Kiranem najlepszego Indianę Jonesa („...i ostatnią krucjatę”). Ten film nigdy nie zawodzi – a w takim towarzystwie był jeszcze lepszy. Kiran niemal płakał ze śmiechu kiedy tylko na ekranie mówili po niemiecku...

Po filmie przyszedł czas na ostateczne pożegnanie Madsa – wczoraj rano ruszył w Chiny podróżować. Życzyłem mu wszystkiego najlepszego, on obstawił, że nie będę żałował tego, że zostaję na drugie pół roku – i tyle go widziałem.

Kiedy pisałem te słowa zadzwoniła Fiona z TTC (Teach&Travel China, pracują wspólnie z Work&Travel China) aby oznajmić mi, gdzie przepracuję kolejne pół roku.

Panie i panowie, szanowni Czytelnicy i Czytelniczki, miastem do którego macie przyjeżdżać mnie odwiedzać będzie SZANGHAJ. Na razie wiem tyle, że będę uczyć w liceum przyłączonym do Szanghajskiego Normalnego Uniwersytetu. To chyba dobrze - nie chciałbym uczyć koło nienormalnej uczelni...


Wczoraj miał miejsce kolejny seans - padło na kolejną kolaborację Spielberga z Williamsem i ILM czyli "Jurassic Park". Pierwszy, najlepszy. A po seansie przyszła pora na pożegnanie Ronji i Juliana - dzisiaj ruszyli w ślady Madsa. Dosłownie - do tego samego miasta (Kunming).
Trochę smutno ale z drugiej strony nie wątpię, że kiedyś jeszcze się zobaczymy. Jak nie we wcale nie tak dużych Chinach to w jeszcze mniejszej Europie.