poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Dni 43-46. Pożegnanie

Dzień 43. Chongwu i Quanzhou

Cel drugiej wycieczki poza Xiamen, podobnie jak pierwszej, zasugerował mi przewodnik Lonely Planet. Poleganie na przewodniku wiąże się z pewnymi problemami – zaczynając od podstawowych, takich jak to, że moje wydanie ma cztery lata i niektóre z zawartych w nim informacji są już nieaktualne, po bardziej skomplikowane, jak to, że gust autora przewodnika nie musi pokrywać się z gustem osoby korzystającej z przewodnika.

W wypadku wycieczki do Quanzhou (dwie godziny drogi od Xiamen) i Chongwu (półtorej godziny drogi od Quanzhou) trudności pojawiły się, gdy okazało się, że w Quanzhou zdążyli postawić nowy dworzec autokarowy i wylądowałem w zupełnie innej części miasta niż powinienem. W Quanzhou znajduje się jeden z najstarszych meczetów w Chinach, wybudowany w 1009 roku, odrestaurowany trzysta lat później. Lonely Planet informuje, że z oryginalnej budowli zachowało się tylko wejście, kilka ścian i parę kolumn. Lonely Planet nie informuje, to wszystko, co można zobaczyć (spodziewałem się, że stare fragmenty są widoczne jako część nowszej budowli).

Chongwu jest małym miasteczkiem, godnym uwagi ze względu na doskonale zachowane czternastowieczne mury miejskie i położenie na końcu malutkiego półwyspu. Wzdłuż plaży ciągnie się Park Figur – kolekcja kilkuset współczesnych posągów, przedstawiających postaci z chińskich podań i legend, takie jak Małpi Król Sun Wukong, Waleczny Mnich, Śmiejący się Budda czy Myszka Mickey.

Nie jest to pierwszy raz, kiedy moje poleganie na przewodniku kończy się tym, że nie jestem pewien, czy wycieczka była warta całego zachodu, ale cóż – taki urok planowania podróży na własną rękę.


Dzień 44. Jeszcze o Xiamen

Poprzednio napisałem, że Xiamen łączy pozytywne cechy Makau i Hong Kongu; upraszczając – położenie nad morzem, nowoczesną architekturę i kolonialne zabytki. Z drugiej strony, to po pierwsze nie ta skala, co w wypadku ww. dwóch miast, a po drugie – w przeciwieństwie do Hong Kongu i Makau, Xiamen jest na wskroś chińskim miastem. Nie było kolonią, więc obecność cudzoziemców wywarła dużo mniejszy wpływ na lokalną społeczność. A jednak reszta świata wywarła wpływ na to, jak miasto się rozwijało, i jak rozwija się nadal, poprzez dużą liczbę jego mieszkańców, którzy wyemigrowali, porobili kariery poza granicami kraju, a teraz na różne sposoby odwdzięczają się ojczyźnie (…prawdopodobnie za to, że pozwoliła im wyjechać). Na Gulang Yu mieszczą się kuriozalne muzea organów i fortepianów, utrzymywane przez chińsko-australijskiego filantropa; pieniądze Chińczyków z zagranicy zbudowały Uniwersytet Xiamen, jeden z najlepszych w kraju.

Xiamen wyraziło swą wdzięczność budując Muzeum Chińskich Emigrantów. (Zawsze coś.)

A skoro o kontaktach tego obszaru z resztą świata mowa – prowincję Fujian łączą ścisłe więzy ekonomiczne z Tajwanem. Relacje Chińskiej Republiki Ludowej z Republiką Chin (Tajwanem) raz są lepsze, raz gorsze (ostatnio lepsze), ale obie strony łączy wspólne dziedzictwo, wspólna historia… Czasami tylko trochę odmiennie interpretowana. Dobrym przykładem będzie Zheng Chenggong – siedemnastowieczny admirał, który bronił dynastii Ming przed najeźdźcami z dynastii Qing (ostatecznie zwycięskimi) a w wolnym czasie wyrzucił Holendrów z Tajwanu. Na Tajwanie jest pamiętany jako jeden z pierwszych bojowników o niezależność Tajwanu – a na Gulang Yu poświęcono mu całe muzeum, bo jako pierwszy pokazał Zachodowi, że Tajwan jest i pozostanie chiński…


Dni 45-46. Pożegnanie

Spędzenie ośmiu godzin w pociągu nie było idealnym sposobem na zakończenie mojego pobytu w Chinach, ale – co robić? Między Xiamen i Szanghajem nie ma nocnych pociągów, mógłbym pojechać autokarem, ale to zajęłoby siedemnaście godzin. Z dwojga złego lepsze chińskie TGV.

Przy okazji małe sprostowanie – narzekałem na miejsca w drugiej klasie chińskich pociągów, podczas gdy to, w czym spędziłem szesnaście godzin było wagonem oczko niżej od drugiej klasy. A i tak mogło być gorzej, jeśli dobrze zrozumiałem, bo jest jeszcze coś poniżej tego standardu. Może jedzie się bez klimatyzacji, albo w wagonie towarowym ze stadem bawołów.

W każdym razie druga klasa w szybkim pociągu była bardzo komfortowa, nie ma na co narzekać.

Ostatni wieczór w Chinach – spacer po Szanghaju. Szanghaj mniej więcej taki, jakim go zapamiętałem – ładne, kolonialne nabrzeże, brzydkie nowoczesne wieżowce, robiące wrażenie swoimi rozmiarami, tłumy turystów, w tym takich, po których widać duże pieniądze, oraz przeciskający się pośród nich żebracy i natrętni sprzedawcy wszystkiego. A ponieważ nie da się oglądać jednego bez zauważania drugiego, w dalszym ciągu nie wiem, co właściwie myślę o Szanghaju.

Na pewno ma fajną kolejkę na lotnisko. Pokazowy pociąg magnetyczny rozpędza się do 431 kilometrów na godzinę, wchodzi w zakręty z mocnym przechyłem i pokonuje trzydzieści kilometrów dzielące miejską stację od tej na lotnisku w sześć minut.

Symbolicznie rzecz ujmując, Chiny zmieniają się z podobną prędkością. Chętnie przekonam się, jakim państwem będą za kolejne trzy lata.

sobota, 13 sierpnia 2011

Dzień 42. Xiamen. Gulang Yu. Zdjęcia

Chciałem napisać coś o miejscu, w którym znajduję się od paru dni – i które strasznie mi się podoba – ale jest już późno, jestem zmęczony a na dodatek został mi jeszcze jeden dzień w Xiamen i nie chcę krakać.

Zamiast tego słowo wyjaśnienia – Xiamen leży na wyspie o tej samej nazwie, jest portowym miastem w południowo-wschodnich Chinach, vis a vis Tajwanu. Jego urok polega na tym, że z jednej strony jest pełne nowoczesnych wieżowców, z drugiej – jest tu mnóstwo kolonialnych budynków (zwłaszcza na wysepce Gulang Yu – dawnej zagranicznej enklawie). Do tego gdzie nie spojrzeć – ocean. A do tego miasto jest czyste – to jedno z niewielu chińskich miast o których można to napisać.

W skrócie – łączy pozytywne cechy Makau i Hong Kongu. I to mi się strasznie podoba.

A teraz zdjęcia:

http://www.wupload.com/file/92722311/41_Xiamen_i_GulangYu.rar

czwartek, 11 sierpnia 2011

Dzień 41. Tulou Hakka w Hukengu

Prowincja Fujian przez wieki była postrzegana przez resztę Chin jako wylęgarnia barbarzyńców i demonów. Jak zwykle w takich wypadkach wynikało to głównie z ograniczonego kontaktu z jej mieszkańcami – od reszty Chin Fujian odcinają góry, przez które drogi przerzucili dopiero komuniści. I choć legendy o zmiennokształtnych duchach raczej nie miały rzeczywistych podstaw, to w ostępach Fujian roiło się od dzikich zwierząt i bandytów. Zamieszkująca te tereny mniejszość etniczna Hakka musiała sobie jakoś z nimi radzić.

Gdzieś, kiedyś, któryś Hakka miał wizję tego, jak zapewnić bezpieczeństwo sobie i swojej rodzinie, i zbudował pierwszy tulou (dosł. „ziemny budynek”). Najprościej mówiąc, tulou to ufortyfikowane, wielopiętrowe budowle, zamieszkane przez rodziny tworzące klan. Zazwyczaj miały jedno wejście, a każde piętro spełniało inne funkcje – na parterze trzymano zwierzęta, na pierwszym piętrze składowano zapasy jedzenia, od drugiego zaczynały się pokoje mieszkalne. Większość ma wewnętrzny dziedziniec, niektóre – mniejszy, wewnętrzny pierścień zabudowań. Wszystkie robią duże wrażenie.

Najstarsze, które zachowały się do dziś, mają ponad trzysta lat. W środę wybrałem się z chińską wycieczką do wioski Hukeng, gdzie znajduje się pięć tulou. Najstarszy z nich pochodzi z osiemnastego wieku, najnowszy zbudowano w 1962 roku. W dalszym ciągu są zamieszkane – największy z nich co prawda od rana do wieczora wypełniają turyści, więc nie wiem, jak mieszkańcy są w stanie to znieść. W pozostałych sprawa jest prosta – turyści mają wstęp wyłącznie na dziedziniec i do pomieszczeń na parterze, więc wystarczy, by mieszkańcy trzymali się swoich pięter, by uniknąć z nimi kontaktu. To trochę tak, jak mieć myszy w piwnicy – wystarczy tam nie schodzić i można udawać, że nie ma problemu.

___

Zdjęcia z tulou!

http://www.wupload.com/file/90225921/40_tulou.rar

środa, 10 sierpnia 2011

Dni 39-40. O komunikacji podmiejskiej i międzymiastowej

Parę tygodni temu omówiłem poruszanie się po chińskich miastach. Zdarza się jednak, że musimy wybrać się poza miasto. Co wtedy? Cóż, nawet, jeśli nie mamy dostępu do własnego/wynajętego samochodu/motocykla/skutera, pozostaje nam sporo innych możliwości. Kolejność przypadkowa.

Autostop. Mało rozpowszechniony w Chinach. Potencjalny autostopowicz może się poczuć ignorowany przez mijających go kierowców, choć nie będą oni motywowani złośliwością czy obojętnością (czy obojętność może motywować?) – po prostu nie znają autostopu i nie rozpoznają związanych z nim gestów i postaw. Ale wystarczy trochę cierpliwości, samozaparcia i powinno się udać.

Autokary. Najprościej skorzystać z jednej z licznych, dużych linii transportowych. Autokarem można zazwyczaj dojechać do wszystkich istotniejszych punktów prowincji, w której aktualnie się znajdujemy. Autokary kursują również między prowincjami – jednym kursem można pokonać ćwierć Chin.
Poza dużymi liniami są również mniejsze biura podróży, powstałe, jakby to ująć, z prywatnej inicjatywy. Zdarza się, że całe biuro podróży składa się z kierowcy i jego minivana. Zazwyczaj nie kursują dalej niż do sąsiedniej prowincji. Opłata za kurs zazwyczaj może być negocjowana. Komfort jazdy jest niepewny. Może być w porządku – osobowy samochód z klimatyzacją, jak taksówka – ale może też się zdarzyć jazda w fotelu przykręconym w bagażniku, jako siódmy z pięciorga pasażerów na których zarejestrowany jest minivan. Różnie bywa.
Oczywiście, różnie bywa i z komfortem autokarów większych linii. Miękkie i twarde fotele, kuszetki i plastikowe taborety dostawiane w przejściu… wszystko zależy od okoliczności, pokonywanego dystansu, liczby pasażerów, szczęścia, układu gwiazd, widzimisię kierowcy… Różnie bywa.
Z największym komfortem jazdy miałem do czynienia na Tajwanie – pojedyncze fotele, rozkładające się na wszystkie strony, wyposażone w dotykowe ekrany z kilkunastoma filmami do wyboru. I kilkoma programami uruchamiającymi masujące wibracje. (Wracałem obok kierowcy, żeby nie było mi za dobrze.)

Autokary kursują do wszystkich istotniejszych punktów prowincji, do wsi pod miastem można dojechać miejskimi autobusami – ale co, jeśli jesteśmy we wsi, stosunkowo daleko od miasta, i chcemy przejechać do innej wsi? Znowu nie pozostaje nic innego, jak polegać na prywatnej inicjatywie. Na przykład na motocyklistach, którzy biorą pasażerów. W prefekturze Wuyuan nawet dostosowali swoje motocykle, mocując do kierownicy wydłużone ku tyłowi parasole, zapewniające pasażerowi osłonę przez słońcem. Nie będę wchodził w to, jak metalowy pręt przecinający na pół pole widzenia kierowcy wpływa na jego możliwości prowadzenia.
Wady? Oprócz konieczności spędzenia od kilku, do kilkudziesięciu minut za plecami spoconego kierowcy, oraz oprócz tego, że bycie pasażerem motocykla nigdy nie jest szczególnie wygodne – cena. Kilkakrotnie wyższa od ceny pokonania identycznego dystansu autobusem.

Pociągi. Najważniejsze – bilety należy kupować co najmniej z parodniowym wyprzedzeniem. Co prawda poza pierwszym tygodniem października (rocznica proklamacji ChRL, tydzień wolnego dla wszystkich, Chińczycy ruszają zwiedzać) i Nowym Rokiem (chińskim nowym rokiem – Chińczycy ruszają do domów; największa współczesna migracja ludzkości) powinniśmy być w stanie dostać bilet na ostatnią chwilę, ale bilet biletowi nie równy. Chińskie pociągi dzielą się na zwykłe i szybkie. Szybkie – chyba na wzór francuskich TGV – na razie kursują tylko pomiędzy najbardziej rozwiniętymi miastami na wybrzeżu, ale ich sieć rośnie.
Na tym podział biletów się nie kończy. Zwykłe pociągi oferują miejsca w pierwszej i drugiej klasie, a nocne dodają do tego tzw. „miękkie” i „twarde” kuszetki.

Miękka kuszetka – przedziały czteroosobowe, po dwie koje na ścianie (jedna nad drugą).

Twarda kuszetka – wagon bez przedziałów, po trzy koje na ścianie. Od piątej nad ranem oprócz obsługi z wózkami z jedzeniem zaczynają kursować akwizytorzy, sprzedający m.in. plastikowe bączki, które, kręcąc się, puszczają muzykę z wbudowanych głośniczków.

Siedzenia w pierwszej klasie – cztery fotele w rzędzie, po dwa po każdej stronie wagonu. Miękkie, z możliwością odchylenia oparcia. Sprawna klimatyzacja. Bardzo sympatyczne.

Siedzenia w drugiej klasie. Pięć miejsc w rzędzie, trzy z jednej, dwa z drugiej strony wagonu. Każda para rzędów jest zwrócona ku sobie, pasażerów oddzielają niewielkie blaty. Jest ciasno. Siedzenia są twarde. O odchyleniu czegokolwiek nie ma mowy. Współpasażerowie pokładają się na sobie, szukając pozycji, w której będą mogli zasnąć. Do tego nie mają szczególnych oporów przed pluciem na podłogę (o rzucaniu na podłogę łupin pestek słonecznika i innych rzeczy nawet nie ma co wspominać). Akwizytorzy są dodatkowo wyposażeni w przenośne zestawy nagłaśniające, by nikt nie mógł udawać, że nie słyszy, jak sprzedają szczoteczki do zębów o piątej nad ranem.
(Jeśli dramatyzuję, to tylko dlatego, że szesnastogodzinny przejazd z Nanchang do Xiamen spędziłem w takim właśnie wagonie.)

Krótko mówiąc – najlepiej polecieć samolotem.